Na pograniczu obcych światów/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział II.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Nie zdążyłem przyjechać wczas na pogrzeb; wszelkiego rodzaju drobne przeszkody nie dały mi urzeczywistnić tego pragnienia. Dotarłem do wsi rodzinnej pod wieczór i zatrzymałem się przed domem staruszka nauczyciela, który przysłał mi był wiadomość o śmierci ojca. Siedział przed domem w ogródku. Powitał mnie razem z żoną bardzo serdecznie; znali mnie oboje od pierwszych mych lat dziecinnych. Podziękowawszy mu za zajęcie się pogrzebem, jąłem go wypytywać o ostatnie chwile nieboszczyka ojca.
— Nie mamy o tem żadnych bliższych wiadomości — opowiadał nauczyciel. — Pod wieczór spotkałem go jeszcze na przechadzce śród pól. Wyglądał na bardzo chorego, był nader osłabiony. Chodziliśmy czas jakiś razem, potem odprowadziłem go aż do samego domu. Zjadł podobno wieczerzę jak zwykle i położył się spać. Nad. ranem posłyszał stary Grzegorz, który w ostatnich czasach sypiał koło jego łożnicy, niepokojące jakieś rzężenie; zapalił światło i pospieszył do swego pana, lecz, niestety, znalazł go już bez życia. Był podobno jeszcze ciepły, i skonał najpewniej w tejże samej chwili, gdy Grzegorz wchodził.
— Był kto na pogrzebie? — pytałem dalej.
— Oprócz ludu wiejskiego, tylko pan Frydecki; oznajmiłem mu zaraz o smutnym wypadku, wiedząc, że był najlepszym przyjacielem nieboszczyka. Po skończonej ceremonii pogrzebowej odjechał zaraz, nie zatrzymawszy się tu ani na chwilę.
To było wszystko, co wiedział nauczyciel. Udałem się ze wsi piechotą do naszego opodal leżącego domu.
Wieczór był jasny i cichy. Rozglądając się po krainie, czułem, jak piersi mi się rozszerzają. Po zgiełku olbrzymiego miasta, miał w sobie ten spokój przyrody coś wzruszająco uroczystego i mile przytulnego. Z radością witałem uśmiechniętą twarz matki ziemi, którą nam wielkie miasta tak zazdrośnie brukiem ulic i ścianami budynków, niby kamiennym zasłaniają całunem. Matka ziemia! Jakież prawdziwe to wyrażenie! Choćbyśmy; w dzikich snach i rozszalałych pragnieniach do nieba samego szturmowali i obce światy z modrych wyżyn, niby błyszczące zabawki, nierozsądnemi ludzkiemi chcieli zerwać rękoma, przychodzi jednak zawsze czas, gdy nas serce ku wiernym piersiom matki ziemi znowu ciągnąć zaczyna, gdy uśmiech jej znowu nam w duszy gorącą ku niej miłość roznieca.
Wiosna tu na północy była jeszcze bardzo wczesna. Ciemno-brunatne, wielkie, wilgotne bruzdy pól mroczniały jeszcze wyraziście między delikatnemi, żółto-zielonemi źdźbłami, chwiejącemi się cicho a nieustannie pod ciepłymi podmuchami wiatru, który, niby miłośnie całująca dziecię rodzicielka, z młodą swawolił przyrodą. Przesycony tą szczególną wiosenną wonią ziemi, przegrzany światłością, przepojony życiem, szeptał wietrzyk łagodnie, jako wody ciekące. Był to prawdziwy „dech ziemi,“ taki, jaki zapewne stoikom w myślach się jawił, gdy czcigodnej Cererze, tej wielkiej, świętej, tajni pełnej matce, jego imię dawali, — Cererze, która nas piersią swą karmi, darami swymi żywi, a w końcu w głębiach łona swego ukrywa, gdy nadejdzie czas, dla którego dojrzewamy.
O pola wiosenne, jakiż wdzięk macie nieodparty! Jakże serdecznie witałem przyjacielskie wasze oblicze, z jakimż zachwytem spoglądałem, niby na zmarszczki drogich prarodziców, na niewytlómaczone zagłębienia owe na waszej powierzchni, które są podobno śladami z nieba spadłych, ku ziemi strąconych aniołów, albo — według innego, pogodniejszego podania — śladami starych bogów, wieszczącemi światu błogosławieństwo i urodzaj.
Stare jabłonie przydrożne przyjaznemi witały mnie skinieniami i wznosiły brunatne, pokrzywione gałęzie, niby ręce ku niebu, jako w starożytności rzymscy kapłani, modlący się, aby kiełki wyszłe z łona ziemi owoc przyniosły, i aby ten szczęśnie dojrzał pod światłością niebieską świętego słońca. I podniosłem oczy w górę, ku chylącemu się za widnokrąg źródłu światła, i obnażyłem głowę. Chmurki różowiących się kwiatów, pod któremi kołysały się gałęzie, lśniły w czystem powietrzu. Płatki drżące dżdżyły mi we włosy, jak Rzymianinowi, gdy kapłani w teatrach, podczas cerealij, kwiecie jak o symbol urodzaju na głowy ludu sypali.
Kroczyłem dalej długą aleją. W dali, za drzewami piętrzyło się ku wieczornemu niebu blankowanie gór, modrych, fiołkowych i złotych w słońca zachodzie, a gęste ich cienie padały na smętne lasy tam, kędy na skraju boru, jak gołębica, bielało stare nasze domostwo. Ze środkowej facyatki, wytworną rysującej się sylwetą, zwisała długa, czarna chorągiew żałobna. Nieliczni starzy domownicy, którzy pusty, wielki nasz dom zamieszkiwali, stali na dworze u wrót. Ktoś z nich mnie spostrzegł, i wszyscy wyszli teraz na me spotkanie ze starą klucznicą na czele. Z płaczem zaprowadzli mnie do małego w parku mauzoleum, kędy, od stu lat mniej więcej, spoczywali zmarli rodziny mej członkowie. W kole tych wiernych wyszeptałem przed ołtarzem dawno wyszłą mi z użycia i prawie zapomnianą już modlitwę... Potem dopiero wszedłem do domu, którego jedynym teraz byłem właścicielem.
Dziwiłem się sam, że tak mało tęskniłem za Paryżem. Trawiłem czas w szczególnym jakimś nastroju; poznawałem, że w smutku po drogiej osobie, jeżeli nie jest on gorzki i rozpaczny, kryje się pewien wdzięk poetycki, i że wspomnienia o zmarłych i o czasach dawno minionych, nadają miejscowości i rzeczom jakąś przytulność serdeczną, która żywo i wzruszająco do nas przemawia. Robiło mi szczególną przyjemność błądzić po domu i pustych komnatach, gdzie echo własnych mych kroków brzmiało jak powitanie dawno zmilkłych głosów. Oglądałem z nową ciekawością stare, dobrze mi znane sprzęty, stawałem długo przed zakurzonymi obrazami, zaglądałem w zmatowane zwierciadła, czyli nie utkwiło ta m gdzie przychylne oblicze matki, albo moja własna, szczęśliwa twarz z doby złotego dzieciństwa.
Zajmujące to, stare domostwo zbudowane było całe w stylu Ludwika XV, a niektóre jego części pochodziły z epok o wiele jeszcze dawniejszych. Nieboszczka matka moja miała niewinną słabostkę, którą ci i owi za wielki grzech uważali; przybierała mianowicie nader arystokratyczne pozory. Uważała zawsze za ogromne nieszczęście wyginięcie drobnej naszej szlachty narodowej, która bywała pono siłą i rozumem narodu całego i naczyniem jego trądycyj w średniowieczu i nawet później. Pomiędzy ostatnie szczątki tego stanu szlacheckiego zaliczała naszą rodzinę — nie chcę rozstrzygać, słusznie czy niesłusznie.
W wielkiej sali, pamiętającej średniowiecze, z pięknem sklepieniem gotyckiem i ogromnym kominem kamiennym, na który pół sosny na raz wejść mogło, rozwiesiła matka wizerunki przodków naszych. Z dumą widoczną błądziły zawsze oczy jej po twarzach dziadów i ich małżonek, ale rumieniła się jednak lekko za każdym razem, jeśli ktoś spytał przypadkiem o najpierwszego z czcigodnych tych mężów, starca w pudrowanej peruce, uśmiechającego się tak rozkosznie do pełnej róży, którą w ręku trzymał. Matka rumieniła się, bo ten właściwy założyciel naszej sławy, był kiedyś piwowarem, i podniósł dopiero pracą i zabiegliwością swą upadły dobrobyt naszej rodziny. Za to spoglądała matka z zachwytem na jego syna, mego dziadka, bo ten, doszedłszy do wysokiego w wojsku stanowiska, pozyskał wreszcie znowu dla rodziny swej dyplom szlachecki, który przedtem mocno podawano w wątpliwość. To też matka błogosławiła go, wstając i kładąc się spać, za wielki czyn, że proste nazwisko nasze „Łoszan,“ ozdobił znowu dumną sławą, która symbolicznie ześrodkowuje się w małej literce „z“[1], tak gorąco pożądanej i za naszych podobno — demokratycznych czasów. Na pamiątkę tego przesławnego męża postanowiła matka, że najstarszy syn w naszym rodzie ma zawsze nosić jego imię. I mnie przeto przy chrzcie nadała imię „Łazarz.“
Sala owa, mieszcząca nasze pamiątki rodowe, takie skromne, ale dla matki takie pełne wagi, była mi szczególnie miła, i wszystko, co tu opowiadam i co samo przez się jest może nieskończenie śmiesznem, było mi jednak mile, ponieważ wspominałem przy tem o zapale, z jakim matka, po nie wiem ile razy, długie o tem wiodła rozmowy.
Co wieczór, siedząc u komina, na którym ogień nawet w lecie bywał przyjemny — bo z gór naszych wiatr dął zawsze mrożąco — co wieczór spoglądałem w zamyśleniu na obraz matki i przypominałem sobie delikatne jej obyczaje, prosty jej rozum i głębokie uczucia. I za każdym razem odszukiwałem w pamięci jakieś słowo, które wyszło było z ust jej oddawna zamkniętych. Pewnego wieczora, gdy wiatr huczał na dworze, a deszcz dziko smagał szyby okienne, uczułem się nagle dziwnie samotnym w tej wielkiej sali. Podniosłem oczy na obraz matki i przypomniało mi się, jak raz przy podobnej pogodzie, na tem samem miejscu, co teraz ja, ona siedziała przy ogniu, i przytulność rodzinnego żywota w porównaniu do głośnych zachwalała zabaw. Była wówczas już mocno chora, i zapatrzywszy się w twarz moją, rzekła: „Słowa Pisma, że nie dobrze jest człowiekowi być samotnym — wielkiej pełne są mądrości. Nie doczekam tego, ale radzę ci, chłopcze, abyś się wcześnie ożenił, o ile można najwcześniej przed trzydziestym rokiem. Jesteś teraz zbyt młody, abyś mógł mnie zrozumieć, ale przypomnij sobie później me słowa.“ I powtórzyła w zamyśleniu: „Nie dobrze jest człowiekowi być samotnym...“
Miałem już dwadzieścia i trzy lata, i wspomnienie o prostem tem zdarzeniu wydało mi naraz jak gdyby wyrzutem. Ale gorzka myśl o zdradzie Adelmy przeszyła mi mózg w tejże chwili. Ożenić się? Nigdy!
Wstałem gwałtownie i długo chodziłem po pokoju. Nie mogłem pojąć, co było powodem tego nagłego wzburzenia, czemu uśpione wspomnienia o zawiedzionej miłości znowu naraz jak wodospady w duszę mi się rzucać jęły, płosząc tak drogo okupiony spokój. Pasowałem się z tem i cieniami przeszłości, starałem się zwrócić prąd myśli na inne przedmioty, przywoływałem gwałtem prawie na pamięć scenerye krain, które widziałem w podróżach, postacie oddalonych przyjaciół, a zwłaszcza Henry’ego, który w tej chwili przyglądał się może przy blasku gwiazd celtyckim menhirom w Stonehenge. I nagie stanęło mi żywo w myśli całe zajście u czekoladnika na bulwarach, a potem „ukazanie się“ nieboszczyka ojca, o którem zapomniałem już był zupełnie — i po raz pierwszy od owej chwili przypomniałem sobie teraz, że mniemany ten cień mówił coś o ostatniej swej woli. Byłem jedynakiem, dziedzictwo przeszło na mnie bez żadnej przeszkody, i nikt o żaden podobny dokument ani zapytał. Cień wskazał mi wówczas wyraźnie miejsce, gdzie akt ów miał się znajdować. Czyliż nie ciekawa byłaby rzecz przekonać się o zupełnej złudności tego „ukazania się,“ które na przyjacielu Greku tak wielkie zrobiło wrażenie?! Zgodność proroctwa Henry’ego z mym półsnem na ulicy i z rzeczywistą śmiercią ojca, tłómaczyłem sobie dotychczas, jako prosty przypadek, ale teraz przesądność zażądała nagle, jakby na przekór jasnemu rozumowi, dotąd we mnie przemagającemu, abym się jednak przekonał, czy niema czasem w całym tym zbiegu przypadkowych zdarzeń czegoś innego, niż traf jedynie? Z uśmiechem niedowierzania chwyciłem lampę i poszedłem spiesznie przez długi korytarz i drewniane schody na górę do biblioteki. Czułem sam, że wyglądam, jak jeden z owych perfumowanych ateistów ośmnastego wieku, którzy w buduarach pudrowanych markiz wyszydzali wszystko, czego ja sny nie uznawał rozum, ale których wnet potem kuglarskie sztuczki Cagliostra zabobonnym przejmowały strachem.
Biblioteka ojca była nietylko dla m nie, ale i dla matki, i dla wszystkich domowych jakąś izbą Sinobrodego. Jako dziecko miałem, jak wrszyscy zresztą w domu, surowy zakaz, aby tam nie wchodzić, i nawet do drzwi się nie zbliżać. W późniejszych latach, gdy tajemnicza komnata już mnie nie przestraszała, a wyraźny zakaz mnie już nie dotyczył, omijałem ją sam, ponieważ mnie ojciec nigdy tam nie wzywał. I została we mnie jakaś — nie powiem bojaźliwość, lecz niepewność, odpychająca mnie od czarnych tych drzwi, przypominających dziwactwo ojcowskie.
Wielki klucz zaskrzypiał w zamku, jakby wzdychając nad profanacyą świątyni przez śmiałka nieproszonego, i wyznam, żem z pół minuty stał w niepewności na progu. Komnata była niewielka, zapchana książkami, instrumentami flzycznemi, retortami i tym podobnemi rzeczami. Rozglądałem się chwilę, potem odgarnąłem wypłowiałą zasłonę, kryjącą wielkie folianty w pergaminowych oprawach. Co za dziwne były to książki! Co za dziwne nazwiska! Van Heimont, Wilh. Postel, Paracelsus — i nie wiem już jakie! Niektóre książki były po hebrajsku, inne w zupełnie nieznanym mi języku. Głowa zaczęła mi się zawracać. Wyciągnąłem kilka tomów z najniższej półki, według wskazówek „widziadła“ paryzkiego. Nigdzie nic — prócz kupek pyłu...
Już chciałem rzucić daremną robotę, gdy wtem, wydobywszy starożytne wydanie Michała Psellusa, ujrzałem z podziwieniem złożony arkusz z napisem: „Do mojego syna.“
Zadrżałem mimowoli i obejrzałem się po pokoju, serce biło mi gwałtownie. Ale wkrótce powróciła mi zwykła krew zimna. „Przypadek!“ szepnąłem, chwytając się tego słowa, tak szczęśliwie wynalezionego przez ludzi, którym zaczyna brakować argumentów. Siadłem w wielkim fotelu, gdzie ojciec tak często i głęboko rozmyślał o rzeczach, które się zazwyczaj za minione już przesądy i przestarzałe baśnie uważa. Przysunąłem bliżej lampę, rozwinąłem arkusz i czytałem:

„Miły mój synu Łazarzu!

„Czuję, że dni moje są już policzone, że długo tu już nie będę i że cię oczy moje żywego już nie ujrzą. Nie obawiam się, aby ci śmierć moja zbyt ciężką sprawiła boleść, a nie mam na tyle miłości własnej, aby mię to smuciło. Byliśmy sobie obcy, byłem względem ciebie zamknięty, jak wogóle względem każdego, ale nie myśl przeto, żem był nieczuły, nieojcowski. Kochałem cię jednak na swój sposób, i w skrytości większe dla ciebie ponosiłem ofiary, niż przeczuwać możesz. Jeżelim się zamykał przed tobą, to dlatego, że dałeś się opanować zasadom i wyobrażeniom powszechnie dziś panującym, najmylniejszym być może, a z pewnością nąizgubniejszym, jakie świat widział od swego początku. Wiesz o czem mówię — o materyalizmie, tym barbarzyńskim poglądzie, który pod wielu względami niżej stawię nawet od fetyszyzmu dzikich afrykańskich. Wiesz, jak daremne były me wysiłki, aby na cię oddziałać w kierunku przeciwnym, wiesz, jak zniechęcony do świata, zamknąłem się wreszcie w swej pracowni. Nie będę ci objaśniał swoich poglądów — ruszałbyś ramionami; nie robię ci wyrzutu. Znalazłem na wielkim świecie jednego jedynego człowieka, który mnie zupełnie zrozumiał. Jest to Frydecki. Nie chcę przez to powiedzieć, że my dwaj niezwykłymi byliśmy ludźmi, chcę tylko zaznaczyć, że Frydecki mi wystarczał, i że nie czułem potrzeby wchodzić ze swemi poglądami w osie gniazdo, jakiem jest zarozumiała kasta tak zwanych uczonych. Dość było, gdy niektórzy ludzie dowiedzieli się, iż nie uważam magii za absurd, a spirytyzmu za oszustwo, aby mnie ogłoszono za waryata. Nie smuciłem się tem wszakże zbytnio. Zimno i rozważnie szukałem prawdy, chcąc dojść do podobniejszego do niej poglądu na świat, niż ten ciasny i płytki, który panuje dzisiaj. Jeżeli materyalizm znaczy rozum, byłem, dzięki Bogu, waryatem. Pod koniec życia stanę się względem ciebie nieco prorokiem. Zanim wymrze dzisiejsze pokolenie, świat ujrzy nowy wybuch zapału religijnego, nie fanatycznego, fatalnego, lecz głębokiego i gorącego. Pytasz, z czego to wnoszę? Z tego, że samolubstwo i cynizm doszły już do szczytu, i że wstrętna ich budowa zwalić się musi. Stulecie ubiegłe zbuntowało się, widząc nadużycia w dziedzinie religii, i jęło gorączkowro łamać i burzyć; w naszem stuleciu nie pozostało już nic, coby usunąć było można. Ale przyroda nie znosi próżni, a materyalizm jest próżnią, bo niemasz w nim nic nad jałową negacyę; dogmat skonał, ale religia znowu się zrodzi. Niech tedy materyalizm wyprawia swe orgie, dni jego są policzone; umierające me oko spostrzega we mgłach migotanie gwiazdy słabo jeszcze świecącej — spirytyzm podnosi czoło. Kręcisz głową? Czemu? Dlatego, że „wiedza“ wasza głową kręci; wierz mi wszakże, iż ona z prostej tak czyni ignorancyi. Jakiemż prawem chce ta wiedza rozstrzygać spór? Czyliż nie wyznaje sama na pierwszej stronnicy każdego podręcznika szkolnego, gdy pouczać chce o siłach przyrody, że siły te są objawami, których niepodobna nawet wytłómaczyć, których przyczyny nawet przypuszczalnie odgadnąć nie można? A jednak taż sama wiedza mówi nieustannie o swych zdobyczach i potępia bez wahania, bez badania spirytyzm, mimo, iż posuwa on dalej granice znanych praw przyrody i dowodzi, że „nadprzyrodzone” przyrodzonem jest, a nie żadnym cudem. A świat pozostały? Wierzy swym uczonym i udaje, że będące w obiegu teorye własnym rozumem pojął i zbudował, podczas gdy właściwie powtarza ślepo i mechanicznie za uznanemi powagami, co te mu dyktują. Najgorsi zresztą są półuczeni. Taki sobie człowieczek, który całe życie oblicza — dajmy na to — nóżki u wszelakich owadów, wzrusza ramionami nad Spinozą! Każda praca ma niewątpliwie swoją wartość i zasługę, ale śmieszne jest, gdy najmita dzienny, pomagający ładować marmur na wozy, z litością spogląda na Praksytelesa. Nie chcę cię nawracać — jak się mówi — „na swoją wiarę,“ przekonasz się sam o istnieniu duchów, a więc i ducha; mam co do tego głuche jakieś, ale nieomylne przeczucia. Był czas, kiedym myślał wtajemniczyć cię w swe poglądy, badania i dążenia, ale poznałem, że całą duszą lgniesz do świata doczesnego. Nie naganiam ci tego; magiem się człowiek nie staje, musi się nim urodzić. Nie zabrnij tylko w błoto świata tego, a nie powiem, żeś zbłądził obrawszy jego drogę; myślę nawet, żeś wybrał dobrą cząstkę, która ci odjęta nie będzie, bo droga, którą sam poszedłem, ciernista jest, i niemasz na niej szczęścia osobistego. Żegnając się z tobą, dam ci radę szczerą i, jak myślę, dobrą: ożeń się! Prawda, nie miałem sam zbyt wysokiego wyobrażenia o kobiecie, nie ceniłem jej bardzo, doświadczenie miałem zbyt gorzkie, ale muszę jednak wyznać z wdzięcznością, żem z matką twoją szczęśliwy był w małżeństwie, choć było ono z zimnego zawarte rozumu. Zdaje mi się, żeś zrodzony do życia rodzinnego — przeto radzę ci, porzuć to wieczne tułanie się po świecie i zostań nareszcie człowiekiem użytecznym. Pytasz, w jaki sposób? Bądź pewny, że twoje dyletanckie zabiegi o stopień uczonego do celu cię nie doprowadzą; nie masz dość wytrwałości ani uzdolnienia. Zajmij się raczej naszym kawrałkiem ziemi — wierzaj mi, cel to piękny; wychowaj rodzinę i bądź szczęśliwy... Wspomniałem o naszym mająteczku. Daję ci radę, a sam podług niej nie postępowałem, tak, że teraz gorzkie sobie czynię wyrzuty. Niestety, zbyt mało starałem się o podniesienie rodzinnego naszego dziedzictwa. Miewałeś zawsze, ile chciałeś, pieniędzy. Była to karygodna słabość z mej strony, żem zawsze zaspokajał twe żądania, żem nigdy nie zwrócił ci uwagi na rzeczywisty stan majątku naszego. Skutkiem tego, wyrosłeś i trwasz może w mniemaniu, że bogactwo nasze jest o wiele znaczniejsze, niż ci rzeczywistość okaże. Poznasz wkrótce gorzką prawdę, którą po raz pierwszy otwarcie ci wyznaję: jesteśmy ogromnie zadłużeni! Przebacz mi! Nie dbałem nigdy o pieniądze, nie znałem ich wartości; w tej chwili dopiero pokutuję za swoją winę. Ale, dzięki Bogu, masz łatwe wybawienie z tych kłopotów. Pamiętasz córkę Prydeckiego, małą Florę, z którą często, jako dziecko, bawiłeś się i swawoliłeś? Dawno, jeszcze zanim Flora dorosła, umówiliśmy się z ojcem jej, mym przyjacielem, że was pożenimy. Frydecki zna dokładnie stosunki nasze i nie żałuje swego majątku, który na podniesienie naszego kawałka ziemi aż nadto wystarczy. Wypłaci ci dział Flory zaraz, odda ci nadto znaczny kapitał, który po matce na nią przypada. Słucha więc rady mojej: pojmij za żonę Florę Frydecką, jest to moje życzenie, i to nietylko gwoli wymienionej korzyści; jest to również życzeniem mojego przyjaciela. Niechaj śmierć moja długo wam nie przeszkadza do zawarcia tego związku; sądzę, że trzy miesiące żałoby gwoli językom ludzkim wystarczą. Bądź zdrów i szczęśliwy! Bibliotekę moją zostaw nienaruszoną; niech Frydecki postąpi z nią według swej woli. Nie zapomnij zupełnie o swoim ojcu

Łazarzu z Łoszan.“

List ten szczególne zrobił na mnie wrażenie; dziwaczne poglądy, niejasne aluzye, melancholijne zniechęcenie do świata, polemiczne napaści, rady praktyczne, wszystko to następowało po sobie tak szybko, migało w takim fantastycznym tańcu, że podobniejsze było do snu, niż do rzeczywistości. Ale najdziwniej podziałała na mnie rada, abym się; ożenił. Cóż za traf zadziwiający!
Dla odegnania podobnej myśli uciekłem od obrazu matki z wielkiej sali, i z tąż samą, myślą spotkałem się znowu tu, w tej tajemniczej komnacie!
W zadumie położyłem się do łóżka, zamrużyłem oczy i chciałem całą tę sprawę jutro dopiero przy dziennem świetle na zimno rozważyć — ale sen pierzchał mi z powiek i myśli moje wracały uparcie do przedmiotów, które mię odpychały i zajmowały zarazem niezwykle.
Z tła dawnych wspomnień wynurzał się obraz Flory w niewyraźnych zarysach. Była jeszcze dorastającem dzieckiem, gdym ją po raz ostatni przed laty widział. Była wówczas nieładna, śniada, sucha, tylko oczy, w stosunku do drobnej twarzyczki aż za duże, miała niezwykle piękne.
Flora Frydecka wydawała się zawsze zamyśloną, nawet w epoce, gdy sukienki lalek jeszcze prawdopodobnie największą jej były troską. Niewątpliwie, lgnąłem zawsze szczerą przyjaźnią do marzącego tego dziecka, ale aby przedstawić sobie Florę teraz jako dziewczę choć trochę powabne, na to nie starczyły wszystkie wysiłki mojej wyobraźni.
Pokręciłem głową. Kupiecki sposób, w jaki ojciec plany swoje co do mego wyłożył ożenku, budził we mnie niechęć, a rozgoryczenie moje względem kobiet, które wydawały mi się wszystkie bez wyjątku siostrami wiarołomnej Adelmy, wzmagało się im dalej, tem bardziej.
Usiadłem na łóżku i roześmiałem się z własnej powagi. Toć byłem panem swej woli! Po cóż tedy dręczyłem się, jakby mnie ktoś zmuszał do uległości? Po co brałem na seryo te chorobliwe widziadła zmęczonego mózgu biednego ojca? Najlepiej będzie zdecydować się zaraz i powiedzieć sobie stanowczo: „Odrzucam niepraktyczną radę nieboszczyka, nie ożenię się, posłucham ojca tylko co do tego, że z wytężeniem wszystkich sił oddam się zarządowi majątku, i w ten sposób, przez mądre gospodarstwo i przykładną oszczędność, pozbędę się zwolna odziedziczonych długów. Ale wolności się nie zrzeknę! Frydecki niech sobie szuka innego męża dla swej córki, i innej hipoteki dla swego kapitału!”
To rozwiązanie powróciło mi spokój i usnąłem nareszcie po długich rozmyślaniach.





  1. Odpowiadającej francuzkiemu de. (Przyp. tłóm )





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.