Na pograniczu obcych światów/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział I.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Were such things here, as we do speak about
Or have we eaten on the insane root,
That takes the reason prisoner?

Macbeth.

And to be wroth with one we love,
Doth work like madness in the brain.

Coleridge’s Christabel.
I.

Po długim czasie wyszedłem znowu raz na bulwary — zatęskniłem znowu do towarzystwa ludzkiego. Zaniedbałem był od pewnego czasu zupełnie — swych przyjaciół, bo zniechęciłem się do świata całego; uznaję teraz, że było to niedorzecznością. I co mianowicie było przyczyną tej mizantropii? Rzecz tak a zwykła! Mała jedna śpiewaczka z teatru Dejazet, istota o słodkim głosiku ptaszęcia i niewinnym uśmiechu cherubinka, zawiodła mię gorzko. Wierzyłem w jej miłość, jej bezinteresowność, chciałem ją pojąć za żonę — a ona? Wyśmiała mnie w oczy z rozkosznym trylikiem, którym byłaby poprostu oczarowała publiczność swego teatru, i wolała zostać metresą pewnego hrabiego, wzdychającego ustawicznie w Paryżu nad nieszczęściami swego kraju, a pomagającego, wedle sił, biedny ten kraj, przez bezmyślne trwonienie pieniędzy, do ruiny doprowadzać. Przejęty zgrozą nad taką „niegodziwością ludzką,“ otuliłem się w płaszcz swej podniosłości moralnej i wytrwałem w niej, póki mi, mniej więcej po roku, zdrowy rozum nie dowiódł nareszcie, że ta „niegodziwość ludzka“ ostatecznie tak straszną nie jest, i że jednak nie różnię się może tak bardzo charakterem od reszty świata, jak mię miłość własna na chwilę okłamać zdołała. Postanowiłem sobie tedy, że nie będę się nadal zagrzebywał w pyłach bibliotek, jak to czyniłem przez całe miesiące, zbierając materyały do małej monografii o dawnych Celtach, którzy mię zawsze niezwykle zajmowali; postanowiłem sobie, że odszukam znowu przyjaciół, których przedtem tak troskliwie unikałem.
Nie szukałem długo.
Było właśnie po teatrze. Noc była jasna, wilgotna, i bulwary mrowiły się od wesołych włóczęgów. Tłumy ludzi siedziały przed kawiarniami, spożywając kawy, absynty lub lody. Wesołe ich twarze robiły na mnie wrażenie słońca wiosennego, cała moja zrzędność, cała moja zgorzkniałość pierzchły jak chmury przed czarodziejskiemi jego promieniami, i myślę, że gdybym w tej chwili Spotkał samą pannę Adelmę przy boku hrabiego emigranta, byłbym jej nawet jej niewierność i perfidyę, a jemu — głupotę jego przebaczył.
W tem szczęśliwem usposobieniu uczułem nagle na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki.
— Jakto? — zawołał wesoło miły głos męzki — jakto? jeszcześ pan między żywymi?
Był to młody malarz, Grek, Konstantyn Vasilides.
— Ach, to pan, panie Konstantynie? Zkąd pan idziesz?
— Z raju, z Olimpu, z Parnasu, jak pan chcesz.
— Ależ wszystkie te miejscowości są bardzo oddalone — zaśmiałem się.
— Oh, bynajmniej, zaledwie kilka kroków ztąd; jestem oczarowany, piękna Agar grała, a Mélingue...
— Ach, tak? — przerwałem mu — nie zazdroszczę panu tego na płótnie grubo nasmarowanego raju i tego Olimpu w dymach kopcących lamp.
Ale tymczasem pozazdrościłem mu na chwilę jego szczęśliwej niefrasobliwości i wesela niestraconych jeszcze ułud. Zamyśliłem się mimowoli. Grek milczał także, zdumiony zapewne cierpkością tonu, jakim mówiłem.
— Dokąd pana droga prowadzi — spytał po chwili, znowu z tym jasnym uśmiechem na pięknie zarysowanych ustach.
— Nigdzie. Chodzę bez celu, jak każdy inny.
— W takim razie, miły synu północy — zaśmiał się Grek — chciej mi oddać rolę przewodnika.
— A dokąd chcesz mnie pan zaciągnąć?
— Niedaleko, choćby na bulwar Poissonière, do czekoladnika, wiesz pan, do tego, gdzieśmy się tak często schadzali. Dałem się przed chwilą unieść artyzmowi w teatrze — wypiję teraz u ezekoladnika swe zwykłe pół filiżanki, przeczytam Charivari i zjem dwie małe briosze. Powiedz pan, czyliż człowiek może być większym filozofem i lepszym chrześcijanienem?
Konstantyn był rozkoszny jak dziecko, a głos jego brzmiał jak muzyka; niepodobna było oprzeć mu się, mógłby człowieka zaprowadzić nawet do gehenny, a cóż dopiero — do czekoladnika.
Ukazanie się nasze wywołało wrzawę nieopisaną; wpadłem niespodzianie w liczne koło swych dawniejszych znajomych i przyjaciół, którzy dziś przypadkiem byli się tutaj zeszli.
— Nasz chm urny syn północy! Misogyn! Łykacz książek! Celtoman! i t. d. — wołano ze wszystkich stron przy wtórze całej symfonii śmiechów, i podawanie rąk nie miało końca.
— Studyujesz pan ciągle starych Celtów? — spytał młody Anglik, który milczał dotąd i tylko na przezwisko „Celtoman11 zwrócił uwagę.
Przysiadł się bliżej do mnie i utkwił we mnie oczy z jakieniś pomieszaniem i prawie niepokojem. Nawykły już do tego, nie zwracałem uwagi na jego dziwactwa, miałem dlań bowiem wielkie poważanie i szczerą życzliwość. Ale spostrzegłszy po chwili, że poruszenie jego wzrasta, spytałem go, co we mnie dzisiaj tak niezwykłego zauważył?
— Strzeż się pan! — rzucił nawpół żartem, nawpół zabobonnie Konstantyn — strzeż się pan, nasz miły Brytańczyk ma oczy uroczne!
Anglik zachmurzył się lekko.
— Nie jestem Neapolitańczykiem, nie wierzę tedy w jettaturę — zaśmiałem się, ale nagłe zrobiło mi się jak oś niemiło.
Przyjaciele szeptali już dawniej między sobą, że młodzieniec ten ma podobno zdolność która się w Szkocyi „drugim wzrokiem“ nazywa, to jest zdolność przepowiadania przyszłych wypadków. Nie zwracałem nigdy uwagi n a podobne przesądy, rozpocząłem tedy umyślnie rozmowę z Anglikiem, aby spłoszyć śmieszne te myśli.
— Jadę jutro rannym pociągiem do Calais — rzekł mi — mam się tam zjechać z jedną krewną, którą, odprowadzę do Londynu. Zapraszałem pana już kilkakrotnie do Anglii, czynię to dzisiaj znowu, i myślę, że tym razem chętnie pan zaproszenie me przyjmiesz. Odwiedzilibyśmy stryja mego, którego majątek leży o pół mili tylko od Stonehenge. Wiesz pan, że tam takie jest mnóstwo celtyckich menhirów, iż nadano tym barbarzyńskim pomnikom dumne imię celtyckiej Pompei.
— Pojadę — zawołałem żywo, podając Anglikowi rękę i dziękując mu gorąco za zaproszenie.
Poczęliśmy wnet radzić, którym pociągiem opuścimy Paryż. Ale naraz uprzejmy przyjaciel mój zbladł i zerwał się z miejsca z uderzającą gwałtownością.
— Grozi panu nieszczęście! Smutną odbierzesz pan wiadomość! — szepnął po chwili, poruszony do głębi.
Nikt go nie słyszał oprócz mnie, ale wszyscy zauważyli jego bladość i moje zdumienie. Anglik wkrótce potem pożegnał się z nami i odszedł.
Wszyscy umilkli. Konstantyn drżał widocznie.
— O czem mówiliście? — pytali przyjaciele ze wszystkich stron.
— Co panu prorokował? — śmieli się niektórzy.
— Wierzysz pan w takie bajki? — pytali poważnie inni.
— Licha tam! — rzuciłem wesoło, powtórzywszy im jego słowa. — Poważam bardzo przyjaciela Henry’ego, ale jego second sight wydaje mi się jednak śmiesznym tylko zabobonem, który mi ani źdźbła nie imponuje Ale późno już — trzeba mi iść do domu.
Nie poszedłem wszakże do domu, chodziłem długo po ulicach, aż przypadkiem znalazłem się znów na miejscu, kędy Grek był mię spotkał.
Bulwary wypróżniły się tymczasem i gwar wielkomiejski jął milknąć zwolna; za to zapanował czar nocy księżycowej na zacichłych ulicach.
Sennie spoglądało ciemno-modre niebo ze swymi tysiącami drobnych migotliwych punkcików srebrnych w dół na wysokie domy, a tajemniczy, miru pełny dech nocy igrał czasem tkliwie z młodymi liśćmi drzew rosnących wzdłuż chodnika. Kroki moje brzmiały przeciągle na asfalcie i odbijały się niezwykłem echem od wielkich budowli w cichym śnie pogrążonych. Dziwne wrażenie robiła ta pustka w miejscach, gdzie nawykło się widzieć tak bujne życia falowanie! Jakież dziwne cienie padały na jasną drogę przede mną! Zdawało mi się, że kroczę jak we śnie, że mam przed sobą trupa tego olbrzymiego miasta. Światłość miesięczna ma dziwną władzę przysłaniania rzeczywistości jakby zawojem i wyczarowywania niewyjaśnionych jakichś nieprawdopodobieństw, szczególnych jakichś obcości. Chciałem, przyśpieszając kroku, wyrwać się z tego półsnu niepojętych uczuć, i miałem właśnie wstąpić na skraj ogromnego cienia, który kościół św. Magdaleny rzucał na ulicę — gdy wtem na samej rubieży światła i cienia ukazała się postać starego człowieka — w którym na pierwszy rzut oka poznałem swego ojca.
Stanąłem na miejscu, znieruchomiały jak głaz.
Czyż to możliwe? to musi być złudzenie. Zkądżeby się tu ojciec wziął tak nagle w Paryżu, czyżby mnie przedtem nie uwiadomił, że z Czech przyjedzie? Nie, to nic — to tylko ułuda zmysłów, tylko niezwykłe podobieństwo; toć człowiek ten patrzy na mnie cicho i nie daje najmniejszego znaku, że mnie poznał.
Po tej uwadze ruszyłem naprzód — i krok jeszcze, a byłbym go minął — ale właśnie w tej chwili człowiek ów podniósł rękę.
— Nie jedź, chłopcze, do Anglii — rzekł zupełnie spokojnie.
— Ojcze! — zawołałem ze zdumieniem — jakto? więc to-ś ty rzeczywiście? I wiesz o mym zamiarze?
— Nie jedź do Anglii — powtórzył — czekaj tu na wiadomość o mojej śmierci. Zaskoczyła mnie poniekąd. Ostatnią wolę moją znajdziesz w mej bibliotece za staremi foliantami koło kominka na najniższej półce. Dokument spadł tam przypadkiem, nie znalazłbyś go, i dlatego przyszedłem ci to powiedzieć.
Krew zastygła mi w żyłach, przyznaję się, ale trwało to tylko okamgnienie. Wesoły śmiech zabrzmiał mi w uszach: młodzieniec jakiś z dziewczęciem przebiegli koło mnie w żywej zabawie i spłoszyli w jednej chwili widziadlane obrazy mej fantazyi w tak niezrozumiały powstałe sposób. Obejrzałem się parokrotnie dokoła; wszędzie było pusto, cicho, a na miejscu, gdzie — jak mi się zdawało — widziałem ojca swego, nie było również nic, prócz miesięcznych promieni ścielących się po białym chodniku. Doszedłem do przekonania, żem idąc chyba spał, albo przynajmniej śnił; mimo to, nie mogłem długo usnąć. Nie mogłem też obronić się owemu nieokreślnemu wrażemu niepokoju, które nawet na osobach niezabobonnych tak zwane znaki wywierają. Wstawszy rano z łóżka, zacząłem układać rzeczy w walizce; nie przykładałem żadnej wagi do nocnego widzenia i gotowałem się w drogę do Anglii. Znacznie przed umówioną godziną zjawił się u mnie przyjaciel Anglik, ale przyszedł nie sam. Konstantyn wszedł razem z nim do pokoju — obaj młodzieńcy spotkali się na schodach.
Poznałem na pierwszy rzut oka, że zabobonnego Greka przywiodła do mnie ciekawość, czy spełniło się już proroctwo Anglika? Henry przeciwnie, jak się zdawało, zupełnie już o rzeczy tej zapomniał.
— Pocóż tak wcześnie? — spytałem go. — Czekalibyśmy długo na dworcu kolejowym.
— Zmieniłem zamiar — odpowiedział — pojadę dopiero wieczorem. Obawiam się nadto, że będę musiał z parę dni zatrzymać się w Calais, gwoli pewnej sprawie rodzinnej... Nudziłbyś się pan tam zbytnio, myślę tedy, że lepiej będzie, abyś pan wyjechał dopiero pojutrze z Paryża. Zejdziemy się w Calais w umówionym hotelu.
Uderzyło mię to, sam nie wiem dlaczego. Konstantyn zaczął się śmiać.
— Zdaje mi się, że Henry jest już z góry zazdrosny o pana! — wołał. — Nie chce, abyś się pan bliżej poznał z tą jego kuzynką; wyobraźnia maluje mi ją białą jak piana morska, z której urodziła się Afrodyta, a złotowłosą jak słońce. Albo może — dodał po chwili — chce, abyś pan oczekiwał w Paryżu na ową tajemniczą wiadomość, którą panu przepowiedział.
Anglik okazał pewne zaniepokojenie, a ja zamyśliłem się mimowoli.
— Wierzysz pan w tak zwane znaki? — zapytałem go, zaczynając opowiadać o swej przygodzie nocnej.
— Ile czasu potrzeba, aby wiadomość mogła dojść z Czech tutaj? — pytał pobladły Grek, który miał śmiesznie aż elementarne pojęcia z geografii, i dla którego Czechy były jeszcze poniekąd tym samym nieokreślnie dalekim „lasem Hercyńskim,“ co dla klasycznych jego przodków.
— Tydzień? Dziesięć dni? Dwa tygodnie? — odgadywał, bynajmniej nie wzruszając się, ani obrażając naszym śmiechem.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Był to concierge.
— Telegram, panie! — rzekł, wchodząc do pokoju, i papier położył na stole.
Konstantyn odskoczył przerażony o kilka kroków od Anglika, obok którego stał dotąd, i utkwił we mnie wzrok pytający.
Trzęsącemi się rękoma otworzyłem zaklejony arkusik. Telegram pochodził od nauczyciela z naszej wioski, a treść jego była krótka:
„Ojciec pański zmarł nagle dzisiejszej nocy ufam, że będziesz pan mógł w czas przybyć na pogrzeb.“
Podzieliłem się wiadomością o stracie swej z przyjaciółmi. Konstantyn drżał całem ciałem. Pożegnał się ze mną serdecznie; na Anglika rzucał tylko przerażone spojrzenia i odszedł, nie podawszy mu ręki. Henry uścisnął mnie z wielkiem współczuciem, prosił, abym mu prędko dał wieść o sobie, i oddalił się cichym krokiem.
Chwilę siedziałem nieruchomo, rażony tą wiadomością. Łzy cisnęły mi się do oczu. Nie było wprawdzie nigdy żadnego serdecznego stosunku między mną a ojcem, ale nie było też żadnych przykrości ani goryczy. Byliśmy zimni jeden dla drugiego przez całe życie, ale w okamgnieniu, gdym go stracił na zawsze, rozgrzało mi się serce. Zapragnąłem jego uścisku. Nie było go już wszakże. Stałem teraz zupełnie sam na wielkim świecie! Myśl ta wzruszyła mnie bardziej, niżbym kiedybądź przeczuwał; teraz dopiero uczułem, czem ojciec mnie i czem ja jemu być mogłem. Było zapóźno! —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.