Na nutę satyry/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Na nutę satyry
Pochodzenie Rymy i Rytmy. Tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CYKL X.
NA NUTĘ SATYRY.

Porządek.

Monotonią w przemianach wszechświata
Fatalnie się nużę:
Pedantyczny, okropny porządek
Panuje w naturze.

Noc po dniu, a dzień znowu po nocy
Nadchodzi z kolei;
Rok po roku, jak każe kalendarz,
Wybornie się klei.

Rankiem słońce się zjawia na wschodzie,
Z uśmiechem półgłówka;
Wieczór gwiazd swych brylanty wystawia,
Jak stara żydówka.

Zmiana ciepła i zimna dostarcza
Uciechy dość błahej, —

A godziny luzują się zwolna,
Jak czujne szyldwachy.

Zjesz śniadanie, zjesz obiad, kolacyją,
I leziesz do łóżka;
Ten sam system powtórzy się jutro;
Powiadam, jak wróżka!

Kiedyś bębnem, zazwyczaj cię ciastko
Najmocniej zachwyca,
Później bajka zajmuje cię mocno,
A później spódnica.

Z niejednego wprzód pieca kosztujesz
O woców miłości;
I sterawszy już siły się żenisz, —
A żona się złości.

Kiedy-ś młody, o szczęściu ludzkości
Rozprawiasz z zapałem,
Starszy — myślisz jedynie o sobie:
Przestajesz na „małem“!

W szkolnych latach z religią wojujesz
I jesteś jej wrogiem;
Czekasz życia ostatniej godziny,
By jednać się z Bogiem.


Pókiś żywy, w szerokim fotelu
Rozpierasz się dumny,
A gdyś umarł, wyciągasz się sztywnie
I w łazisz do trumny.

Tam cię zaraz czereda robaków
Na własność zagarnie…
I to w świata porządku się zowie,
Żeś żył regularnie!


Wiara w ludzi.
(poświęca się optymistom).

Chociaż ci żona sypie do befsztyku
Szczodremi palcy proszek arszeniku,
I do sąsiada twego mówi: „Drogi!
Czekaj… wyciągnie wkrótce mąż mój nogi“;
Choć twój przyjaciel przez złość, czy waryacyję,
Anonimową pisze denuncyjacyję,
Na skutek której do prokuratora
Szedłeś pod rękę z policyjantem wczora;
Choć twój synalek, szczędząc ci frasunku,
Pobrał dla ciebie należność z rachunku,
A pomyliwszy się w nazwie ulicy,
Miast ojcu nieść ją, zawiózł baletnicy;
Choć szewc ci sprzedał taką butów parę,
Od której rosną twe nagniotki stare,

Choć piekarz karmi cię chlebem z zakalcem,
A świat za miękość wytyka cię palcem,
Choć w twem gołębiem sercu złość się budzi, —
Człowieku, słuchaj: nie trać wiary w ludzi!

Bo choć się w bólach będziesz wił śród krzyku,
Są antidota na moc arszeniku;
I — jeśli tem cię pocieszyć wypada —
Nie pójdzie żona twoja za sąsiada;
A przez obmowy przyjaciela głupie
Posiedzisz ledwie jaki miesiąc w ciupie,
I gdy brak winy już się udowodni,
Po turmie w domu będzie ci wygodniej;
Syn numer domu i nazwę ulicy
Przypomni, wróci od swej baletnicy,
I świat przestanie ranić ciebie srogo,
I ciasne buty rozdeptać się mogą,
Lepszy chleb kupi ci służba ostrożna, —
Tylko bez wiary w ludzi żyć nie można!


Nakształt świdra.

Chcę być polakiem, daję słowo!
Polskości chcę osiągnąć szczyt…
Nie mogę jednak znaleść rady:
Zawsze wołają: jesteś żyd!
Gdy przed potwarzą bronię żydów,
Chcąc im wywalczyć jakiś byt,
Słyszę zazwyczaj szept na stronie:
„Ach, co to musi być za żyd!“
Kiedy znów chłoszczę wady żydów,
Prawię, że winni uczuć wstyd, —
„Antisemita?“ — mruczą zaraz —
„O, to z pewnością także żyd!
Gdy zganię czasem polską wadę,
Lub chrześciański zranię myt,
Wołają z wstrętem: „To mi Polak!
„Przecież to najzwyklejszy żyd!“

Gdy wielbię polskie ideały,
Na pruskie rugi wydam zgrzyt,
Mówią: „On innej jest religii,
To nie jest Polak, ale Żyd!“
Biegnę do księdza, chrzest przyjmuję,
Chcąc raz osiągnąć łaski szczyt,
Krzyczą: „On przecież z innej rasy,
To tylko jest przechrzczony żyd!
Więc wciąż mnie zwątpień trapi hydra,
Wciąż mi zatruwa smętny byt,
Żem ani pies ja, ani wydra,
Żem coś — marnego nakształt świdra,
Żydowski Polak, polski żyd!



∗             ∗

„Obywatelem polskim żyd
Nie może być, ach, wierzcie!“
Kupiłem dom — i jestem dziś
Obywatelem nareszcie!



∗             ∗

Jednego tylko znałem żyda,
Który uznania był blisko:
Nikt mu nie przeczył nazwy „Polak“…
On — „Polak“ miał na nazwisko!…



∗             ∗

Antysemito! w oczach opinii
Szlachcicem pragnąłbyś zostać?
Próżno wskazujesz wąs zawiesisty
I swoją brzuchatą postać!
Nic nie pomogą lica słowiańskie,
Ni pomiatanie żydami:
Pierwszej szlachectwa brak ci zasady:
Gardzisz… własnemi przodkami!


Loteryjka
(dla starszych dzieci).

On na kobiety rzucił swój „herem“
(Przekleństw fabrykat) —
I mówił zwykle z uczuciem szczerem:
„Ach, jak to słodko być kawalerem
Niby — unikat!


Widzę raz: trze coś czoło markotne,
Krzyknę: sprzykrzyłeś życie samotne!“
Ja ludzi znam bo:
W istocie poznał dziewczę zalotne
I zrobił ambo.


No, i nie było mu źle tak przecie
Z tą żonką wierną,
Która mu w krótce (jak to na świecie)

Powiła słodkie, różowe dziecię —
I było terno!


Przyjęto mamkę, zdrową dziewuchę
I filuterną,
Kochał pan dziecko, lecz wieści głuche
Mówią, że patrzył — nie na pieluchę:
To mi kwaterno!


Żona nie mogła znieść tego sromu
I zostać bierną,
Musiała przecie żalić się komu:
Więc ją pocieszał przyjaciel domu:
Wygrał! kwinterno!


Ideał etyczny.

Gdy cię ktoś uderzy w twarz
Tak na odlew wyśmienicie,
To policzek drugi spiesz
Wnet nadstawić pod pobicie.
Mieć obity jeden pysk
I nie prosić o zniewagę, —
To narusza wyższych praw
Wiekuistą równowagę!
Bo najwyższą pychą jest
Przeciw krzywdzie iść z reakcyją!
Dostać w papę z obu stron
Jest najwyższą satysfakcyją!



∗             ∗

Ściemnia się naraz dziejów klisza
Świat znowu sypia niespokojnie…
Jeszcze niedawno trwała cisza,
Nikt się nie ważył śnić o wojnie.

Dzienniki były takie słodkie,
Jak pensyjonarki list miłosny:
Dziewczę, je kręcąc w papilotkę,
Miało na licach blask radosny.

Narody w wonnej atmosferze
Piły z braterskich uczuć zdroju,
A gdy wiązały się w przymierze,
Miały na celu moc pokoju!

Wilhelm otworzył natchnień beczkę,
Szeroko rozwarł swe ramiona

I batystową słał chusteczkę
Płaczącej żonie Mac-Mahona.

Francuz zapomniał o odwecie,
Tonąc w potokach adoracyi,
I tylko czasem słał w sekrecie
Smętny pół-uśmiech ku Alzacyi.

Bismark nie zrzędził: on z pogodą
Pod cieniem lipy spijał Cheres…
Anglik się cieszył ludów zgodą,
Na bok rzuciwszy swój interes…

Każdy, że ciszy tylko pragnie,
Składał przysięgi wzniosłe, szczere…
Ludzkość, potulna niby jagnię,
Zda się wstąpiła w nową erę.

Aż tu nadeszło jakieś licho,
Że się wywraca świat do góry:
Ten i ów nie chce siedzieć cicho,
Rozważa wojny konjunktury.

Francuzki burzy się filister,
W ucho mu wpada słowo: „wojna“, —
Bo oto twierdzi sam minister,
Że teraz doba niespokojna.


Anglik rozstrzyga niepytany:
„Musi się Rossyja bić z Japonią!“
I już gotuje się kasztany
Wygarniać z ognia chciwą dłonią.

Jakichś podejrzeń strugi trysły
I rozlewają się dziś wszędzie:
Nieci pożyczka Chin domysły,
Że nie kupony ciąć się będzie…

Dzienniki wielkim gniewem zawrą,
Że Abisyńczyk bogobojny
Przyszedł pomodlić się pod Ławrą, —
Widzą w tem nowe źródło wojny.

Tam interwiew’er już nagaba,
Czy sobie Bułgar grób wykopie,
Czy macedońska iskra słaba
Rozdmucha pożar w Europie…

Więc mnie dreszcz zimny tnie po skórze
Bo przekonanie miewam szczere,
Że się na wielką zbiera burzę,
Że nie wstępujem w złotą erę.

Takim mnie lękiem zdjęła prasa,
Prawiąc o wielkiej przyszłej wojnie,

Że mi widm szereg w głowie hasa,
I że nie mogę spać spokojnie.

Gdy Chińczyk złotem brzęknie w ręku,
Gdy Abisyński dzwon zadzwoni,
Ja w brzęku złota, w dzwonów dźwięku,
Gotów-em słyszeć szczęki broni…

Gdzie się podziały pisma słodkie,
Jak pensyjonarki list miłosny?
Jak chciwy szczupak drobną płotkę,
Połknął je czasu prąd żałosny.


Petersburg,
Lipiec 1895 r.
Hallucynacyje.

Mózg mój dobiega szaleństwa mety,
Przewrotnie widząc obrazy świata:
Oto się z młotem kowadło brata,
Słowik z jastrzębiem śpiewa duety.

Wiatr w Październiku oddycha wiosną;
Wiekowe bagna stroją się w kwiecie,
I najsmaczniejsze gruszki na świecie
Na starych wierzbach przydrożnych rosną!

Patrzę: odwieczne sercowe rany
Angielski plaster leczy w momencie,
Biała Wenera ze śnieżnej piany
Wychodzi kąpać się w atramencie.

Saturn, połknąwszy niesforne dzieci,
Leczy żołądek Hunjadą gorzką,

Febus zapałką w ciemnościach świeci,
Świetna Aurora zjeżdża dorożką.

Dziwnym widokiem oczy me dręczę: —
Jak blacharz gwiazdy wyrabia złote,
Grabarz weselną budzi ochotę,
A bednarz struga drewnianą tęczę.

Widzę, jak doktór anemję leczy,
Wpuszczając w żyły farbę drukarską;
I jako znachor wiedzą lekarską
Nauce wieków w momencie przeczy.

Wtem nowe cuda, dziwy, sekrety,
Tuż przed oczyma migają memi:
Dziennikarz w jeden numer gazety
Zawinął kawał olbrzymi ziemi.

Zmieniwszy naraz wiekowe ruchy,
Wspina się w górę wodna kaskada;
Tygrys na ziemię, rzężąc, upada,
Rażon śmiertelnie placką na muchy;

Żółw, otrzymawszy rolę sztafety,
W szalonym pędzie wichry prześciga,
A pojedynek karłów rozstrzyga,
Jakiem i będą drogi komety.


Jak miecz Brennusa, półgłówka słowo
Pada na złotą dziejową wagę;
A drżący zając wraz za odwagę
Odbiera w darze gałęź laurową.

Rozsądek zimny kankana tańczy,
Palcem zmazuje na niebie chmury;
I wielkoludów przyszłych z tektury
Fantazyja swojska na rękach niańczy.

Zamykam oczy… cofam się… idę…
A widm mnie ściga tłuszcza jaskrawa:
Liliput włazi na piramidę
I ztamtąd światu dyktuje prawa.

Donkiszot chłodnej uczy rozwagi,
Hamlet bezsporne stawia pewniki,
Tersytes karci brudne okrzyki,
A Falstaf wzniosłej żąda powagi…

Uciekam… biegnę… Wszędzie, niestety,
Dziwacznych wizyj tłum mnie oplata:
Przeciwnie widząc obrazy świata,
Mózg mój dobiega szaleństwa mety.


Warszawa,
1897 r.
Arystypp.

Przekazała na pamięć nam grecka kronika
Pewnego filozofa dziwaczny postępek.
Czy była w nim konieczność, czy podły występek? —
Nie wiem… A więc zdam to na sąd czytelnika!

Słynny tyran Syrakuz, Dionizjuszem zwany,
Cynika Arystyppa na swój dwór zaprosił…
Mędrzec mieszkał na dworze, lecz swoje łachmany
U króla na audjencyjach, jak i w przódy nosił…
Nie olśniły go dworu królewskiego zbytki;
Choć dworzanie się śmieli, a król głową kiwał,
On wciąż zachowywał
Surowy sposób życia i swój kostjum brzydki!

Kapryśny tyran pragnął upór mędrca skruszyć,
A więc do ostatniego ucieka się środka:

Miał pałac, który blaskiem musiał serce wzruszyć;
Niech się cynik z tym blaskiem niespodzianie spotka,
Niechaj ujrzy potęgę, przelaną w bogactwo, —
A rzuci żebractwo!
Plan był świetny… Arystypp nie dotrzyma placu!

Pragnąc rozkaz tyrana wykonać z pośpiechem,
Simus, królewski skarbnik, z figlarnym uśmiechem
Sam oprowadza mędrca po nowym pałacu!
Radzi spojrzeć po stronach, na dół i do góry:
Wszędzie marmury!
Wszędzie ozdób wymyślnych zbiór dziwnie bogaty:
Złotem kapią kolumny i świetne komnaty, —
Posadzki różnobarwną czarują mozajką, —
Pałac jest bajką!

Simus mędrca prowadzi — przystaje co chwilę —
Tłomaczy mu szumnie,
Ilu to niewolników i przez roków ile
Pracowało pod batem przy każdej kolumnie…
Arystypp wciąż w milczeniu przez komnaty sunie:
Wtem zaszła rzecz dzika:

Filozof naraz z całej mocy plunie,
Prosto w twarz przewodnika!
Pobladł skarbnik królewski i za twarz się chwyta; —
„Co to jest?!“ zapyta.
A filozof, jak gdyby zmięszany potroszę,
Odrzecze: „Nie gniewaj się, proszę!…
„Że Go chciałem obrazić, napróżno Pan mniema…
„Kierowała mną tylko uważność ostrożna:
„Toć w całym tym pałacu nigdzie miejsca niema
Gdzieby plunąć można!


Dyjogenes.

Raz w Atenach w tej porze, gdy jest pełny rynek,
Przechodził przez plac znanej kurtyzanki synek,
I bogactwem swej matki chwalił się publicznie,
Że przyjmuje gości licznie,
Że zastawia zawsze stół obficie,
Że znajomym uprzyjemnia życie,
Że podaje owoc rzadki,
Że dom jej opływa w dostatki,
Że on sam ma od niej na wszelkie wydatki, —
Słowem, niema w Atenach takiej drugiej matki!

Tłum, co wiedział wybornie, jakie źródło mętne
Ową panią wsparło,
Słysząc te chwalby namiętne,
Śmiał się na całe gardło…

Spojrzał syn kurtyzanki oczyma wściekłemi
W poczuciu dotkniętej dumy;
Schyla się, kamień podnosi z ziemi
I rzuca go w tłumy…
Naówczas Dyjogenes, co był chwalb tych świadkiem
I tego ataku,
Krzyknie: „Ostrożniej, młody chłopaku,
Bo w ojca trafisz przypadkiem!


Majlech Dawid.
(ustęp z 2-ch Samuelowych ksiąg Rozdz. VI).

Nasz Majlech[1] Dawid — to mądry król!
O! wie on do czego zmierza:
Do Jeruzalem sprowadzić chce
Przeświętą arkę przymierza.

Wstawiono skrzynię na nowy wóz,
Skrzynię, co błyszczy od złota, —
Przodem szedł Dawid i cały dwór,
Z tyłu ogromna hołota.

Jedwab, karmazyn i szkarłat lśni
W barw mięszaninie pstrokatej:
Izrael wszystek przybrał w ów dzień
Najlepsze świąteczne szaty.

Od bębnów, skrzypiec, cymbałów, harf,
Powietrze dźwięcznie rozbrzmiewa,

I na piszczałce sam Dawid gra,
Lub psalmy naprzemian śpiewa.

Dwa woły ciągną ze skrzynią wóz, —
I zapał tłumami miota,
Bo skrzynię zdobią cheruby dwa,
Massywne, lane ze złota.

Są to te same cheruby dwa,
Na których Pan Bóg zasiada,
Gdy na niebiosach odbywa sąd, —
(Tak biblia sama powiada).

I myśli Dawid: „na co ma stać
„Ta skrzynka w mieście Gabaa?
„Ją potrzebuje mój pałac mieć —
„To w domu mym będzie chwała.“

Idą… Lecz naraz robi się gwałt:
Oza, syn Abynadaba,
Którego „hucpe“[2] bez miary jest,
A za to roztropność słaba,

Widząc, że woły skręciły w bok,
Błąd świętokradzki uczyni,
Bo skrzynię Bożą zadzierżać chciał —
I palcem dotknął się skrzyni.


A trzeba wiedzieć, że skrzynia wprzód
U Abynadaba stała,
Więc Oza pragnął, by skrzynia ta
Do domu ojca wracała.

Strasznie się wonczas rozgniewał Pan
I Ozę poraził srodze:
Zuchwały Oza natychmiast zmarł
Przy Pańskiej skrzyni na drodze.

Nasz Majlech Dawid to mądry król!
On zaraz pomyślał sobie:
„Ta skrzynka bardzo gwałtowna jest,
Ja „cures“[3] w mój dom nie zrobię!“

I jak pomyślał, tak zaraz rzekł,
Machając mocno rękoma:
„Tę skrzynkę Bożą ja proszę nieść
Zaraz w dom Obededoma!“

I Obededom tę skrzynię wziął,
Nie wahał się jednej chwili;
I oto mu błogosławił Pan
I całej jego familji.

I przeto ludzie przychodzą raz
I mówią tak do Majlecha:

„Ten Obededom szczęśliwy jest,
Szczęście się jemu uśmiecha.

„Meszpuche“[4] jego rośnie co rok,
Ma beczki miodu i wina,
Interes śliczny idzie mu tak,
Jak nakręcona maszyna.

Jego bachurki — to taki cud,
Jak się nie zdarzył nikomu;
A tak mu idzie od chwili tej,
Gdy przyjął skrzynię do domu.“

Nasz Majlech Dawid — to mądry król,
On zaraz pomyślał sobie:
„Co Obededom zarobić ma,
To lepiej niech ja zarobię.“

I kazał skrzynię natychmiast nieść
Do królewskiego pałacu…
Izrael wszystek zgromadził się
Przy dźwiękach trąby na placu.

Jedwab, karmazyn i szkarłat lśni
W barw mięszaninie pstrokatej,
Bo cały naród przybrał w ów dzień
Najlepsze świąteczne szaty.


Król Dawid włożył wspaniały strój,
Szatę z lnianego efodu,
Dzierzganą w szkarłat i w złoty haft,
Złotem obszytą u spodu.

Od bębnów, skrzypiec, cymbałów, harf,
Powietrze dźwięcznie rozbrzmiewa:
Ów na cedrowej piszczałce gra,
A tamten modlitwy śpiewa.

Z processją niewiast podąża chór
W odzieży o barwnych wstążkach…
I skrzynię bożą kilkoro sług
Niesie z szacunkiem na drążkach.

A kiedy uszli już kroków sześć,
Król Dawid, chcąc uczcić Pana,
Zatrzymał pochód i przyniósł tuż
Ofiarę z wołu, z barana.

I znowu idą… I widzi lud
Wraz zmianę w królewskich krokach:
Król Dawid przodem zdążając wciąż,
Pląsa w wesołych podskokach!

Unosi w górę bogaty strój,
Rozmamrał królewską szatę:

I widać chude piszczele nóg
I widać piersi włochate.

Z okna dostrzega królewski tan
Michola, córka Saula.
Wyszła na domu swojego próg
I drwiąc, powiada do króla:

„O! jak się pięknie poniża król,
Gdy żebrze łaski u Pana;
Wyznać to muszę, że król, jak mistrz,
Potrafi tańczyć kankana!

O jak się pięknie odkrywa król!
Czarując, ganić zabrania;
Przed okiem swoich służebnic i sług
Z wdziękiem swą nagość odsłania!…“

A na to mądry nasz Majlech król:
„Zazdrościsz, córo Saula,
Że z tronu zleciał twój fater Saul,
A Pan mnie wybrał na króla!

Wiedz-że, iż tem się wywyższa król,
Gdy się poniża dla Pana:
Służebne moje bardziej mnie czczą,
Im lepiej tańczę kankana!…“


Familijna uroczystość.

Dziś uroczystość w sąsiedztwie:
Widać, nielada uciecha!
Wesołych śmiechów, okrzyków,
Aż tu dolatują echa.
Dziś uroczystość w sąsiedztwie:
Wzniesiono świetną estradę,
Na amatorski teatrzyk
Sproszono gości gromadę.
Teatrzyk miły, doprawdy
Można się świetnie ubawić!
Dwaj chłopcy i dwie dziewczynki
Mają dwie sztuczki przedstawić.
Zwalczyli wszelkie szkopuły,
Przetrwali wszelkie mozoły;
Wybornie grają swe role;
Ach, to mi wieczór wesoły!
Program zabawy zawiera
Przyjemnych szczegółów wiele:

Pozapalano lampiony,
Najęto huczną kapelę…
A noc dziś taka urocza,
I przestrzeń taka gwiaździsta,
I księżyc taki wspaniały,
I atmosfera tak czysta!…
W ogrodzie, w blasku lampionów,
Gdy muzyka grzmi z całej mocy, —
Tańczą ochoczo, namiętnie,
Pod skrzydłem przecudnej nocy!
Dziś uroczystość w sąsiedztwie,
Jaka nie często się zdarza:
Szkoda, że wszystko na cześć
Pewnego zacnego lichwiarza!…


Wyborca.
(z angielskiego gruntu)

Brudny łachman na grzbiecie,
Jakieś granie w żołądku,
Mój majątek — te śmiecie,
Codzień w innym śpię kątku…
Ale za nic nie oddam
Mojej władzy i losu,
Bo ja państwem zarządzam,
Bo mam prawo do głosu!
Nie mam grosza przy duszy
Na surowe psie mięso, —
Lecz mandaty rozdaję,
Co polityką trzęsą!
Ja to prawa wydaję,
Podatkami okładam,
Nawet cudzą osobą
W parlamencie zasiadam!

O finansach stanowię
Moją władzą powszednią
I samemu tronowi
Rozkazuję pośrednio!
Choć mój pusty żołądek
Cudze bułki dziś korcą,
Chociaż dziury mam w butach —
Ale jestem wyborcą!
O tak, jestem wyborcą,
Jestem panem narodu,
I tak długo nim będę,
Aż nie zdechnę gdzieś z głodu!…


Bajeczka.

1.

Opowiem wam bajeczkę,
Co zadziwi was srodze:
Był sobie pewien sufit,
Co kochał się w podłodze.

2.

I nie w żadnej dalekiej,
Lecz w sąsiadce znajomej,
Nad którą wisiał ciągle
Milczący, nieruchomy.

3.

Czuł on taką tęsknotę
Do drewnianej jej cery,
Że blade czoło ku niej
Zbliżyć zamiar miał szczery.


4.

A podłoga, choć z desek,
Miała damską naturę,
Źrenicami swych gwoździ
Oczkowała doń w górę.

5.

Aż nareszcie się sufit
Takim ogniem zapalił,
Że na lubą podłogę
Z całym domem się zwalił.

6.

I oboje w uścisku
Dola jęła tu sroga:
Sufit prysnął w kawały!
Zwęgliła się podłoga!…
A morał ztąd?

7.

Skoro gołym jest sufit
I podłoga też goła, —
Niechaj wszelkich amorów
Odechce się im zgoła.



∗             ∗

A! co widzę? Radca Ygrek!
Podaj łapę! Tak, to lubię!
Dawno, dawno nie widziałem!
Raz ostatni na twym ślubie!
Ale jakoś radca wesół,
Nie przy zwykłej swej powadze,
A gdzie żona? — „Dziwny człowiek!
Tutaj żony nie sprowadzę!
Patrz pan: Mańka, Ceśka, Zosia“…
— Cóż pan robisz z panienkami?
— „Co ja robię?… Ja im mówię
O świętości monogamii!


Niebezpieczeństwo.

W moich pielgrzymkach śród gór
Prawie-m nie spotkał nikogo; —
Wiejska dziewczyna zaledwie
Krętą czasami szła drogą.

Szła krętą drogą ku górze,
Pieśń nieuczoną śpiewała, —
Czułem, jak zrywał się głos,
Ledwie mój krok usłyszała…

Chód jej się zwalniał z początku,
Biegł ku mnie wzrok jej niepewny,
Milcząc, minąwszy mnie zdala, —
Krok przyjmowała powiewny.

Jam dobrze strach jej pojmował,
Ten sam już miałem ambaras,

Gdy w onej górskiej samotni
Stąpanie słyszałem naraz!

Wszystko dobrocią tu tchnie —
(Wzniosła natury opieka!) —
Bezpiecznym czuje się człek,
I boi się tylko człowieka!


Małżeństwo.

Kodeks nasz (Napoleoński)
Postępuje należycie,
Skoro wzbrania nam wyraźnie
Najmu na calutkie życie.
Ale w tem jest dziwna sprzeczność
bezmyślne okrucieństwo,
Że ów kodeks w innem miejscu
Proteguje sam małżeństwo.
A wszak tutaj już nie chodzi
O zwyczajny pracy najem:
Tu wynajem serca każe
Uczuciowym być lokajem!
W skażcie, proszę, gdzie w naturze
Taki głupi jest artykuł,
Co mężczyznę do kobiety
Na calutkie życie przykuł?!


Nieboszczyk.

Umarł w nocy… umarł nader cicho,
Tak jak cichem było jego życie;
Bez nadziei znalazłem biedaka,
Kiedy-m oczy otworzył o świcie…
Snać przed zgonem chciał się zbliżyć do mnie
Gdy go nagle śmierć ujęła w drodze,
Bo tuż zaraz przy mem łóżku leżał,
Rozpostarty, martwy, na podłodze.
Musiał cierpieć… kto to wiedzieć może?
Tylko noc go otaczała głucha,
Ona w przeszłość wzięła tajemnicę
Mąk i zgonu tego — karalucha…
Rankiem sługa przyszła pokój zamieść
I śród mnóstwa przeróżnych rupieci,
Bez łzy żalu, bez słowa modlitwy,
Tego trupa wymiotła na śmieci.
I nie przeszło jej nawet przez głowę,
Gdy te czarne zwłoki wyrzuciła,

Że w nich przecie, jak i w niej, taż sama
Tajemnicza pracowała siła.
Na śmietniku nieruchomy leżał,
Wywrócony był ku górze brzuchem:
Muchy, brzęcząc, fruwały w około,
Jakby modląc się nad karaluchem!



∗             ∗

Do snu, do snu ci już pora,
O Muzo, moje biedactwo!
Czas już porzucić nareszcie
To poetyckie próżniactwo.
Czas zlikwidować natchnienie,
Handlowe włożyć chomąto,
Zamiast sylaby rachować,
Kupieckie liczyć dyskonto!
Czas zdebetować na wieki
Zapały poezyi święte,
Siąść za kantorkiem bankowym
I liczyć conto corrente.
Merkury! słyszysz? Apollo
Na głowę rzuca mi „herem“.
Winieneś stratę nagrodzić:
Zrób mnie przynajmniej… bankierem!


Do sekretarza Kurjera.

Wybacz mi, proszę, Szanowny Pan,
— Jam winę swą uznać gotów —
Że Ci zabieram najdroższy czas,
Że Ci przysparzam kłopotów.
Może, ślę nędznych wierszydeł stos,
Niegodny krytycznych grotów,
Poezyj, które zganiłby smak
Nawet i Hottentotów!
Apollo bowiem, (wiem o tem sam)
Nie dał mi skrzydeł do lotów, —
Nim do Kurjera, znajdziesz tu coś,
Przez siedem przejdziesz Pan potów.
Doprawdy, lepszy od Twego los
Najostatniejszych Helotów —
Bowiem nie cierpi ich szczęsny słuch
Od nędznych stylowych zwrotów.

Nie potrzebuje ich szczęsny wzrok
Czytywać nawet idjotów,
I szczęsna dłoń ich zapełniać kosz,
Jam mękę Twą uznać gotów!


∗             ∗

A jednak pragnę na Parnas leźć
W parze dziurawych sabotów?
Ach Panie mój! nie dają mi spać
Laury Kuczyńskich — Or-Otów!
I do dziennika waszego szpalt
Doznaję strasznych „tęsknotow.“
Zgrzytnął Ci w uchu ten dziwny rym?
Jam błąd swój uznać sam gotów!


∗             ∗

Lecz widzę, widzę: cierpisz już dość!…
Nie myślę z Tobą drzeć kotów,
Mam dobre serce: oszczędzę ci
Erotów, grzmotów i płotów!
Kończę już, kończę, — czuję, że Pan
Dostałeś w głowie zawrotów,
A i mnie także porządnie mdli
Od mnóstwa takiego „otów.“

W powietrzu krąży, błąka się, drży
Ten rym w epoce Or-Otów:
Wlazł mi pod pióro… Sądzę, żeś Pan
Niewinność mą uznać gotów![5]


1891 r.

∗             ∗

Wiem, jak rozwiązać kwestyję żydowską,
Co sprawia tyle frasunku:
Wywieszać wszystkich chrześcian lub żydów;
Innego niema ratunku!…
Lecz choć to węzeł trudny przecina
Bez różnych wywodów długich,
Nie można krzywdzić żadnej połowy:
Wywieszać jednych i drugich!


Madrygał

Szanowna pani! chcesz, bym napisał
Maleńką odę do ciebie!
Wszystko, com niegdyś w myślach kołysał,
Wszystko to z duszy wygrzebię.
Bo chciałbym panią opisać godnie,
Godnie wyśpiewać twe wdzięki,
Inaczej czarną spełniłbym zbrodnię
I krwawej byłbym wart męki!
Ach! twoje oczy — to dwa… nie mogę!
Na to mi brak porównania!
A twoje usta, one tak błogie…
Nie, nie dokończę tu zdania!
A twoje włosy… a twoja głowa…
No, to są… no, jeszcze więcej!…
Nie umiem nawet przyjść tu do słowa,
Choć pragnąłbym najgoręcej…
Nic tu nie zrobi lutnia Getego,
Nic nie uczyni tu Heine,

Mało Petrarki, mało Dantego!
Ich zwroty zbyt są zwyczajne.
Czytając wiersz ich, trzebaby ziewać,
Każdy z nich byłby tu zerem!
Bo, żeby twoje wdzięki opiewać,
Trzeba być ślepym Homerem!


Pies i wrona.
Bajka.

Do swej budy drewnianej łańcuchem przykuty
Na podwórku letniego mieszkanka,
Wygrzewając się gnuśnie w promieniach poranka,
Stary brytan wesołe wyszczekiwał nuty.
Tuż po zeschłych gałęziach suchotniczej brzozy
Skakała sobie wrona, ciekawa kumoszka,
I rzecze: „Mości Burku, twoja dola gorzka
Pełną jest hańby i grozy.
Będąc domu ochroną i usługą panu,
Masz ledwie prawo chodzić wzdłuż tego parkanu.
Rozpęd skoku i wolność twych ruchów
Skrępowały nieliczne ogniwa łańcuchów.
Świat jest wielki, podwórzec malutki,
A twój łańcuch tak niezmiernie krótki,
Że nie możesz przemierzyć nawet i podwórka…
Cóż więc w tak dobry humor wprawia pana Burka,

Że w obroży, zaklęte zataczając koło,
Szczeka wesoło?“

A na to Burek: „Mościa pani wrono,
Co przechadzasz się z pompą pod liści koroną,
Powiem ci szczerze:
Ze słów mi twoich wieje przykry zapach buntu,
Fruwając lekkomyślnie w nadziemskim eterze,
Nie tknęłaś widać nigdy filozofii gruntu.
A zkąd wiesz, być może,
I ja rwałem niegdyś tę krzepką obrożę;
Może-m się dobrze skaleczył,
Gdy ogniwa łańcucha w szyję mi się wpiły;
Może-m już stargał siły,
Może-m się z marzeń uleczył?!
I wiem dziś, że pobrzęk łańcucha
Jest potrzebą psiego ucha,
Wiem, że głębokim, niezbitym pewnikiem
Jest ten, że przestrzeń podwórka
Mierzy się długością żelaznego sznurka,
Że obroża zwie się naszyjnikiem,
A naszyjnik nie może być duszy chorobą,
Skoro jest ciała ozdobą!
Wiem, i w dytyrambie śpiewałem przed panem,
Że buda i parkan to dobra realne,
A to, co jest za parkanem,
To, jak powiada Spencer, — jest niepoznawalne!
Więc może zechce pojąć Jejmość pani wrona,

Że kawał łańcucha,
Jest rodzajem ogona,
Który idzie od ucha!“

Umilkł, a naówczas odrzecze kumoszka:
„Mówiłeś nader mądrze…
Słuchając, dziób utkwiłam w filozofji jądrze.
Wszystko to może prawda, jednak bardzo gorzka,
Więc jednego nie pojmę, czemu z sercem chrobrem
Konieczność nazywasz dobrem?
I wciąż jeszcze w zadumie trę łapkami czoło,
Nie wiedząc, jaki dasz dowód,
Że łańcuch ma stanowić do uciechy powód?!…
Nie rozumiem, dlaczego szczekałeś wesoło!


1897 r.
Droga do zbawienia.

Nikczemnemu działać daj
I łotrowi nie bądź tamą:
W złem wstydliwość taka tkwi,
Że ustąpi zaraz samo!
Miłowanie ludzi złych
Zawsze działa najowocniej, —
Przyjaciela kochać masz,
Ale wroga jeszcze mocniej!
Tysiąc uciech znajdzie druh,
Gdy przy tobie jest w pobliżu,
Biedak wróg ma jedną tę,
Że przybije cię na krzyżu!


Nie szkoda!
(odpowiedź na wiersz „Szkoda“ Asnyka).

Dobrze, dobrze tym kwiatom,
Które więdną w ustroni;
Śmierć je wczesna ominie
Ze swawolnej złej dłoni.
Dobrze, dobrze i perłom,
Które leżą w mórz toni;
Bankierowa toć niemi
Tłustych rąk nie osłoni.
Dobrze czyni i młodość,
Że uczucia swe trwoni,
Bo je świat by ośmieszył:
Uczuć trudno się broni.
Niechaj wszystkie marzenia
Wnet się w ciemność rozproszą!
Rozczarowań to matki:
One zgubę roznoszą!

Czemu-ż szkoda tych ofiar,
Które nie są rozkoszą?
I te spotka niewdzięczność, —
Słusznie mędrcy tak głoszą.
Czemu szkoda tych pragnień,
Co nie mogą wybuchać?
Na cóż wicher je życia
Ma jak bańkę rozdmuchać?
Czemu szkoda tych piosnek,
Których niema kto słuchać?
Kto wysłucha, — zapomni!
Pocóż próżno więc gruchać?
Na cóż męztwo, doprawdy,
Ma przychodzić do starcia?
Skoro wygrać nic nie ma —
Chyba rany, rozdarcia!
Na cóż serc tych żałować,
Co nie mają oparcia?
Litość słabym zwiastuje,
Że są bliscy wymarcia!…


Czytałem…
(Sonet)

Czytałem te sonety misternego kształtu
I czułem, że mi każdy przedziurawia serce…
Widziałem piekło uczuć w każdziutkiej literce,
Słyszałem w każdym dźwięku huragany gwałtu!

Migały mi w sonetach kwietnych niw kobierce,
Bezkres nieba błękitny i ów ziemski kał tu,
Który marny mój język powtórzyć się bał tu,
Ażeby nie wyśmieli mnie słusznie szyderce…

Podziwiałem „dusz nagich“ woń tęsknie — zdradziecką,
I ów sprzęt z duchowego wyjęty kredensu,
Sarkofagi, Dryjady, kryte tęczy kiecką,

I przekleństwa, rzucane „kobiecemu mięsu“…
I śmiałem się niekiedy z radości, jak dziecko,
Gdym znalazł w tych sonetach odrobinę sensu!


Do krytyka.

Stoisz chwilkę przed świeżym,
Nierozciętym tomikiem,
I… już chwytasz za pióro,
Siedzisz już za stolikiem,
I już z błotem mnie mięszasz,
Już mnie kłujesz przytykiem!

Co za wzrok! Owym wzrokiem
Wiercisz karty pewnikiem…
Jednak — hola, mój panie!
Nim zostałeś krytykiem,
Nie wadziłoby wprzódy
Troszkę być… czytelnikiem!


Moc krytyka.

Krytyk może pogryźć,
Ale przecie nie zje…
Alea est jacta:
Wydam me poezyje!





  1. Król.
  2. Pycha.
  3. Kłopoty.
  4. Familia.
  5. Alluzyja żartobliwa do jednostajnego tonu wierszy Kuryjerkowych w owym czasie (r. 1891) — a nie do utalentowanego poety, który następnie dał literaturze naszej szereg pięknych utworów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.