Przejdź do zawartości

Muzy (Orzeszkowa)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Muzy
Pochodzenie Nowele i szkice
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MUZY.

Nie dziewięć ich było, ale trzy, i nie na Helikonie siedziały, ale na niedużem wzgórzu, trawą zarosłem, z którego wzrok ich ogarniać mógł szeroką, dojrzałem zbożem okrytą i żniwiarzami mrówiącą się równinę.
Ubrane były tak prawie pięknie, jak anioły, nieco przecież inaczej, w innym stylu, mniej modnie, więcej poetycznie. Trudno słowami określić, na czem właściwie polega różnica w tualecie Anioła i Muzy: jakaś draperja, w pewien oryginalny sposób opuszczona, jakaś fantazja w upięciu koronki, tu więcej prostoty, tam więcej komplikacyj, tu szpileczka, tam loczek, słowem, napozór jedno nic, ale napozór, bo w istocie rzeczy należy tylko przypatrzyć się pilnie, a przedewszystkiem inteligentnie, aby w tem jednem: nic dostrzec daleko większą żywość wyobraźni i daleko większy rozwój samodzielności. Tam, ślepe posłuszeństwo modzie, tu z modą pogodzona pomysłowość własna; tam elegancja prosta, żurnalowa, tu elegancja także, lecz z poetycznością połączona i do pewnego nawet stopnia sięgająca już sfer artyzmu, przez co przypominająca więcej obraz, aniżeli żurnal. Bo nikt temu zaprzeczyć nie może, iż znaczenie wszelkiej rzeczy zależy od tego, kto i jak na nią spogląda: pustak światem bawi się, jak piłką; duch wyższy w kielichu polnego dzwonka ujrzeć zdoła świat. Zarówno gałganek dla jednych jest tylko gałgankiem, a dla innych światem.
Ubrane tedy modnie, ale zarazem pomysłowo i obrazowo, różniły się też one znacznie od aniołów wyrazami obliczy swych, niedoskonale może pięknych, ale niezawodnie wyższym poziomem ducha napiętnowanych.
Gdyby ktokolwiek chciał je do helikońskich sióstr porównywać, porównałby jedną do ognistej i popędliwej Melpomeny, drugą do tkliwej, tęsknej, miłosnej Eraty, a w trzeciej to już najpewniej żadnej innej z helikońskich sióstr uznaćby nie mógł, jak Kaliopę, tylko Kaliopę, którą Grecy wysoko śpiewną nazywali dlatego, że śpiewała górnie i dumnie, tylko o rzeczach górnych i dumnych.
Ale one nie były siostrami, tak jak Melpomena, Erata i Kaljopa i dziewięciu takich, jak one, nie mogło też być nietylko na jednej górze, ale może i w jednym kraju. Przytem i Apolina obok nich nie było żadnego. Jak okiem sięgnąć dokoła, na rozległej niwie dojrzałe zboże tylko złotem faluje, a wśród niego, na rozszerzających się coraz cierniskach, w drobne kwiaty haftowanych, same tylko żniwiarki, ku ziemi zgięte, sierpami stalowe błyskawice krzeszą, i sami żniwiarze, prostując się z nad ziemi, ciężkie snopy na widłach podnoszą. Zresztą, ścinane kłosy, kładąc się na zagony bez ustanku, szumią a szumią, snopy, na wozy padające, stukają a stukają, w dzikiej gruszy, na miedzy, szczygły śpiewają i kędyś dalej szpak gwiżdże. Apolina zaś i jego liry ani śladu.
Nic to. Apolinowie, jeżeli nie znaleźli się dotąd, to znajdą się najpewniej, może nawet i są, tylko kędyś daleko pozostali; co się zaś tyczy liry, to tak wyłącznie przysłuchują się one tym, które w ich piersi grają i śpiewają, że gdyby sam bożek pieśni mad samem ich uchem zagrał i zaśpiewał, nie usłyszałyby może, alboby powiedziały, że bożkiem pieśni został on jedynie przez niezdarność dyrektorów współczesnych kapeli, lub dzięki gminnemu i przez okoliczność zepsutemu smakowi czasu.
Melpomena szybko, z zapałem mówiła:
— Realistką jestem, więcej nawet, naturalistką, krańcową naturalistką. Żadnego fantazjowania, żadnych ozdób, żadnych ideałów, oto zasada, której się trzymam. Opisywać wszystko, co jest i tak, jak jest, ale to ściśle tak, jak jest, ani jednego szczegółu nie pomijając i z miejsca na miejsce nie przenosząc. Komar przeleci, opisuję go, prosię drogę mi przejdzie, opisuję je, kaszel usłyszę, staram się jak najwierniej przedstawić piórem ten dźwięk ludzkiej grtani. Rzecz główna pisać o wszystkiem, a następnie czynić to prosto z mostu, krótko, dobitnie, zdaniami urywanemi, w jak najmniejszej ilości słów i wierszy.
— Nie, nie, Melpomeno — słabym i śpiewnym, lecz przez oburzenie wzmożonym i zaostrzonym głosem zawołała Erata — to, co głosisz, jest materjalizmem, grubym materjalizmem, zostającym w sprzeczności zupełnej z samą naturą sztuki, która wyłącznie, jedynie odtwarzać winna to, co piękne, wzniosłe, nieskalane przymieszką żadnych pierwiastków niższych, co duchowe, idealne… Duch tylko jest wielki i piękny, wszelka materja błaha i wstrętna…
— Moja Erato! — żywo i nie bez lekkiego sarkazmu przerwała Melpomena — cóż ja zrobię, skoro na każdym kroku spotykam się z materją?…
— Gardzić nią, Melpomeno! — zawołała Erata — oczy od niej odwracać, a wznosić je ku błękitom, gwiazdom… zatapiać w sferach wysokich… Jakież jest twoje zdanie, Kaliopo?
Zapytana, nieco górnem spojrzeniem ogarniająca dotąd głowy towarzyszek, z dość wyraźnem lekceważeniem w głosie odpowiedziała:
— Nie należę do żadnej szkoły i nie obchodzą mnie żadne teorje, które są rzeczą bardzo nudną. W utworze piśmiennictwa idzie mi o artyzm, tylko o artyzm, który zawiera się w obrazie. Obrazowość, obrazowość, obrazowość… wszystko co nią nie jest, nie jest i artyzmem. Przytem, subtelność…
— Aha! — ze zbytnią trochę żywością wykrzyknęła Melpomena — bądźże łaskawą subtelnie przedstawić naszych chłopów!
— Nie przedstawiam też ich — odparła Kaliopa.
— Dlaczegóż nie? prostota życia, niewinność serc, czystość i wzniosłość dusz wieśniaczych… — śpiewała Erata.
Ale ognista Melpomena w mowę jej wpadła.
— Trudno opierać się prądom czasu, trzeba nawet iść z niemi, koniecznie trzeba. Teraz w literaturze chłopi są modni. Utwory, ich za przedmiot mające, najchętniej są drukowane i najwięcej się podobają. Oni też, ci brudni, ciemni, głupi, niezgrabni chłopi najwięcej materjału dają do opisywania żywej, nagiej natury…
— Ależ przeciwnie, przeciwnie! — jak ptaszę w sieć pochwycone z bolesnego wzruszenia drżąc — przeczyła Erata — jeżeli gdzie, to właśnie wśród naszych cnotliwych, zacnych, szlachetnych kmieci znaleźć można nieskazitelną czystość, świętą podniosłość… ideały miłości, niewinności i piękna. Jakież jest twoje zdanie, Kaljopo?
— Nie mam o tem żadnego zdania, bo mas nie znam i nic mnie one nie obchodzą.
— A mnie bardzo! — zarzuciła Melpomena — o, bardzo! Tego lata nawet dwa razy przeszłam wzdłuż najbliższą wioskę i tam naturę, prawdziwą naturę na gorącym uczynku chwytałam. Właśnie dwie ostatnie nowelety moje na tych studjach są oparte.
Mówiąc to, dłonią dotykała stanika sukni, za którym szeleścił papier. Tak Erata, jak Kaliopa zbyt dobrze wychowanemi były, aby nie wiedzieć, że w tym wypadku prośba o wydobycie na światło dzienne owego papieru stanowiła dla nich prosty i nieunikniony obowiązek. Spełniły go pośpiesznie; papier na światło dzienne wyszedł, malutkie raczej dwa papierki, kilkadziesiąt drukowanych wierszy razem zawierające. Jednak, któż nie wie, że dla myśli ludzkiej kupieckie miary i wagi nic nie stanowią i że drobna pylina więcej nieraz w dziedzinie tej znaczyć może od centnarowych brzemion? Melpomena, rumieniąc się nieco, zaczęła:
— Pierwsza moja noweleta powstała wówczas, gdym odbyła po wsi pierwszą moją przechadzkę. Studjum to było dla mnie bardzo korzystne. Opisałam to, co widziałam. Tytuł: Ulana.
— Urocze imię! jakże je kocham! już ono samo dobrze mnie dla utworu twego usposabia! — zachwyciła się Erata.
Kaljopa milczała obojętnie; Melpomena czytać zaczęła:
»Ulana. Słońce zachodziło. Przy chacie stał płot, na którym Ulana rozwieszała mokrą bieliznę. Była to dziewczyna gruba i krępa, z brzydką, ospowatą twarzą. Usta jej posiadały wyraz zwierzęcy, który cechuje kręgowców niższego rzędu, a w zielonawych, jak u kota, oczach, palił się siny ogień nienasyconych żądz. Ciemne jej ciało ukazywało się z za dziwnie nędznej odzieży, brudne stopy tonęły w pokrzywach, nietyle przecież, aby nie można było dostrzec tego, że były brudne. Gdy spódnicę o płot zaczepiła, ukazało się nawet jedno jej kolano, zgięte w pozycji takiej, w jakiej mistrze snycerskiej sztuki przedstawiają niewolnice, w upodleniu klękające przed swymi panami. Widać dużo dziś zjadła kapusty i czarnego chleba nędzarzy, bo pierś jej, do łona Cerery, karmicielki świata podobną, wznosiło ciągłe odbijanie się, przyczem wychodziły z niej dźwięki: hg! hg! Tak wieszała na płocie bieliznę, aż gdy tę pracę ukończyła, spojrzała w stronę zachodu, mydlinami ociekające ręce ku gwiaździe dnia wyciągnęła i wymówiła z cicha: o słońce! Ludzie! tego westchnienia Ulany nikt nie słyszał, lecz jego echo powtórzą wieki!«
Głos Melpomeny przy końcu stał się drżącym; w jej oku palił się brylant łzy.
— Koniec prześliczny! — szepnęła Erata.
Kaljopa była zbyt dobrze wychowaną, aby nie szepnąć także:
— Ładny obrazek!
Po chwili jednak, Erata z najsłodszym uśmiechem zaczęła:
— Przebacz mi, moja droga, ale ja tylko, doprawdy… z tem ciałem pogodzić się nie mogę… to wyraz tak materjalistyczny… rażący…
— To cóż ja zrobię, skoro chłopki mają ciało? — raźnie zaprotestowała Melpomena.
— Trzebaby to jakoś inaczej wyrazić…
— Jakże?…
— Możeby lepiej… doczesna powłoka, albo… albo… naczynie duszy…
— Ja znowu — zaczęła Kaljopa — wątpię, aby dziewczyna, która, jak napisałaś, ma wyraz ust kręgowców niższego rzędu, a w zielonawych oczach siny płomień żądz, mogła wzdychać: o, słońce!
— A ja jeszcze — dodała Erata — protestuję jak najmocniej, aby typem wiejskiego dziewczęcia była dziewczyna ospowata, brudna, w podarłem odzieniu i do zwierzęcia podobna…
Gdyby Apollo, bożek nietylko pieśni, ale i prawdy, przelatywał tamtędy, za ten sceptycyzm i za te protestacje Eratę i Kaljopę pochwaliłby bardzo. Ale Melpomena ozwała się z triumfem:
— Krótka noweleta, prawda?
Temu zaprzeczyć nie było można; towarzyszki potwierdzająco głowami kiwnęły, a Melpomena powtórzyła jeszcze:
— Krótkość, warunek dziś konieczny. Streszczać się, streszczać się i streszczać się nam trzeba. I to jeszcze, co przeczytałam wam, jest za długie. Aby móc dosyć streścić się, wielkiej trzeba wprawy. To też druga noweleta moja jest od tej jeszcze krótsza.
I czytać zaczęła:
»Gonitwa. Do płotu przywiązane stało cielę, za niem w niejakiem oddaleniu siedziało małe chłopię. Drogą, pomiędzy chatami, brnąc w błocie, biegł pies i na widok cielęcia, jak wryty, stanął. Pies patrzył na cielę, cielę na psa i trwało to dopóty, dopóki drugi płotu nie przeskoczył i z dzikiem szczekaniem nie rzucił się na łagodne, ryże stworzenie. Wtedy, ryże stworzenie, z siłą przez trwogę zdwojoną, zerwało krępujące je więzy i z podniesionym ogonem umykać zaczęło. Pies, z podniesionym także ogonem, zapamiętale je ścigał, a opodal siedzące chłopię, niebezpieczeństwo wychowańca swego ujrzawszy, z rozwianemi włosami za cielęciem i psem pobiegło. Tak wszystko troje gonili się wzajem, aż zniknęli mi z przed oczu w rowie, cuchnącem błotem napełnionym!«
Umilkła na chwilę, a potem zauważyła:
— Ta lepsza od tamtej, bo krótsza!
— Ależ zlituj się! — zawołała Erata — dlaczegóż zawsze błoto, błoto, błoto! I pies brnie w błocie, i goniące go dziecię wraz z cielęciem niknie w błocie! Czyż dokoła wiosek naszych nie istnieją pola zielone i łąki kwitnące?
Gdyby Apollo, który był bożkiem nietylko pieśni, ale i prawdy, protestację tę słyszał, znowuby za nią Eratę bardzo pochwalił. Bo, jeżeli ktokolwiek wątpić może o tem, aby istniały na ziemi chłopki nie ospowate, nie brzydkie, nie brudne i nie mające w oczach ogni żądz, to już istnienie dokoła wiosek, oprócz błota, pól zielonych i łąk kwiecistych wątpliwości żadnej i niczyjej podlegać nie może.
Kaljopa była bardzo dobrze wychowaną, niezmiernie nawet wytworną, wiedziała więc, że powiedzieć coś musi i że to, co powie, przyganą być nie może. Zresztą, wartoż trudzić się krytykowaniem takich nowelet, jak te, które tylko co usłyszała? Sam Apollo nie zadawałby sobie tego trudu. Rzekła więc tylko:
— Ładny obrazek!
A widząc Melpomenę, wyraźnie czegoś jeszcze oczekującą, dodała:
— Drugi twój utwór, kochana Melpomeno, podoba mi się więcej od pierwszego, bo jest w nim dziecko, a żywioł to do najwyższego stopnia estetyczny.
— O, tak — potwierdziła Erata z zachwyceniem — dzieci… kwiaty, motyle… i piękne dusze!…
— Ja także studjuję dzieci — zauważyła Melpomena — uważam nawet, że przedstawiają one przedmiot dla studjów nadzwyczaj korzystny, bo nigdzie tyle, ile w tych embrjonach ludzkich znaleźć nie można prawdziwej, nagiej natury.
— Ja nawet nietylko dla względów estetycznych kocham dzieci — uczucia swe wyjaśniała wysoko śpiewna — ale dlatego także, że są to stworzenia milutkie, zabawne…
— Niewinnością swą i bezbronnością budzą one w sercu człowieka najwznioślejsze z uczuć — miłość i litość dla malutkich i słabych… — uzupełniła Erata.
— Altruizm, droga Erato, którego pierwiastki spostrzegać się dają już w niektórych gromadach zwierzęcych… Obszernie pisze o tem Spencer…
Erata zadrżała.
— O, Melpomeno, nie wymawiaj proszę imienia tego człowieka!
— Dlaczego? Jest to socjolog…
— Jest to gruby materjalista, który gangrenę sieje pośród…
Kaljopa z lekkiem ziewnięciem przerwała:
— Wszystkie te socjologje są okropnie nudne, nie czytuję ich nigdy. Czy nie przywiozłaś nam którego z nowych utworów swoich, Erato?
Erata skromnie spuściła powieki.
— Tylko początek. Powiastka moja będzie dość obszerna i tak, jak nowelety Melpomeny, na tle ludowym osnuta. Tylko, że ja zupełnie inaczej lud rozumami i przedstawiam…
— Bo zapewne, droga Erato, nie czyniłaś nad nim takich, jak ja, studjów…
— Według mnie, kochana Melpomeno, poeta, nowelista, powieściopisarz powinien być jak ptak, który śpiewa, bo słońce świeci, bo róże kwitną, bo… bo… słowem, natchnienia swe czerpać on powinien z serca, które czuje, nie z głowy, która tylko rozumować umie, z wyobraźni, która ideał dostrzega, nie z rzeczywistości, która go poniża… Moja powiastka będzie dość obszerna, więc napisałam i wam przywiozłam tylko jej początek…
Tu, z za paska, który jej kibici nadawał dziewiczy i polotny pozór, wyjęła arkusik zapisanego papieru.
— Tytuł: »Dziewczę z nad strumienia«. Ale doprawdy, nie śmiem… wstydzę się… znudzę was może…
— Nic nie szkodzi, czytaj jednak! — zatrzepała żywa Melpomena.
— Proszę cię, Erato… — wyrzekła dumna Kaljopa.
— Więc: »Dziewczę z nad strumienia«. Na błękitnym skłonie nieba, różowa jutrzenka roztaczała z fijoletu i purpury utkaną, perłami rosy, krepami obłoków, mrużącemi się od znużenia oczami gwiazd, złotemi nićmi słońca, drobnemi sylwetkami unoszących się w błękitnem powietrzu skowronków, migotliwymi błyskami żaru i bladości, ciemności i jasności, boskiego wesela i piekielnego smutku, kończącej się nocy i poczynającego się dnia, haftowaną wstęgę, wstęgę, która jak pas zaczarowany z kibici czarodziejki-wróżki odwinięty, brylantami wysadzany, szafirami, opalami, turkusami nakrapiany, złotem obrębiony, srebrzystością anielską nalany, otoczył budzący się do życia, od traw zielony, od białych róż śnieżny, od kłosów złoty, przeźroczystem powietrzem, niby dzwonem nieskazitelnego kryształu okryty, woniami rozkwitających konwalij i kalin owiany, tajemnemi szeptami, niby emanacją słowiczej, śpiewnej, podniosłej, przeczystej miłości, na wzór czary ambrozją napełnionej, po brzegi nalany — świat…«
Gdy Erata to czytała, Melpomena z błyskami ognistych oczu pochyliła się ku Kaljopie, cichutko szepcąc:
— Jeżeli jutrzenka jest różowa, to nie może być zarazem fioletowa i purpurowa. Rosa także na jutrzenkę nie pada i gwiazdy na niej nie siedzą. Co to jest nie robić studjów z żywej, nagiej natury!
Kaljopa odszepnęła:
— Obrazowości niema, ale styl górny, wyniosły…
— A tak — sarknęła Melpomena — aby go płynnie czytać, primadonną z opery być trzeba.
Erata, ani jednej litery z cichutkiej rozmowy towarzyszek nie słysząc, czytała dalej:
»…Wśród błałokorych brzóz, nad błękitnym strumieniem, w półleżącej postawie, z której oko poety wyczytaćby mogło wiośniane marzenie niepokalanego serca, siedziało wiejskie dziewczę. Było ono tak pięknem, anielskiem, białem, że na jej widok zaczarowany królewicz ściągnąłby wodze ognistego swego rumaka i długo, długo w oczarowaniu nowem zapytywałby białe róże i błękitne nieba: jest-że to nimfa, rusałka, zjawisko nadziemskie, z białej mgły i z błękitnych obłoków utworzone dlatego, aby przed oczami zachwyconego śmiertelnika zmienić się w mgłę białą, w obłok błękitny i ulecieć w niebo? Była ona tak smukłą i giętką, że zda się lada wietrzyk zdmuchnąćby ją mógł z zielonej trawy, i, jak białą różę, rzucić na błękitną falę strumienia. Błękitne jej oczy ścigały bieg strumienia, a śnieżnemi dłońmi powoli, w zadumie wiła równiankę z białych kalin i błękitnych, jak niebo i jak jej oczy, niezapominajek…«
Tu, Melpomena, która od kilku sekund podnosiła się na swem siedzeniu i znowu na nie opadała, powściągnąć się już nie mogła.
— O, Erato! — zawołała — i gdzież na ziemi widziałaś istotę ludzką, tak lekką, aby po wodzie jak róża pływać mogła, a także chłopkę ze śnieżnemi dłońmi?
— O, Melpomeno! — odpowiedziała Erata — nic w świecie skłonić mię nie może, abym opisywała grube postacie i brudne ręce…
Poczem czytała dalej:
»W cieniu białokorych brzóz kryła się przed okiem dziewczęcia postać wiejskiego młodziana, lecz do uszu jej doszły niebawem słodkie tony fujarki, którą młodzian do koralowych ust swych przyłożył i…«
— Chyba to był dzień świąteczny — wtrąciła znowu Melpomena — ale trzeba koniecznie położyć na to nacisk, że był to dzień świąteczny, bo ja, która robiłam studja, wiem, iż w dni powszednie chłopaki nie leżą nad strumieniem i wieńców nie wiją, a chłopi na fujarkach nie grywają…
— W świecie ideałów panuje wieczne święto — obroniła się Erata.
Kaljopa zaś wyrzekła:
— Ja o masach nic nie wiem, ale widzę tu obraz i subtelność… Szkoda tylko, Erato, że na tym obrazie nie umieściłaś jeszcze dziecka…
— Będzie… o, w powiastce mojej będzie wiele tych aniołków — upewniała Erata i dalej czytać miała, gdy krzyk nagły, donośny i piskliwy zamiarowi jej przeszkodził.
— Co to? — prostując się, zapytały jednogłośnie muzy i na ścianę berberysowych krzaków, w której cieniu siedziały, wzrok obróciły.
Krzyk piskliwy i przeraźliwy ozwał się był tuż, tuż za tą ścianą i to głośnem chlipaniem, to kociem jakby miauczeniem przerywany, trwał ciągle.
Najciekawsza wszelkich zjawisk natury Melpomena powstała pierwsza i gęstwinę dzikich krzewów okrążała, za nią też powolniej i ostrożniej poszły Erata i Kaljopa, aż wszystkim trzem razem, na kępiasto rosnącej trawie pagórka, u stóp kolczastego berberysu, ukazał się widoczek drobny i żałosny.
Było to dziecko, drobne, kilkomiesięczne dziecko, znajdujące się w położeniu najmniej wygodnem i przyjemnem z tych, w jakich bezbronne i niewinne stworzenia znajdować się mogą. Matka, żniwiarka, przed wielu już godzinami zapewne, nic innego uczynić z niem nie mogąc, tu je umieściła, w chłodnym cieniu krzewów, w koszyku z łoziny, pod zawieszonym na łęku koszyka swoim pasiastym fartuchem. Pawilon ten, oprócz swych barw: granatowej i czerwonej, które czyniły go wspaniałym, ten jeszcze przymiot posiadał, że usypiającą pod jego przykryciem istotkę, od napełniających powietrze owadów chronił. W zamian, trwałość budowy jego wiele pozostawiała do życzenia, czego następstwem było, że uległ on przed chwilą smutnemu zniszczeniu. Może strąciła go z koszykowego łęku kolczasta gałąź berberysu, silniejszym nad inne podmuchem wiatru poruszona; skrzydło ptasie zaczepiło, lub wstrząsnęła polna lisica, ze strachu przed żniwiarzami kryjąca się w splątaną i ciemną gęstwinę, ale stało się!
Pasiasty fartuch na ziemi leżał, a w odsłoniętym i na ukośne, a jeszcze gorące promienie zachodzącego słońca wystawionym koszu, z całej siły wrzeszczało prawie niewidzialne zrazu dziecię.
Było ono prawie zrazu niewidzialnem, bo znajdowało się razem ze swym koszykiem w samem wnętrzu wznoszącego się od ziemi, wysokiego, złotego w słońcu, słupa drobniutkich polnych muszek. Ten słup drobniutkich muszek gęsto lotem swym przecinały znacznie bujniejsze od nich komary, o parę więc kroków widać było tylko niewyraźne zarysy dziecinnych kończyn, z towarzyszeniem krzyku, chlipania i miauczenia podnoszące się, opadające, drgające w tej gęstej, złotej, skrzydlatej kurzawie. O parę kroków od tej kurzawy i zatopionego w niem dziecka muzy stanęły.
— Patrz, patrz, Kaljopo — splatając dłonie, zawołała Erata — jak cudownie ten złoty słup owadów na błękitnem tle nieba odbija! Co za harmonja i zarazem świetność barw! A ten aniołek, zaledwie w tej mgle widzialny…
— Tak — z zadumą odparła muza śpiewna — to dziecko, niby w powietrzną szarfę ze złotej krepy upowite, tworzy wcale ładny obrazek…
Ale Melpomena, głowę swą śmiało już w kurzawie muszek i komarów pogrążając, wołała:
— Spójrzcie, spójrzcie zbliska, moje drogie, to dopiero przedmiot dla studjum!
Zbliżyły się i dłońmi usiłując powietrzną szarfę od twarzy i szyi swych odgarniać, pochyliły się także, ale na krótko. Zbliska widziane, dziecko nie odznaczało się świetnością i harmonją barw, ani tworzyło ładnego obrazka. Czystą, ale szarą i grubą koszulą nawpół tylko okryte, przez owady srodze napastowane, nagie i drobne ramiona swe i nogi konwulsyjnemi ruchy wyrzucało ono w powietrze, a czerwona, bawełniana czapka, od gwałtownych poruszeń głowy wykrzywiona, odsłoniła mu połowę czaszki drobnym i rzadkim puchem białych prawie włosów porosłą, a zasłoniła połowę czoła i jedno oko. Druga, widzialna połowa czoła, drgała od bólu i zmarszczkami przypominała zorane czoło starca, z drugiego widzialnego oka, przez blask słońca prawie oślepionego, z pod nabrzmiałej, przymkniętej powieki spływał sznurek łez. Ten sznurek łez, u warg jeszcze bezzębnych, wykrzywionych i rozwartych, łączył się z potokiem śliny, na szarą koszulę i widzialną z za niej drobną, ciemną pierś spływającej. Przytem to wpółnagie, skrzywione, oślinione, konwulsyjnie miotające się stworzenie wydawało z siebie wrzask tak przeraźliwy, że dziwić się było można wytrwałości powietrznej szarfy, która, choć skrzydlata, więc uciec mogąca, upowijać go nie przestawała. Ale muzy mają naturę wcale inną, niż polne muszki i komary, więc dwie z pomiędzy nich szybko podniosły głowy i znowu o dwa kroki odstąpiły.
— Biedna, niewinna, czysta duszyczka! dlaczegóż powłoka tak jest odrażająca? — smutnie szepnęła Erata.
— O, odrażająca!… takie dzieci są bardzo nudne! — potwierdziła Kaljopa, głowę w podniesione ramiona wtulając, a suknię dokoła nóg swoich zbierając tak, jakby od uczutej odrazy coprędzej uciec i skraj nawet fałdzistej tuniki swej usunąć chciała.
— Czy uważałaś — szepnęła jeszcze Kaljopa — jaką to dziecko niemiłą woń…
Kaljopa uważała.
Horreur! — odrzekła i ściślej jeszcze ogarnęła się swą suknią, gdy tymczasem Erata, wydobyła z kieszonki cienką chusteczkę do ust i nosa podniosła. Tak obie, jedna za drugą śpiesznie przeszły na drugą stronę wzgórza, gdzie w znacznem oddaleniu od powietrznej szarfy i upowitego w nią aniołka usiadły.
Wkrótce przybyła ku nim i trzecia ich towarzyszka, z licem tak rozjaśnionem, że odrazu poznać można było, iż powraca z ważną zdobyczą. Najdłużej na stanowisku wytrwała, lecz i niemałą korzyść odniosła. Zdala już, triumfująca, ku towarzyszkom wołała:
— Mam znowu noweletę, mam! Zrobiłam świetne studjum! Jak to dziecko śliniło płacząc, moje drogie, jak ono obrzydliwie śliniło! Tak a obrzydliwość, to już prawdziwa perła żywej, nagiej natury!…
— O, Melpomeno — jęknęła Erata — że też twój boski ogień dla samych tylko obrzydliwości płonie!
— Tak, jak twój dla wzniosłości, których nie widziało żadne oko i nie słyszało żadne ucho ludzkie! — odcięła się Melpomena. Po ustach Kaljopy ślizgał się tylko milczący uśmiech wyższości, a w powietrzu wysoko coś zachichotało, wyraźnie zachichotało i metalicznie zabrzęczało. Czy to Apollo nad pagórek zleciał i niewidzialny śmiał się tak, że aż mu w kołczanie brzęczały srebrne strzały?
Jednak Kaljopa zapytała:
— Cóż się stało z tem stworzeniem?… bo dzięki Bogu, okropny wrzask jego ustał.
Erata opowiedziała, że matka żniwiarka, wrzask jego usłyszawszy, jak strzała po miedzy biegła, przybiegłszy, na ręce je schwyciła, fartuchem osłoniła i coprędzej z niem razem wróciła na zagony, aby żąć znowu. Coś tam do dziecka mówiła, coś mu nawet pocichu zanuciła, ale Erata ani jej słów, ani nucenia nie słuchała, bo zajął ją ogromnie widok czarnych plam, które koszulę jej okrywały. Były to plamy od potu tak obfitego, że przemokło w nim i zczerniało grube płótno jej koszuli.
Horreur! — szepnęła Kaliopa.
— Pot biedaków jest rzeczą świętą! — z za podniesionej znowu ku ustom chusteczki upomniała ją Erata.
Poczem, pragnąc zapewne estetyczną przyjemnością zatrzeć bolesne wrażenie, którego na widok czystej duszyczki, w odrażającą powłokę przyodzianej, doświadczyła, do Kaljopy zaniosła prośbę, aby im jaki twór ducha swego zkolei ukazać chciała. Było to sprawiedliwem, one bowiem: Melpomena i Erata, przed nią już dusze swoje naoścież otworzyły i ukazały jej skromne owoce swych dumań, rojeń, pracowitych dni i bezsennych nocy.
— Co do mnie — żywo zarzuciła Melpomena — nic wcale nie roję, nie zapracowywam się wcale i sypiam wybornie. Są to korzyści szkoły, której hołduję, a której pierwszem przykazaniem jest: nic nie roić. Obserwowanie zaś i opisywanie nagiej natury, takich np. jej objawów i dokumentów, jak: wieszanie na płocie mokrej bielizny, gonitwa psa za cielęciem, lub ślinienie się płaczącego dziecka niewiele pracy wymaga i snu nie odbiera.
— O, tak! — potwierdziła Erata — służenie ideałom jest daleko mozolniejsze i cięższe, niż hołdowanie prozie i niezdrowym prądom czasu!
— Wolę hołdować prozie, niżeli wszystko, co piszę, z własnej głowy wymyślać, jakkolwiek przyznaję, że, aby to czynić, trzeba być mędrszym od samego Salomona, który podobno z pustego naczynia nic wylać nie mógł.
— Przekładam naczynie puste nad napełnione trucizną — odparła Erata.
A Kaljopa, we wpółleżącej postawie, do traw szepnęła:
Comme elles sentent la roture, ces petites femmes! zaraz jak przekupki kłócić się zaczną…
I aby zapobiec powstaniu w jej pobliżu zjawiska tak rdzennie niesubtelnego, jakiem jest kłótnia, pośpieszniej, niżby to w każdym innym wypadku uczynić mogła, umysły towarzyszek ku utworowi swemu skierowała:
Była to także powieść i długą nawet być miała; tymczasem zaś początek jej zawiódł Eratę i Melpomenę do uroczej italskiej krainy, nad brzegi szafirowego Adrjatyku i do stóp pałacu, w czystym stylu renaissance zbudowanego, a zamieszkiwanego przez dostojną rodzinę książąt X., pochodzącą z rodu, sięgającego swym początkiem czasów antidiluwjalnych, a odznaczającą się zarówno fenomenalną pięknością powierzchowności, jak i najwyższym z przymiotów prastarych rodów: dumą! Wszyscy w tym rodzie mieli wysokie wzrosty, posągowe rysy i dumne dusze. Najwyższą, najposągowszą i najdumniejszą była księżniczka Ludgarda, która teraz na balkonie pałacu swego stanęła, wśród białych marmurów i posągowych magnolij, bielsze nad marmur ramiona ukazując i dumniejszą nad magnolję głowę wznosząc, a spojrzeniem dumnych, królewskich, rozkazujących oczu, puszczając po przestworzu, napełnionem żarem południowego nieba, i po lazurowych falach morza, na których, jak białe motyle, mknęły i jak niedoścignione marzenia niknęły, żagle rybackich łodzi. Gdy tak dumna księżniczka na balkonie stała i na przestworza patrzyła, z kwiatami usianej peluzy, doszedł jej uszu głos dźwięczny, muzykalny, lecz nieśmiały…
Bon jour, princesse!
Księżniczka spojrzenie na peluzę i stojącego pośród niej wytwornego pana opuściła, a z ust jej mniej dumne od nich wybiegły słowa.
Bon jour, cher comte!
— Czy to na tle średnich wieków? — w czytanie Kaljopy wpadło zapytanie Melpomeny.
— Nie, jest to powieść współczesna — lekceważąco odparła wysokośpiewna.
— Bo ten książęcy ród, pałac, balkon, na balkonie księżniczka, pod balkonem młodzieniec… myślałam, że to będzie coś zupełnie feudalnego…
— Nasza droga Kaliopa lubi w wysokich przebywać sferach — żywość towarzyszki załagodzić usiłując, wymówiła Erata.
— A tak, i wcale nie zapieram się tego — potwierdziła zaczepiona — obrazowość, wykwint, subtelność tam tylko znaleźć można, gdzie dosięgła już pełnia cywilizacji, gdzie piękność ciała, zarówno jak i wyniosłość duszy są tworem i dziedzictwem wielu pokoleń. Sfery wyższe stanowią, wedle mnie, kwiat ludzkości, którego masy ciemne i grube są niejako łodygą żywiącą i na to istniejącą, aby on na odpowiedniej sobie wysokości mógł rozwijać się wspaniale i swobodnie bujać…
— Takim sposobem, moja droga Kaljopo, świat i wszystko, co na nim istnieje tylko dla księżniczek, stojących na balkonach, i hrabiów, mówiących im z peluzy: bon jour, princesse!?
— Nie zastanawiałam się nad tem nigdy, Erato, dlaczego świat istnieje, bo takie rzeczy są nudne i dla artystycznych celów najzupełniej obojętne. Moim celem jest tylko artyzm, czysty artyzm, który tylko w otoczeniu wytwornem i subtelnem potężnie tworzyć i trywialności ustrzec się może. Artysta obojętnym zupełnie, obojętnym być winien dla wszystkich społecznych, filozoficznych i innych tam teoryj: a jak zatracenia samego siebie unikać wszystkiego, co gminne, trywjalne, z niskich pokładów ludzkości powstałe…
— Kaljopa ma słuszność, jeżeli nie całą, to wiele słuszności! — zawołała Erata — czuję, moja droga, że duch mój pokrewny jest z twoim, że nasze poglądy na zasady sztuki i piśmiennictwa wytworzyć mogą dwa nieco odmienne, lecz bardzo do siebie podobne odrośla… Domyślam się, zgaduję, że księżniczka miała na sobie białą suknię…
— Tak — potwierdziła Kaljopa — z miękkiego, w artystyczne fałdy układającego się kaszmiru.
— A hrabia posiadał oczy szafirowe, jak wody Adrjatyku, marzące…
— I dumne — patrząc w rękopis swój dokończyła Kaljopa.
— A dalej? co dalej?
— Cóż? Był on przybyszem z krainy dalekiej, północnej, kędy sosny szumią i puhacze jęczą, szare chmury zasłaniają słońce, a łzy leją się w nurty starych, poważnych rzek…
— Wiem już skąd pochodzi! — z prawdziwym entuzjazmem wykrzyknęła Erata — jakżeś to dobrze do zrozumienia dała! robi to efekt prawdziwie przyjemnej niespodzianki!
Po łaskawem na pochwalającą ją towarzyszkę spojrzeniu Kaljopa czytała, po części zaś odpowiadała dalej, że hrabia, który na balkonie księżniczki stał, miał duszę namiętną, burzliwą, dumną, która, w ciasnocie i duszności atmosfery rodzinnej wyżyć nie mogąc, powiodła go naprzód na szczyt starożytnego Araratu, później pod stopy egipskich piramid, następnie w wir Paryża, w mgły Albionu, do pomarańczowych gajów Iberji, na granitowe skały Skandynawii…
— A na Gwadelupie i w rzeczypospolitej argentyńskiej nie był? — zabrzmiało nagłe zapytanie Melpomeny, ale Kaljopa, wyłącznie ku Eracie zwrócona, opowiadała jeszcze, że nakoniec hrabia ujrzał się nad brzegami szafirowego Adrjatyku i tam poznał księżniczkę. Dwie te wysokie postacie, dwie te burzliwe dusze, dwie te dumy, dwoje nakoniec tych przedstawicieli dwu antidiluwjalnych rodów północy i południa, spotkać się z sobą nie mogły bez burz, wstrząśnień i niezmiernie zawiłych, nadzwyczaj subtelnych kolizyj. Z kolizyj tych wywija się silne naprężenie akcji, wielka dramatyczność sytuacji, słowem, szerokie pole i bardzo bogaty materjał dla obrazowości, subtelności, plastyki i architektury.
Buntownicza Melpomena szepnęła:
— Wiele stuku, mało huku!
Ale Erata słuchała z przejęciem się, z zachwyceniem, czem zachęcana Kaljopa dalej utwór swój opowiadać i tłumaczyć miała, gdy znowu, nagle, zaszła konieczna przerwa. Powietrze napełniło się dźwiękami, które i mówieniu i słuchaniu przeszkadzały, zbiorowemi, rozgłośnemi dźwiękami chóralnego śpiewu.
Słońce już zaszło i na sklepieniu nieba zostawiło po sobie długie, strzępiaste pręgi różowości gorącej i przezroczystej. Na skrajach firmamentu, nad widzialnemi tu i owdzie lasami i wioskami paliły się jeszcze jaskrawe światła, ale szerokie, gładkie pole pociemniało i zwolna okrywało się zmrokiem. Środkiem pola, na wąskiej drodze, żniwiarki, które przed chwilą zagony opuściły, rozciągnęły się długim sznurem. Rysy i linje pojedynczych postaci ich i twarzy zacierało oddalenie, lecz wyraźnie od ciemniejącego powietrza odcinały się różnobarwne chustki, głowy ich okrywające, i widać było tłum stóp bosych i ciemnych, spiesznie po białym piasku kroczących. Tu i ówdzie w długim tym szeregu, u jaskrawych spódnic stalowo połyskiwały sierpy; pobłyskując sierpami, równym, wciąż jednostajnym, śpiesznym krokiem szły one ku wiosce, z pod dalekiego lasu, światełkami rozniecanych ogni pobłyskującej i — śpiewały. Śpiew ich wybuchnął nagle i rozgłośnie; kilkadziesiąt piersi, na całą równinę, aż pod samo, zda się, niebo rzuciło wysokie, bardzo przewlekle jego nuty i wyraźne słowa:

Oj, w dole, nade drogą,
Rozkwitła kalina;
Urodziła biedna wdowa
Żołnierskiego syna.
Urodziła ona jego
Przed początkiem nocy,
Dała jemu białe lica
I czarniutkie oczy.

SYN.

Lepiejbyś mnie, moja matko,
Czarnych ócz nie dała,
Lepiejbyś mi, moja matko,
Szczęsną dolę dała!

MATKA.

Gdzież dla ciebie szczęsna dola,
Mój synku kochany,
Kiedyś ty już zapisany,
W rekruty oddany.

Wyjechawszy za wrota,
Nisko głowę schylił,
»Bądź mi zdrowa, wsi rodzinna,
Możem w czem przewinił?
Dróżkę moją polewajcie,
Aby nie pyliła,
Matkę moją rozrywajcie,
Aby nie tęskniła«.
Dróżkę często polewali,
Jednak zapylona;
I matkę rozweselali,
Jednak tęskni ona.

Kur przyleciał z za rzeki,
Krzyknął: Kikiriki!
Nie oczekuj, matko, syna,
Nie doczekasz wieki!«

MATKA.

Gdybym była kukułeczką
I kukać umiała,
Syna szukać na wojenkę,
Wnetbym poleciała.
Przyleciawszy nad mogiły,
Wołałabym: ku-ku!
Podaj synku, podaj miły,
Swoją prawą rękę!

SYN.

Chciałbym ja ci, matko moja,
Podać i obiedwie!
Ziemia mokra, deska ciężka,
Podnieść ich nie mogę!

Umilkły i słychać już tylko było głośny i równy tentent bosych ich stóp, po białym piasku szybko kroczących.
U początku zaraz tej pieśni, która tylko co przebrzmiała, Muzy podniosły się były z siedzenia i, na pagórku stojąc, ścigały wzrokiem sunący wśród pola szereg żniwiarek-śpiewaczek.
— Rzecz to jednak ciekawa — pierwsza ozwała się Erata — jakiemi są słowa naszych ludowych pieśni. Ani jednej z nich nie znam, ale słyszałam, że jest to chaotyczna mieszanina słów nie powiązanych z sobą i wszelkiej idealności pozbawionych.
— Tak, tak — potwierdziła Melpomena — zapytywałam o to pana Artura, który jest przecież zawziętym gospodarzem, więc lud znać musi. Powiedział mi, że ich pieśni są splotem samych głupstw. Zresztą, ja tam pieśni wogóle ciekawa nie jestem. To uczuciowość i poezja, mnie zaś idzie o nagą naturę.
— Ależ, kochana Melpomeno — przerwała Kaljopa — uczucie i poezja, to także natura; nie należy ich tylko szukać w masach, gdzie w najsłabszym nawet zawiązku istnieć one nie mogą.
Tu nad szeregiem idących wciąż żniwiarek, dalej już nieco od pagórka, wybuchnęła znowu pieśń, z nutą jeszcze od tamtej bardziej rozległą i smutną, z innemi lecz również wyraźnemi słowy:

Oj, matka syna ożeniła,
Synowej nie polubiła,
W daleką drogę synek pojechał,
Młodą Kasieńkę w domu zostawił.

ŚWIEKRA.

»Ej doniu, doniu, idź gdzie len posiany;
Gdy lnu nie narwiesz, do domu nie wracaj,
I gdy lnu narwiesz, do domu nie wracaj.
Na czystem polu w brzezinkę zmień się,
Aby od wiatru się nie złamała,
Ani od słońca się nie spaliła«.

Przyjechał Jasiek z dalekiej drogi,
Skłonił się matce na białe nogi:
»Matulu moja starutka,
Gdzież żona moja młodziutka?«

ŚWIEKRA.

»Oj, weź ty, synku, ostrą siekierkę,
Idź i zrąb w polu cienką brzezinkę«.

I wziął Jasieńko ostrą siekierkę
I poszedł rąbać cienką brzezinkę.
Oj, raz ją rąbnął, ona milczała,
Rąbnął ją drugi, krew z niej trysnęła,
Gdy rąbnął trzeci, ona zagadała,
Cienka brzezinka tak zagadała:
»Nie rąb mnie, Jasiu, ja żona twoja,
Tak mi zrobiła matula twoja;
Okrutna matka nas rozłączyła,
Młodego synka osierociła!«

U szczytu pagórka, Muzy nieruchomo obok siebie stały. Trzy ich postacie proste, zgrabne, w malownicze fałdy sukien ujęte, zarysowywały na tle różowych obłoków ciemne i wdzięczne linje trzech posągów i z wysoka, bardzo z wysoka nad wszystkiem, co otaczało je, górowały. Żniwiarki zaś szły ciągle, oddalały się coraz bardziej, ciemnemi stopami po białym piasku tętniąc i śpiewając.
Wtem, na niebie, pośród strzępiastych pręg ciemniejszego już fioletu, powstał obłok nieduży, srebrzysty, wydłużony, w którym, przyjrzawszy się pilnie, rozpoznać można było smętne zarysy hełmu, kołczanu i liry. Powstał, w dół spłynął i nisko, szczytu grusz polnych prawie dotykając, w ślad i coraz prędzej za żniwiarkami szybował. Od niego w powietrzu coraz mroczniejszem, a woniami zbóż ściętych nalanem, rozchodziły się słabe, lecz wyraźne i metaliczne dźwięki, niby strzał drżących w kołczanie, niby zcicha brzęczących akordów.
Byłżeby to Apollo, który, omijając Muzy, za wiejską pieśnią leciał, a tony jej i słowa, jak szczere i czyste łzy, na struny swej liry nawlekał?…




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.