Na wspaniałej Wilhelmsstrasse

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na wspaniałej Wilhelmsstrasse
Pochodzenie Nowele i szkice
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA WSPANIAŁEJ WILHELMSSTRASSE.

Huczny, szumny, strojny, przebogaty, prześwietny Wiesbaden. Długa, szeroka, w spaniała ulica Wilhelmsstrasse. Nieścigniony dla wzroku szereg ławek wygodnych i zgrabnych, pod nieścignionym szeregiem platanów rozłożystych.
Na jednej z ławek usiedliśmy we dwoje i patrzyliśmy, słuchali, zdumiewali, zachwycali.
Mnie, pomimo zachwycenia i zdumienia coś w głębi piersi, tam gdzie serce uderza, coś kłuło, parzyło, bolało, udręczało. Coś nie swego. Swoje wszystko szło sobie torem zwykłym, niezłym, ale może tamto, również swoje, tylko przestronne, dalekie…
Czy towarzysz mój także, pomimo zdumienia i zachwycenia, w najgłębszych głębiach swych czuł to samo com ja uczuwała? Nie wiedziałam.
Mąż to był w sile wieku, lecz już mający dwie bruzdy głębokie wzdłuż policzków, jedną wpoprzek czoła i włosy, które poczynały z czarnych przemieniać się w białe. Ciemne oczy jego, z zamyśleniem przesuwając się po niezliczonych szczegółach otoczenia, niezwykle błyszczały.
Bo i otoczenie było niezwykłe. Wszystko co świat posiada najmędrzej wymyślonego, najbogatszego, najwięcej szumnego, szybkiego, błyszczącego. Wspaniała ulica, jak wzrokiem w jedną i drugą stronę zarzucić, okryta zaprzęgami pysznemi, samochodami błyskawicznie mknącemi, lekkimi jak ptaki bicyklami, ciężkimi jak wieloryby szeregami wozów, przez parę i elektryczność popychanych.
Tu pałace wysokie, a u stóp ich trawniki, podobne do jezior ze szmaragdów roztopionych; nad te jeziora słupami kryształowemu wzbijają się fontanny i na roztopy szmaragdowe sypią brylantowe grady. Tam, szeregi szyb niezliczonych, ogromnych, a za szybami cuda, z za gór i oceanów, ze wszystkich krańców ziemi sprowadzone. Metale, materje, jadła, napoje, dzieła sztuki i wielkiej i małej, dzieła i arcydzieła przemysłu wielkiego, małego.
Przed szeregiem szyb i wznoszących się za szybami stosami cudów, rzeka niewyczerpana, procesja nieustająca postaci ludzkich, męskich i niewieścich, kolorowych, błyszczących, promiennych, wesołych, dumnych.
Wszystko to razem szumi, huczy, dzwoni, turkoce, jedzie, idzie, spieszy, gna, pędzi, śmieje się, woła, migoce metalami, materjami, ludzkiemi oczami. Gwałt grzmotu i wichru. Kędyś w pobliżu woda szemrze. Z daleka tony muzyki dolatują. Przy świetle zachodzącego słońca, ulewa błyskawic w szkłach, w metalach, w materjach, w oczach ludzkich.
Światło zachodzącego słońca przygasać zaczynało i mgłą lekkiego zmierzchu zachodziły głębie wspaniałej Wilhelmsstrasse, gdy towarzysz mój zdjął wzrok z obrazu otaczającego, w ziemi go utkwił i, jak człowiek zamyślony zwykle mówi, głosem przyciszonym powoli mówić począł:
— Jakże wielkiem musi być stworzenie ziemskie, które panowaniu swemu wszystko stworzone poddać zdołało. Oto ze wszystkich krańców ziemi zlecieli się tu ci ludzie i nie było dla nich czasu, nie było dla nich przestrzeni, gdyż czas i przestrzeń porwały na swe skrzydła siły natury przez człowieka podbite i do wozów jego zaprzężone. Wielkiem być musi stworzenie, które jarzmo na siły natury włożyło, a czas i przestrzeń tak ścisnęło w dłoni, że podług woli jego kurczą się, maleją… Wielkim jest człowiek!
Umilkł, a ja ze wzrokiem tak jak wzrok jego w ziemię wbitym i głosem, tak jak jego głos przyciszonym, powtórzyłam:
— Wielkim jest!
— Ale z przestrzenią i z czasem sprawa jeszcze nie skończona, kto myśli, że te wozy bez koni, które oto przed nami przemykają, są ostatnim wyrazem szybkości ruchu, dla człowieka dostępnej, — myli się. Już lot ptaków naśladowanym i tajemnica jego odgadywaną być zaczyna, już aeronautyka dojrzewa, już wkrótce potężne stworzenie ziemskie wozy swe pod chmury i nad chmury wzbije, alby napowietrznymi szlakami mknęły aż kędy szczyty eterów rozrzedzonych, aż może kędy mleczne gościńce po przestworzach wszechświata prowadzą w nieskończoność. O! wielkim jest człowiek!
— O! wielkim jest! — powtórzyłam.
— A teraz, proszę, niech pani wzrok przesunie po tym szeregu szyb jaśniejących, okazami wszystkich bogactw świata. One także, te bogactwa, zleciały się z za gór i oceanów, aby dla ludzi, którzy tu zlatują, stworzyć raj ziemski. Z wnętrzności ziemi je wygrzebał, na tysiącach krosien wytkał, tysiącem dłut wyszlifował i wyrzeźbił, w tysiącach kotłów zmięszał i zwarzył, tysiącem smaków, barw i woni zaprawił przemysł człowieczy. Ogarnia przemysł ten, pieści, głaszcze, upaja całą istotę człowieka od kończyn włosów do podeszew stóp, od niewidzialnych pęcherzyków, okrywających podniebienie, do niewidzialnych również wrzodzików, któremi nabrzmiewają dusze płomieniem żądz oparzone. Tworzy on i rozsypuje po świecie takie jak ten oto zbiorniki rozkoszy i niema już płaczu po tym raju niebieskim, z którego miecz archanioła wygnał pierwszego człowieka, bo prawnuk Adamowy, potężny i mądry, sam raje ziemskie dla siebie stworzyć potrafił. Tak, tak! Wielkim, wielkim jest człowiek!
— Tak, tak! Wielkim jest! wielkim!
Jak cudnie fontanny brylantowe szemrzą na szmaragdowych trawnikach! Jak djamentowo błyszczą okna tych marmurowo białych pałaców! Jakiem wołaniem melodyjnem, namiętnem tony muzyki wdzierają we wnętrze tłumu! A tony muzyki, — niech pani przypomnieć to sobie raczy, człowiek już umie, tak samo jak czas i przestrzeń, w dłoń swą pochwytywać i w dal daleką je rzucać, aby tam grały i śpiewały innym ludziom. Ale i dźwięki mowy własnej — tak samo w dłoń on chwyta, do klatki zamyka i w niej unieśmiertelnia, aby żyły jeszcze, gdy on już żyć przestanie. Dla umarłych prawo głosu zawojowanem zostało. Leżący w mogiłach przemawiają do chodzących po ziemi powierzchni. Ach! jakże wielkim, jak wielkim jest człowiek!
— Jakże wielkim! jak wielkim…
— Czy pani wie, że każdego roku z jednej kopalni tego kraju 300.000 tysięcy górników dobywa 75,000.000 ton tego drzewa przedwiecznego, które wieki niezliczone przemieniły w węgiel i otrzymuje za nie 760.000 srebrnych monet; że dwie tylko prowincje tego kraju posiadają 140.000 par rąk ludzkich, które roztapiają i wyostrzają stal; że każdego roku na te prowincje wylewa się z kadzi gorzelnianych 13,000.000 litrów piwa; że jedno tylko miasto tych prowincyj w krótkim czasie lat paru zbudowało sobie ratusz za 5,000.000 i dróg nowych za 12,000.000 srebrnych monet; że jedno tylko państwo Kruppa każdego roku przynosi władcom swym 12,000.000 takich monet, że władca jego 2,000.000 ich zapłacił za szmat nieduży potrzebnej mu łąki. A czy pani wie, że jeden tylko kilogram esencji różanej, lub jaśminowej wytłacza się z 6.000 kilo różanego i z 40.000 kilo jaśminowego kwiecia. Zasadzić, uprawić, do pełnego rozkwitu doprowadzić tak potężną ilość róż wspaniałych, jaśminów uroczych, aby z nich potem wytłoczyć — kroplę perfumy, o! dzieła takiego podjąćby się nie mógł Anioł, ani Szatan i tylko człowiek jeden dokonać go był zdolny! Czyliż więc nie jest wielkim?
— Wielkim jest, wielkim…
Wtem oboje podnieśliśmy głowy. Spłynęło na nas, ogarnęło nas i wszystko wkoło nas światło ogromne, nagłe. Jakby kto ćwierć słonecznego z trzema ćwierciami księżycowego światła zmięszał i mięszaninę tę na świat wylał, takie to było dziwnie łagodne, przedziwnie czyste i jasne. Elektryczność w niezliczonych lampach zapłonęła.
Towarzysz mój wzrok podniósł ku górze.
— Nadzwyczajne, bajeczne, cudowne światło! Spójrz pani w górę, proszę! Przed światłem tem niebo uciekło i miast niego otwarła się otchłań czarna, pusta. Gwiazd nie widać; jak świeczki przed mocą ziemskiego światła pogasły. Jakże wielkiem być musi stworzenie, które kopułę niebios w otchłań pustą i czarną przemienia, a gwiazdy gasi, jak świeczki! Jakże wielkim, wielkim, wielkim jest człowiek!
— Wielkim jest, wielkim, wielkim!
Tu spotkały się nasze spojrzenia i zarazem na usta wybiegły nam uśmiechy. Jak niegdyś dwaj Augurowie z uśmiechami na ustach patrzyliśmy sobie w oczy, aż uśmiechy nasze zamieniły się w śmiech, który był spazmem gardeł ściśniętych, zgrzytem ironji… w mózgu, szlochem krzywdy w piersi…
Gdy towarzysz mój tak śmiał się, z oka jego wypłynęła bujna łza i ciężko po bruździe policzka płynęła.
Gdy tak śmiałam się, coś mię kłuło, parzyło, bolało, udręczało w miejscu, gdzie serce uderza.
I oto jak, na wspaniałej Wilhelmsstrasse, w raju ziemskim, śmialiśmy się z oczyma pełnemi łez palących, my, dzieci stworzonego przez człowieka — ziemskiego piekła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.