Mnich (Tarnowski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Tarnowski
Tytuł Mnich
Podtytuł (Poema)
Pochodzenie Poezye Studenta Tom III
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1865
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MNICH.
(POEMA.)


                          Tak w każdej chwili i o każdej dobie
                          Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił.
                          Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
                          Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.
                                                                     (Adam.)



WSTĘP.

   Z grzbietami AIpów nad ziemi doliny
Zrósł się wiekami on klasztor ogromny,
Jak orłów gniazdo wśród śnieżnej wyżyny
Król po nad lasy i jezior głębiny,
W którym mnich w ciszy przesiaduje skromny,
Gdy wodospady ze skał się strącają
O nim spienionym językiem gadają –
On czuwa wieki – chociaż bez ustanku
Biją weń burze i wichry jesienne,
Biją pioruny i burze wiosenne
Mury te stoją jak w dni swych poranku
Opoki Piotra siłą nieodmienne,
Choć na zgrzybiałym głazie co nie pęka
Każdego wieku rys, zostawia ręką –
Niech biją gromy – niechaj burze wyją

Ty stoisz święta wielka – i serdeczna
Góro! pierś twoja macierzyńska mleczna
Dla całej ziemi... mieszkańców koleją –
Kto w śniegach usnął – tętnem serc swych bicia
Oni tu znowu przebudzą – do życia!..
Niech ryczą burze! niechaj gromy biją
Góra Bernarda jak skała Piotrowa
W błękicie niebios śnieżne czoło chowa
Anioły wieńce z piorunów mu wiją!..
W mury klasztorne wichrów taranami
Próżno tam tłuką dzikich burz szatani
Bo tam są serca, co już przeszły burze –
I śnieżne głowy ukryte w kapturze –
Burze na próżno zniczczenia wołają
Do bram zbłąkani pielgrzymi pukają!..
Bo ich majestat sercem Jehowiczny
W burzach współczucia łzami błyskawiczny
A u stóp twoich w pośród śniegów wyją
Psy, gdy wygrzebią martwą postać czyją
Wyją choć głuszą je skał wodospady
Od trupów sępów spłaszając gromady
Aż się wysunie z Alpów – księżyc blady...
Czułego mnicha tam osłania krata
Co żyje tylko dla życia współbraci,
U stóp pies wierny, co nazwisko: brata
Wygrzebał sobie u klasztornej braci...
Tutaj jak źródła biją serca żywe
Miłością!.. ciche – spokojnie – szczęśliwe –
O! chociaż wszystkie tu miłością żywe
Może nie wszystkie, spokojne, szczęśliwe?..


PIEŚŃ I.


    Tam!.. na wschód patrząc gna za chmurą chmura,
Księżyc wichrami gnany leci prądem

Jak myśl żeglarza tęskna i ponura,
Co próżno patrzy za swych wspomnień lądem!..
Kraino Alpów!. Wśród śniegów zawiei
Skał twoich smutne i milczące szczyty
Jak kraj mój patrzą nie biosów błękity
Okiem półwątpień, okiem półnadziei,
Pytając nieba, czy prędko na ziemi
Z pod lawin wiosna w górach zazieleni,
Zajęczy zdrojów falmi rozmarzlemi?..
Już niedaleko z powrotem skowronki
Wiosna zamyka białą paszczę śniegów
I pierwsze fijołki z pod urwisk a brzegów
Wyjrzały – róże alpejskie – i dzwonki –
W tem z skrzydeł chmury spadły śniegi nowe
I znowu w Alpach milczenie grobowe!..
Kręte wąwozy zasypane śniegiem,
A po nad niemi schylone gór szczyty
Jedne nad drugie pną się schodów biegiem
Wyżej!.. aż w niebios odziane błękity
Piramidalne skronie zaostrzyły,
Jakby piorunów korony tęskniły...
Dziś pośród śniegów tylko kij pielgrzyma
Brodzi – i znika w ślad zawianej drogi,
Tylko Gazella żywemi oczyma
Błysnąwszy w koło, nim wietrznemi nogi
Poleci dalej, z pod śniegów zielny
Skubie mech skalny – i trawkę wiosenną,
Chwyci powietrza w nozdrza – i z skał proga
Nad pian otchłanie – sadzi wichronoga!...
Lub ptasze z pieśnią cichą, napół senną,
Gdy przelatując mimo Alpów skroni
Ze szczytu skrzydłem strąci bryłkę śniegu
Ona w dół lecąc rośnie w swej pogoni –
I pędzi z grzmotem… aż w cichej ustroni
Zasypie szczęsnych pasterzy dolinę!
Mieszkańcy Alpów! Wy znacie lawinę –
Tak w pośród pnących się szczytów szeregu
Po nad skał czoła i nad wszystkie góry

Stoi ta góra, co dźwignęła mury
Nad wszystkie piękna wyniosła i harda
Jak nad przekleństwa milcząca pogarda,
                                   Góra świętego Bernarda!
Wśród mroku nocy blaskiem ją promieni
Swych oprządł księżyc sunący się w chmurze,
Ona w klasztornym cieniu jak w kapturze
Czarnym mnich biały – co całej ludzkości
Kazanie prawi – o wiekach przyszłości
Wskazując światy w dole – burz przestrzeni! –
A w koło nagie szczyty jak zbudzeni
Z grobów słuchają – przy lampie księżyca,
Co nie zmarznięty wodospad oświeca –
Chwilę – na skał najwyższej piramidzie
Wsparł blade czoło – i znów dalej idzie
Patrząc na klasztor – zasępia się w chmurze
I zda się wołać przeciw niemu burze –
W kościele ciemno – a w [1] nocnej przestrzeni
Czuwają mnichy śpiewający w chórze
Za sobą wlokąc długie płaszcze – cieni –
U czarnych sklepień tylko zawieszona
Bladawa lampa smolny blask w świątyni
Ciska – ciemność i rozpychając łona
Jak myśl prorocza co nad cieniów kraje
Zapędem naprzód – chaosy rozczyni,
A kiedy ona zgaśnie – słońce wstaje!
Po nad mnichami wielki krzyż w ołtarzu –
Północ w odległym bije korytarzu –
Noc ciemnej jutrzni ma się ku schyłkowi
Dwunastu mnichów nuci hymn żałosny
Umilkły dzwonki, by zabrzmieć w radosny
Dzień zmartwychwstania! I starcy wiekowi
Stojąc w dwa rzędy w ponurej ciemnicy
    Ludu mój !. głosy wtórują drżącemi
    A ciemne szczyty grobowej kaplicy
Głosem i światłem drżą konającemi –
I strzelający przez okien arkady
Rozświeca mnichów twarze promień blady –

Oto na czele zakonnik najstarszy
Schylony wiekiem i jak gołąb siwy,
Jednak od wielu młodych sercem jarszy –
On cichym głosem tak rzewnie zawodzi
Popule meus!.. [2] kto nie zna boleści
I głębi pieśni tej, co mury pieści,
Niech jej posłucha
                        A nie jedną ducha
                        Swojego ciemność roznieci, odgadnie,
Gdy pieśń ta uchem serce mu owładnie.
Kto na Wawelu ją choć raz usłyszy,
W wielkopiątkowy dzień – ten wieków ciszy
Niech się boleścią zaduma tajemnic,
Jakie w ludzkości cierpiał Bóg – i z ciemnic
Wyszedłszy – dusza będzie jak Eolska
Arta, przez którą przepłynie w miłości –
Co cierpiał Bóg konając wśród ludzkości –
Co cierpi dzisiaj z nad ludzkości proga,
Gdy się odrodził w Polsce – a w nim Polska!...
Starzec ten w mękę tak się wmyślił Boga,
Że mu na twarzy jakaś jasność błoga
Jak aureolą włos gołębi siwy
Otacza w jakiś blask poranny – żywy –
To Ojciec Gwalbert – naczelnik zakonu,
Co od trzydziestu lat tutaj stróżuje
I czuwa w ciszy – czujniejszy od dzwonu,
Co w posród nocy pielgrzymom zwiastuje,
Gdzie stoi klasztor … w którą dążyć stronę –
On na zbłąkanych tu stworzon ochronę,
Zbłąkanym prawe toruje ich drogi,
Wprowadza w klasztor biedny a chędogi [3]
Z marzniętych z śniegu rękoma dobywa
Zmarzłych – swej piersi tchnieniem znów rozgrzywa
Ileż nieszczęsnych jemu winno życie,
Wy to podróżni najlepiej powiecie,
Lecz cnota milczy w pokory habicie!..
Wśród wszystkich braci on nad wszystkich innych
Sercami od nich najwięcej kochany,

Od lat dwudziestu ojcem obierany,
Bo dobroć jego jakby z dni dziecinnych
Mieszka w nim dotąd jak w wiośnie porannej
Chociaż surowo przy regule stawa,
Miłości jego rozszerzona sława –
Bo jego cnota niegroźna, żelazna
Co nieśmiałego odtrąci grzesznika
Wyrozumiała w Chrystusie – poważna
Co słońcem wstaje nad ciemności żywa –
Ślepe oświeca, zziębnięte ogrzewa
I wielkiem sercem milionów szczęśliwa!..
Ten starzec z sercem prostoty dziecięcia –
Z nad księgi wstając – patrzy w księgę życia –
I w pośród braci cichszy od jagnięcia,
Cel im wskazuje do grobu, z powicia –
On nad cierpieniem grzesznych łzę uroni
On życie zna – od walk do wniebowzięcia –
Złote ma serce – na żelaznej dłoni!

Wśród chóru mnichów – tam jeden osobno
Stoi na stronie jak posąg w milczeniu,
Nie łączy głosu z ich pieśnią żałobną
Martwy jak kamień – wsparł się na kamieniu
I dziwny spokój w tej całej postaci –
On taki różny od klasztornej braci...
Kaptur nasunął na czoło i oczy
I tak w milczeniu do ich chóru kroczy...
Czarny włos wieńcem zwił się z białej skroni
I długa broda piersi mu okryła –
Ha! czyż to oko nigdy łez nie roni,
Czy pierś zamknięta, milczy jak mogiła...
Pod tym habitem cóż bije za serce
Czy pełne wiary – czy w życiu szydercze!
Może spełniona jaka straszna zbrodnia
Pali to serce jak piekieł pochodnia –
Może to serce – czarne… obwinione
Serce anielskie – może zszatanione –

O nie!.. przenigdy – patrz – teraz kaptury
Mnichy co w śpiewie idąc od ołtarza
Poodsłaniały – wzrok jego ponury
Choć oczy jego jak dwie błędne chmury
Błyszczą gwiazdami smutnego smętarza…
O! tak nie patrzy nigdy wzrok co podły!..
Tak patrzą oczy wyższe – co w twarz świata
Patrząc, w ciemności kiedy się zawiodły
Nie patrzą więcej – dni – miesiące – lata
Tylko w tę ciemność, co się z duszą splata
Pochłania czucia, myśli czyny, modły!...
Śpiew się ukończył – i chór śpiewający
Rozszedł się zwolna po celach milczący
Pogasły światła – a w ciemności tylko
Błysnęły oczy jego – krótką chwilką
Przygasła lampa i wyszedł z kościoła,
On mnich milczący ponurego czoła –

W cichej, sklepionej, białej Jana celi
Stoi krzyż czarny – a u stopy krzyża
Tam trupia głowa ślepy wzrok wyszczerza ,
Uśmiechem śmierci wiecznie się weseli…
W cichej, sklepionej, białej Jana celi
Duży pies czarny samotność z nim dzieli –
O któż z was nie zna, powiedzcie podróżni,
Czujnych psów z góry Bernarda klasztoru
I ci co życie tym zwierzętom dłużni,
I ci co wyszli zbłąkani wśród boru – ?
Jan siedział milcząc w okno rdzawej kraty
Wzrok jego gonił widoki niknące,
Góry nad góry, skały ze skał sterczące,
Dalej doliny rozległe jak światy,
A w nich rozsiane nad strumieniem chaty,
Wzrok jego leciał przez dalekie góry
Okryte śniegiem – i odziane w chmury –
Wzrok Jana lecąc przez szczeliny kraty
Gonił daleko – za zbiegłemi laty.

To oko młode – tak pełne zapału
Czemuż w klasztorne zabłądziło mury?
Czy świat za ciasny był myśli ponurej,
Co błyska jasna jak ostrze kindżału...
Z piersi się głuche wymknęło westchnienie –
Zadrżał jak gdyby nim jakieś wspomnienie
Gronem zatrzęsło – i zapadł w milczenie...
Taką twarz słońca gdy zalśni po burzy
A grzmot konając jeszcze w dali wtórzy –
Chodząc po celi w długiem zamyśleniu
Niewiedząc o tem – pieśń cichą zanucił –
Co się rozbiła drżąca – i w sklepieniu
Wisząc – głos echem w piersi mu powrócił.


PIEŚŃ II.


      Życie me migło zygzakiem wśród burzy
Co nad porankiem blizką światłość wtórzy
Choć ono zgaśnie w ciemności przedświcie,
Ranek z chmur nocy wyłoni swe życie!..

Jak twarz dziewicy były moje chwile,
Co w głębiach fali zwierciedli się mile
Woda zmąciła fal jasne zwierciadła
I twarz anielska na wieki pobladła!..

O cicho – cicho!.. moje powiernice,
Wy drżące gwiazdy stepowe strażnice
Dumnie waś kocham – jak stepów mogiły
Boście nad ziemią moją mi świeciły...

O gwiazdy moje!.. wy świecicie teraz
Gdy ja daleko – wy widziały nieraz

Twarz jej anielską, co o tej godzinie
Może spojrzeniem także po was płynie!..

Oświećcie jasne jak wygnańców łezki
Tam nad mą Polską!. wzruszając niebieski
Błękit – o świcie nad moją mogiłą,
By się o Polsce w snach mych mile śniło!...

Umilkł – po bladem licu szkarłat róży
Przesunął chwilą znów w Alp okolice
Rzucił wzrok błędny – tam – cisza po burzy
Była jak w sercu Jana o tej chwili –
Łzami młodzieńcze błysnęły źrenice
Myśl jego leci coraz dalej – milej –
Pójdź tu mój Barry! psie mój wierny, drogi,
Ty jeden dzielisz to przeklęte życie,
Kiedy rozpaczam, ty wyjesz w głos srogi
Ty mnie zgadujesz, jak swą matkę dziecię!..
Barry! ty cierpisz z wygnańca cierpieniem
W tobiem, samotny znalazł przyjaciela,
Iluś ty sennych zbudził dniem wesela
Wyciem radośnem do życia – i ludzi –
Że czoło szczęścia błysło im promieniem,
I łza radości upadło im z powiek
Na głowę twoją wdzięcznem rozrzewnieniem
Tak mi nie patrzył w oczy – żaden człowiek!..
O! bo duch ludzi nizki i mizerny!..
Zgadłeś mnie – cierpię Barry! Psie mój wierny
Ja com za dumny, by się ludziom zwierzać,
Tobie me piekło mogę tu powierzać!
Co wężem splotło ducha – choć pancerny!
O! gdybyś ty mnie przez śniegi i chmury
Odwiódł w krainę mych ojców zieloną,
W której piękniejsze mi się śmiały góry,
I piękniej słońce wchodziło nad stroną,
Po której żyję jak upiór ponury,
Jak kwiat porosły pod więzień kamieniem –
Lub nie!.. w krainę tam – z wieków milczeniem

Gdzie wieczna cisza – nikt ze snu nie zbudził,
Nie słychać głosów, śmiechów, twarzy ludzi –
Jam się w grób zamknął ten niemy klasztorny,
By żyć ponuro jako dzwon nieszporny.
    Ale duch we mnie nie umarł – tęsknotą
Żre mnie i pali w grobach tu żywego,
    Z piersi do nieba jedną stróną złotą
Gra nieśmiertelność życia trującego!..
O! idź mój Barry – idź od moich powiek –
Nie znaj, jak patrzy zrozpaczony człowiek! –
Załamał ręce nad młodzieńczą głową,
Co mu skroń w skrzydła gorgonowe wieńczą –
Zaparł dech w piersiach – do krwi zagryzł wargi
I pod krzyż czarny swój runął bez skargi –
W tem do drzwi celi zapukano z cicha
A Jan się zerwał i ku drzwiom poskoczył,
Usta uśmiechu weselem otoczył
I we drzwi celi weszła postać mnicha.
Memento mori!.. zrzekł – i w cieniu siada
A Jana zmierzył od stóp a do głowy –
Amen – Jan męzkim głosem odpowiada,
Co drżał jak w grobach odgłos pień godowy –
To ojciec Gwalbert – spyta Jan zdziwiony
Czemuż tak późno raczył wejść w te progi?
Czemuż tak późno? pytam syna drogi
Czuwasz mi dotąd w myślach pogrążony?..
Na górze w celi, modlitwy kończący
Słyszałem głos twój co pieśń jakąś nucił?..
Głos twój młodzieńczy był smutny – był drżący
Że i mnie do łez wzruszył i zasmucił –
Że mi przypomniał mej młodości dzieje
I życia dawne – minione koleje –
Janie!. rzekł Gwalbert, w milczeniu powstając
I w młode oczy mnicha spoglądając,
Rok już upływa – jak z dalekiej drogi
Zakołatałeś do bramy ubogiej –
A za dni kilka masz przyjąć święcenia;
W dzień, który całe życie w chwili zmienia

Śmierć nieśmiertelnej doli zaręczenia!
Rok sięga końca – o mój miły bracie
Jak wziąłeś strój ten zakonny i cichy,
W milczeniu wszedłeś pomiędzy nas mnichy
Co się za powód mógł oddziać w tej szacie?
Bo na twej twarzy wyrył się namiętnie
Głęboki smutek – i milczenie twoje –
Z pogardą na nas patrzysz, obojętnie –
Janie – tyś dawno zyskał serce moje!
Bo ci co milczą, cierpiąc niemo, dumnie –
Podobni świątyń zwalonych kolumnie
I takich zwykle ludzie cenią – w trumnie!..
Wczoraj w ogródku, kędy twoje grządki
Tam gdzie najchętniej, wśród lata przebywasz,
A wśród widoków wzrokiem odpoczywasz,
Ja już widziałem wiosenne porządki! –
Widziałem «Marya» twą ręką pisane
I jakieś słowa, które śnieg przyprószył
Widziałem idąc – bo wiatr śniegi wzruszył
Jeszcze słów ślady były nakreślane –
Jeźli pobożność te słowa kreśliła
Dobry mój synu. – Marya dłoń święciła!
Lecz jeźli jakie uczucie tej ziemi
Przymieszasz w kielich do dna bezdennego –
W najświętszych chwilach – z ofiary tajnemi
Dostoisz w obec ukrzyżowanego?..
I czy potrafisz o zaparcia niebie
Mówić – kiedyś się nie zaparł sam siebie?
O czyż jest piekle, straszniejsze na ziemi
Nad słowo Boże, usty kłamliwemi
Wypowiedziane z góry – nad wiernemi?...
Dwadzieścia ledwie ubiegało ci wiosen,
A już rzuciłeś się w te grobów progi
Gdzie towarzystwem – szum alpejskich sosen
I drogą życia kolej śnieżnej drogi,
Którą życia kolej śnieżnej drogi,
Którą w półzmarzłych wyszukiwać z psami
Żyjąc jak skały pomiędzy skałami
A zwyciężywszy – siebie, wolę, ciało –

Drżeć by w nas serce nie usnęło – skałą…
    By nie krzyknęła nam rozpacz głęboka
        Że z sercem twardem jak Piotra opoka
    Z opoki zeszliśmy na ziemskość własną
    Co mamy czuć – jak gwiazdy co nie gasną?..
Uśmiech twój płacze o! czuję młodzieńcze
I płaczę z tobą... i tym płaczem wieńczę
Mą starość, że Bóg na me dni zgrzybiałe
Nie stępił czucia – schował serce całe
Co jak Chrystusa ręką chleb łamany
Cudownie rośnie – tak, że na miliony
Staje go ... byle kochać – a wzniesiony
Miłością – człowiek powstaje złamany
By być niezłomnym – innym gojąc rany...
Cierpisz – lecz burza niechaj cię nie łamie –
Młodzieńcze! niech mi uśmiech ten nie kłamie
Uśmiech rozdarty twój – on mnie nie złudzi.
Janie ty cierpisz – i nie cierpisz ludzi!...
O nie bluźń starcze! (przebacz mi to słowo)
Możem ich nadto ukochał na ziemi! ..
Dla tego ciszą umilkłem grobową,
I błądzę szkielet pomiędzy żywemi –
Ten Bóg ich kazał ukochać jak siebie
O – jam ich więcej kochał ! – bom nie umiał
Siebie ukochać!. w samolubstwa niebie
Piekielnem – grzebać się w własnym pogrzebie!
O znam ich!.. choć mnie nikt tu nie zrozumiał!..
I kiedym wzleciał młodemi myślami
Jak orzeł młody z gniazda w niebios sklepy
Sam sobie wodzem – gdy rzekli, żem ślepy,
Błogosławiłem im memi skrzydłami
Choć w dole mrówek przeklęły mnie stepy!
Ojcze Gwalbercie – nie pytaj na próżno,
Tyś jest obrazem dobroci anioła,
Lecz nie rozchmurzysz chmur mojego czoła,
O niech ma wdzięczność nie będzie ci dłużną!.
Wypędź mnie z progów tych – jeźlim niegodny –
Tam!.. kędy Alpów siada orzeł głodny –

Ha!.. tyś mnie ujął twą dłonią sędziwą,
To dłoń przyjazna!.. zadrżała w mej dłoni
Jak niegdyś ojcze!.. na cóż wąż mej skroni
Znowu swój wieniec ścisnął – wspomnieniami
Ojcze – ma dusza była raz szczęśliwą –
A tylko ziemia co wiosnę kwiatami
Skroń swoją wieńczy – człowiek duszę żywą
Grzebie – raz słońca błyszczy promieniami!..
Te słowa starcze co ci z serca płyną
Wieją w pierś moją jak powiew wiosienny
Na bryłę lodu – jam jest jak płomienny
Lodowiec, z słońca zachodu błyszczący
Jasny w promienia przelotną godziną –
Lecz zimny, chłodem wspomnienia wiejący
Niechaj przepadną, zziębieni od świata
Zziębli tak, ze już zdolni zziębić brata!
Ojcze Gwalbercie – w serce przez sumienie
Wejrzałeś!.. jedno to ręki ściśnienie
Raz jeszcze usta rozwiąże o!... moje –
Przeklęte bryły!.. niechaj z was strumienie,
Rozgrzane płyną jak wiosenne zdroje!..
Jeszcze niech wyjrzą tam łąki kwieciste
Niech wyjrzą w lodów zwierciadła choć czyste
Lodowe jednak, a przeto – i tak ślizka
Jak lód co w chwili ściął się u Alp szczytu,
Nad przepaściami u wyżyn błękitu
Wabi pielgrzyma, zanim go pozyska –
Droga daleka wiecznie – wiecznie blizka!
Ty masz dla chorych na rożne ich rany
Kwiecistych dolin zebrane balsamy –
O daj mi balsam, daj na duszę moją
Ale nie znajdziesz wśród roślin rośliny
Na moje rany, co świat piękny stroją –
Świat piękny?.. starcze, posłuchaj mnie chwilę
Może zadrzymiesz wśród zmroku tej nocy
Miałbym ci tyle powiedzieć … o! tyle! –
Niech lecą słowa – twarde jak głaz z procy,

Nim światłem zorzy zabłysną niebiosy
Opowiem losy mego kraju – starcze!..
    Przy nich – dzisiejszej nie zadrzymiesz nocy,
Wyznam jak dziecię serca mego losy
Co w boju długim skruszyło owe tarcze!..


PIEŚN III.

    O – czyś ty słyszał głuchy grzmot, w oddali,
Co grzmiąc ze szczytów wydaje lawina
Gdy jak strącony szatan w otchłań wali
    I swe zniszczenia u dołu poczyna?..
Przed nią drżą wioski, cicha drży dolina,
Choć bryłką śniegu przez ptaka strącona
Zatrząsa ziemię – i w nicości kona –
O! tak namiętność wzrasta jedną chwilką,
Co świat pożarów nieci – iskrą tylko!...
Starcze, ty nie wiesz, co to czuć i marzyć,
Ty nie znasz, co to wyższych duchów słońce,
Boś przywykł tylko w tych tu murach starzeć,
Żyć jak to mury ciche i ziębiące…

O kraj wasz cudny! w czarodziejskie wdzięki
I waszych jezior błękitne zwierciadła
Ciche – głębokie – jak gdyby odgadła
Fala myśl stwórcy w odbiciu jutrzenki
Tych wodospadów kochałbym kryształy,
    W koronie tęczy grającej, wspaniałej,
Kochałbym sercem tę ziemię spokojną,
Gdyby to serce swej ziemi nie znało,
Co oczom moim stokroć była strojną
I nad te cuda – cudną – i wspaniałą!..
Bo się to serce pod innym obłokiem
Jak pączek w gromach wiosny rozwijało,
Na to, by tutaj strojnie tym urokiem

Bez tamtych zwolna, co dzień opadało!..
O! ty nie pojmiesz cudów Polskiej ziemi
I serc tych wielkich, co w tej ziemi żyją –
Wielkich! – w pancerzu swej niewoli biją
    W mękach hartując się siły orlemi
    Cierpiąc Chrystusa ranami krwawemi!
Jakkolwiek ciężka i krwawa ta dola
Nam od żelaza zżeleźniała wola!...
By Polskę pojąć – trzeba być Polakiem –
Trzeba być więcej jak człowiekiem – ptakiem
Co skrzydły w górze rozkrzyżowanemi,
Niesie myśl – bole – pieśni całej ziemi!
O! miłość drogiej jednej istoty
Utracić – pali boleśnie! Piekielnie!
Ale ojczyznę mieć – i nieśmiertelnie
Spotęgowaną wszech potęg potęgą
Kochając – ją czuć kopyto, bezczelnie
Depcząc białą pierś, ostatnią cnoty
Arkę – przymierza przepasaną wstęgą,
Nieśmiertelnościom równa się golgoty
Pierś stwórcy pismu takiemu jest księgą!.
O! dawny – wielki Sinaju Jehowa
W piorun zgłoski – w tę księgę je chowa!..
Miłość tu każda – słabym tylko cieniem
Obok niezmiernej miłości ojczyzny –
Ona jest boska!.. o! na ludu blizny
Większej tam! nie ma nad tych gwiazd sklepieniem!
I kto ojczyznę taką – tutaj stracił
Więcej niż ludzki dług człowieka spłacił!.
Ojczyzno moja! Gdyby widzieć ciebie
Mrąc, chwilę chociaż wolną i wspaniałą
Jaka ojcowie widzieli cię z chwałą
Kiedy twe ramię zbawcze – wyzwalało –
Konałbym z szczęścia już na ziemi w niebie!..
O ty!.. nad słońc i piorunów ogniami
Gdy będziesz karał – to chyba miłości
Szał we mnie skarż – żem wszystkich sił siłami
Ojczyznę kochał ha! może nad Ciebie! –

Lecz takich uczuć ty przebaczający
Nie karzesz – zmartwych, nocy, powstający!..
O! tyś największa Polsko! w twej niedoli
Taką nie byłaś – nie będziesz sny twemi
l krew twa spada za zbrodnie tej ziemi
Kiedy bolejesz podrzuty orlemi
O! lecz ból taki Boga niechaj boli –
Jam człowiek tylko – tylko dla ojczyzny
Tych piekieł niebem tak się goi blizny
O! tyś ją rozpiął na tym krzyżu Panie!..
Niechże nam dotrwa pierś i ducha stanie!..
Gdy od niej począć ma się doba trzecia
Więcej niż ludzi – wolności stulecia!..
Nad czuwających – spłyń – ducha czuwanie!..
Jam jest niegodzien słów tych, przebacz Panie!..
Ojcze! ty kochasz Szwajcaryą? cóż serce
Krzykłoby twoje – choć skroń w siwiźnie
Gdyby ci wzięto tych dolin kobierce,
l Alpy twoje – a w rozdartej bliźnie
Słowo wygnańca.., iskrami pisano –
Gdyby cię z ziemi rozdartej wygnano!
Byś pojął boleść tej ziemi w niewoli,
Pomyśl człowieka – którego związano
I ugodzono, gdzie, najwięcej –
A potem końmi ciemności i śmierci
Tu rozszarpano w słońcu – na trzy ćwierci
I żywcem w grób umarłych zakopano!
A duch jak pająk rozdarty w tym grobie
Każdą się częścią ku zrośnięciu ciska –
O starcze – starcze – starcze – pomyśl sobie
I myślą pojrzyj w przyszłości źródliska
Ziemia rozdarta wzniosła oręż dumnie
I wieko wieku zdarła na swej trumnie
Głaz piekła leżał piramid ciężarem
Z orężem ojców pordzewiałym, starym,
Z lutnią – i śnieżnym wolności sztandarem!..
O! wyście mieli Tela waszej ziemi
Co stargał więzy i zwalił, Tyrana

Myśmy ich mieli – jak tych gwiazd promieni
A jednak posąg nie runął szatana!
Wyście widzieli tutaj dni ostatnie
Kościuszki, daliście cne mu ręce bratnie,
O! boście czuli czasem wróg i niewola
Wśród burz Alpejskich w klasztornem ustroniu
Ty wiesz te ziemia twa wolna, szczęśliwa,
I nie wiesz, pewno – że tam gdzieś daleko
Jest inna ziemia – wielkiem życiem żywa
Co co ćwierć wieku zrzuca trumny wieko
I staje wielka – na poległych błoniu,
I wstaje wielka – na poległych błoniu,
Nad którą ludy myją dłoń Piłata
I Ecce Terra!... – bluźnią dziejom świata
A inne ludy – to piekłem przestrasza!...
Amen wołają ustami Judasza! –
Tam jest kraina duchem nieszczęśliwa
O jest kraina, na której się błoniu
Krew męczenników lała w świętej sprawie
Dzisiaj na wrogów swych, trojańskim koniu
W łańcuchach siedząc – w przyszłość patrzy łzawie;
Jakich walk rozpacz biła w wrogów karki
Starcze! nie będę tobie marnie gwarzył,
Jak święty węgiel w sercach nam się żarzył,
A choć ten ciężar runął nam na barki,
Czujem że kto lud zabić tu zamarzył
Ten był najgłupszym wśród piekła szatanów
Choć najpodlejszym – (gdy mógł być) z tyranów!
Bo od rozbioru i barskich zapasów
Przez Kościuszkowskie proroctwa i cudy
Samosierry piekło – z zbrodni czasów,
Do Belwederskich wulkanów powstania
Świętem stuleciem – tem niech dumna ludy
Będą – żyły w tym wieku zarania,
Bo choć noc jeszcze chwyciła go w szpony,
Wiek ten jak arfa olbrzymiemi stróny,
Której naciągnął – duch miast strón – pioruny
W wieczności będzie grzmieć – i swemi łóny

Ciemność przerażać aż do jej ostatka –
Gdy wolna wstanie Polska, ludu matka!
Ona jej zagrzmi w dzwon światła i cnoty –
I pęknie w świt wolności – u Golgoty!..
Naszych bitw dzieje – i miejsc ich imiona
Śpią jak pioruny, dla oka przyszłości
I kiedyś trysną oczom potomności
Jak siedmiu mieczów męczeńskie znamiona!..
Pól Ostrołęki, Dębów i Grochowa
Naród w skarbnicy swej pamięć przechowa,
Ich blaskiem orzeł błyśnie na sztandarze
Co przewodniczyć kiedyś będzie wiarze!
Wiarze młodzieńczej!,. o! ciemne nadzieje
Lecz nie okłamie nikt w ludzkości – dzieje!
Was osłaniały waszych Alp granity,
Was ostrzegały ich płonące szczyty –
Nam byty murem tylko piersi nasze
Trojakim wrogiem w koło oplecionym
Jak wężem z wszystkich żmij ziemi splecionym –
I wychyliliśmy tę trucizn czaszę,
A potrzaskaną, o krawędzie świata
Niech Bóg na zemsty okruchy obróci
I jako ziarna – w ziemię serc im rzuci
Nad tłum – co kurze z grobowców obmiata –
I grobów kościom zazdroszcząc, w rozpaczy
Kona wśród śniegów – lub z kwaru, w tułaczy!
Wróg byłby runął, gdyby nie Judasza
Ów pocałunek – co nam dały ludy –
Za krwi strumienie, rozpacze i trudy –
Boże!.. ty przebacz im te dni obłudy –
Zemścij nas – cnota w sercach Barabasza!..
Walko Samsona! prześwięta z gromami –
Samaś zatrzęsła piekieł potęgami
Sama – ze trzema w walce tyranami –
Car już ostatnie słał swych gwardyi stada
Jak kruki – wściekły – i gdyby nie zdrada...
Tu umilkł, rozdarł naszej piersi szatę –
O! pierśbym rozdarł!...

Czoło wsparł o kratę
Twarzy się jego przelękła twarz blada –
Księżyca – niknąc w chmur żałobne smugi
Walczyłem z braćmi – walczyłem do końca,
Póki ostatni drżał nam promień słońca –
Szał boju mego – zbił ich szereg długi
Czemuż mi nie oddali – tej przysługi
Byłbym legł cicho – w ojców świętej ziemi
Śmiercią – co życiem byłaby z swojemi –
O biada! Biada!.. wśród rzezi i mordów
W płomieniach mieczów i błyskawic hordów
W akkordach spiżów co grzmiały nad łany
Nie było miecza – co by zgoił rany
Które dziś noszę – zbolały – wygnany!..
Czyż życie moje – jeszcze kiedy … Boże!.
Ziemi mej zdałoby się na co może..
Na długo ziemia ma nocą spętana
Próżnom myśl ptakiem posłał w tamte strony
Już nie zadzwonią – tamte! – tamte dzwony,
Kiedy wróg chwycił za zdobycz szponami
Uszedłem z kraju wespół z wygnańcami,
Założyć Polskę po za polska ziemią
I duchem rzucać ziarna co się plemią [4]
Alem ich rzucił – bo wśród marnych swarów
I tęsknot niemych, bez skutecznych gwarów
Słabli w rozdziałach – bo stracili biedni
Błogosławieństwo to – co w dzień powszedni
Ziemia tam własna daje pod nogami
I marli żywi – choremi myślami!...
To najsmutniejsza dziejów naszych karta,
Ludzi co w mękach marli wygnańcami –
I nieczytelna – bo łzami zatarta!...

Lecz tam mój ojcze!.. zostało me życie
Tam!... drga szalone serca mego bicie,
Bom porzucając mą ziemię, zostawił –
Anioła – który dniom mym błogosławił –

(O! cześć ci lilio – od uczucia tego
Stałem się lepszy – acz cień losu twego
Wieczny cierń w piersi i łzę mi zostawił!)
Patrz ta obrączka na mej piersi – jasna
Z krzyżem – jak księżyc gra w niej…
To jej własna!...
Kiedym ją rzucał z piersią wpółrozdartą
Rzekłem – o! rzekłem, by mnie zapomniała
I rękę w życiu innemu podała,
A myśl w pamięci czasem będzie startą –
Lecz nie tak Polki o! starcze, kochają,
Bo serce Polki – tylko raz ukocha,
A gdy dni szczęścia na wieki skonają,
Serce odkwitłe – namiętnie zaszlocha
Łzami płomieni – i zamknie się w ciszy
Że tchnień prócz Jego!... nikt już nie usłyszy
I w ból niewieści zbrojna, święta – męzka –
Przejdzie przez życie smutna – i w oku ponurem
Maryi – ostatnia błysła łza – rozpaczy,
Milcz, bo ci serce to zbolałe, którem
Żyłam dla ciebie – nigdy nie przebaczy…
Ty kędy pójdziesz – choć sama – tak młoda
 O! wszędzie, wszędzie podążę za tobą,
Pozrywam tamy jak fal rwiących woda
I będę walczyć rozpaczą! żałobą!...
A może padnę przy tobie – i z tobą!...
Ja cię wynajdę idąc przeczuć drogą,
Serca co kocha one nie omylą,
Znajdę pod piekłem!... jedną chwilą błogą!...
Wygnanką będę – ! jedną – błogą chwilą!...
Gdzie ty pociągniesz?... na pierś spadła głowa –
I świat mi stał się niemym – ślepym – głuchym –
Aż gdym ostatni raz – tonął w jej oku –
Jak duch co zburzy rozwiewa się duchem
Patrząc na siebie w błyskawic obłoku!...
Jeszcze w to oko spojrzał raz ostatni,
I zniknąłem odtąd ziemi ojców bratniej,

Aż tum utonął – Gdzie serca poczciwe
Wygnańcom naszym – po bolu życzliwe,
O!... umiliły stan mej czarnej duszy
Co poczerniała za krajem się kruszy!...
Kiedy ukląkłem u kapliczki Tela
Na zimnej skale wsparłszy wrzące czoło
W imię boleści Ojczyzny pęt wężowe koło!...
Wezwałem pomsty – od tego – co duchy
Wolne utworzył – na tych co w łańcuchy
Okuli białe ludzkości orlęta!...
Co z piersi matek gorszą niemowlęta
I na swą ucztę biorą jak jagnięta!...
O! czyliż od nich to biedne stworzenie
Barry mój biedny, nie wyższy swą cnotą?
Ha! zbrojny w krwawych męczarni pierścienie
Oddałem zemście – co nas w kola plotą!...
Lecz dzisiaj – przebóg!... mam serce Polaka!
Gdybym go w śniegach znalazł zmartwiałego
Jak żmiję otarłbym tchem życia mego –
A sam pod niebo wzleciał z pieśnią ptaka!
O Maryo moja!... gdzie ty o tej chwili
Toniesz oczyma – i myślą tęsknoty
Możeś ty cudza – o! niech anioł złoty
Cień skrzydeł swoich na twej skroni sploty
Jak aureoli – spokojem umili…
Może… na łonie twem niemowlę kwili,
Może… klasztorne zamknęły cię kraty!...
Precz!... myślą przeklętą!... rzucam w ciemne światy
Niech i nie wraca – daremnie!... daremnie!...
Jam jest bez ciebie – ty zawsze bezemnie!...
Dość, dość, na niebo co wisi nad nami.
Jasne! Jam ciebie pojął i zrozumiał
Starzec młodzieńcem tę noc przeczuć umiał
Dumne me serce twemi cierpieniami!...
Te mury tobie niech będą osłoną
Od burz co wyją piekielną potęgą,
One mnie także stały się ochroną,

I ja marzyłem… związany przysięgą!...
Słuchaj – ma młodość wśród cichej doliny
Przebiegła jasno bez bolów i skargi,
I pieśń wesołą nuciły te wargi,
Kiedym wiosłował wśród cichej głębiny…
Na małej łódce po wielkiem jeziorze
Niosły nas fale z lubą co wieczora,
Księżyc się schylał nad nami, i góra
Nad nami grzmiała wodospadem, w górze
Z lodów poczętym – tonącym w fal łoże –
A jednak bracie, jej serce niestałe
Zadrżało potem przy sercu innego –
A jam utonął w mury skamieniałe
I tu ożyłem – do życia cichego –
O! tam nad fale Lemanu, Genewy,
Przeszło dzieciństwo i pierwsza myśl moja,
Pod schylonemi tamtych lasów drzewy
Piłem z młodości niebiańskiego zdroja –
Nie tu młodzieńcze zamyślałem starzeć,
O! wiem ja, wiem ja, co to czuć i marzyć,
Tam! lubej pierwsze zabrzmiały mi śpiewy,
A gdy umilkły, to na tejże łodzi
Sam wypłynąłem na jasną głębinę,
Żegnałem okiem rodzinną dolinę,
I chciałem zginąć w głębiach fal powodzi –
W tem pójrzę w niebo – krwawo księżyc wschodzi
I blaskiem górę oświeca Bernarda
Co się górami otoczyła harda –
Stara mi matka o! pomnę – mówiła,
Że tam są mnichy, co żyją wśród ciszy
Klasztor ich cichy jak zmarłych mogiła,
Cisnąłem wiosło – i klasztor mogiła
Zamknął mnie – odtąd wicher głos mój słyszy –
Kiedy samemu nie jest się szczęśliwym,
Uszczęśliwiając drugich, być nim można
Tak upiór bolu, znów stałem się żywym
I myśl ma dzisiaj pogodą pobożna!...
O czczę od dawna naród wasz i boje,

Byłem przy skonie Tadea Kościuszki,
Konając, podniósł w niebo oczy swoje
Nim głowa spadła do wiecznej poduszki:
I rzeki: o mnichu! módl się za mych braci!
A jeźli który w klasztor twój zabłądzi
Przyjm go – kraj sercem serce ci odpłaci…
Nie długo skonał. Kraj płaci – Bóg sądzi,
W tobie mi synu zapłacił obficie –
Przy mnie zagasło Wielkie męża życie!...
Janie! jam gary – i te skronie siwe
W krótce się, w krótce w marny proch obrócą,
Kiedy ja skonam, ty po mnie zostaniesz
Cieszy, i budzić, błędne, nieszczęśliwe,
A chwile życia cnotami się skrócą
Że sam nie ujrzysz gdy u szczytu staniesz…
A może – może – oby wróżby wieszcze!
Może doczekasz się twej Polski jeszcze –
I jak ksiądz każdy winien w Imię Boga
Pójdziesz na czele z krzyżem w chmurę wroga,
Tak ty zostaniesz tu – mój bracie, Janie,
I poznasz jak nawzajem to czuwanie!...
Gdy z pod twej ręki jaki zmarły wstanie –
Tak tak mój ojcze!... idź spocząć, już rano
Błysnęło z szczytów – śnieżnych gór rozwianą
Chmurą jasności... czoło wsparł o kratę –
Potem Gwalberta ucałował szatę
Z czcią jakąś rzewną, w te jasne zaranie
A Gwalbert rzekł mu doczesne wygnanie!
Chrystus zmartwychwstał, Polska zmartwychwstanie.
Przez Polskę wstanie Polska ma Ojczyzna –
Jej już nie truje tej ziemi trucizna –
Bo z ran jej źródła wolności wypłyną –
O witaj słońce – ze wschodu godziną!...

PIEŚŃ IV.

Do Loretańskiej bramy zapukało,
Skoro błysnęło pierwszym blaskiem rano,
U korytarza, (dla obrazu zwana
Co zawisł nad nią) otwarła się brama –
I siwy pielgrzym podróżą strudzony
Powitał mnichów słowy życzliwemi,
Prosząc o kącik miedzy mury temi,
Nim wypocząwszy ruszy w dalsze strony.
Ciągnął do Rzymu z krainy dalekiej
I długo gwarzył na swym kiju wsparty,
Aż snem zmożony przymknął swe powieki
I spał, spał długo, gdy psałterza karty
Z śpiewem pobożnie mnichy odwracały
I ranny pacierz do chóry śpiewały,
Wśród refektarza, gdzie na ścianach czarty
Kusiły świętą Antoniego postać
Pielgrzym się zbudził – lecz mocno strwożony
I ani chwili dłużej nie chciał zostać
Klasztorneż ze snu zbudziły go dzwony?...
Nie – on spał twardo – lecz nagle zbudzony
Zerwał się, jakby jakieś przypomnienia
Weń ugodziły, ujął kij pielgrzymi
I za gościnność słowy dziękczynnemi
Im błogosławiąc, rzekł: ku klasztorowi
Gdym szedł wśród burzy, gdy nie mylą oczy
Zda mi się, żem gdzieś widział na uboczy
Postać pielgrzyma, choć bardzo daleko
Pnącą się ponad śniegi, nad parowy,
I znikł mi z oczu sam – pod burz opieką –
Czy on nie zbłądził? Bo próżno wołałem,
Tylko me własne echo usłyszałem…
I z wichrem jakiś głuchy jęk odniosło…
I w ciszy moje przerażenie rosło –

O! jam zapomniał – !... zasługa przed Bogiem
Odszukać w śniegach! – choćby nam był – wrogiem!...
Odparł mnich Gwalbert i ścisnął pielgrzyma,
Co poszedł w drogę, szybko, posilony,
A idąc dalej, wyżej, w górne strony,
Zniknął przed mnichów patrzących oczyma!
W tem z dala głośne ozwało się wycie,
Jak ryk boleści długi – przerywany,
O! to mój Barry!... zajęczał jak dziecię
Znam ja głos jego, rzekł Jan pomięszany...
Idź idź mój synu, w tej usłudze bratniej,
Rzekł ojciec Gwalbert głosem cicho drżącym
I krzyż uczynił za Janem niknącym,
Czyn to niepierwszy, czyn twój nieostatni!
Echo odbija drgający głos mnicha
I konająco powtarza; Ostatni!
Furta zamknięta, znów godzina cicha.
Jan spieszy drogą zawianą śniegami
Oddycha prędko – czasem staje – słucha –
Lecz w koło cisza – tylko wąwozami
Wicher gwiżdzący, to cichnie – to dmucha –
Serce mu rwie się, drga nieznanym szalem
A on brnie dalej, w śnieg wązem białym,
Niesie likwory wytrawne, gorące,
Co budzą życie w zamrozach gasnące,
W pół drogi przybiegł Barry zapieniony,
Zawył pod siebie tuląc ogon czarny.
O! czyż ratunek mój byłby już marny?
Woła Jan spiesząc dalej zatrwożony –
Barry go wodzi nieznajomym śladem
Długo, i długo dzikiemi wąwozy,
Kędy gad tylko zwykł pełzać za gadem
Lub za kozami gonią dzikie kozy…
Spinał się w górę długo, ślad za śladem
W pośród szkieletów drzew, i gór manowców,
Kędy świat śniegów jak szereg grobowców
Nad rozmarzniętych leżał wodospadem

I kilka sosen w błękicie, z pod śniegu
Szumiało niemo z nad urwiska brzegu!
A czarne kruki i sępy w lot dziki
Krążyły wkoło jak zdobycz wietrzące
Wznosząc radośnie wpół piekielne krzyki
Co przepadały w śniegach konające –
A serce Jana było napół śniące.
Napół miotane tajemniczą trwogą,
I coraz dzikszą naprzód idąc drogą
Sam za psa śladem – nie strachem strwożony
Zanucił piosnkę co mu wspominała
Dni jasne życia – jak wschód spromieniony
Pieśń tę mu Marja czasem śpiewywała:
Na wschód patrząc mym zwyczajem
Czego płacze to pacholę
Ono płacze za swym krajem
A tym krajem jest Podole!...
Na wschód patrząc mym zwyczajem
Czego płacze ta dziewczyna
Ona płacze za swym krajem ,
A tym krajem Ukraina!...
Na wschód patrząc mym zwyczajem
Czego łza po licu płynie,
Ona płynie za swym krajem
A tym krajem jest Wołynie!
Na wschód patrząc mym zwyczajem
Czego lud ten cały płacze,
Ach! On płacze za swym krajem
[5] Bo ci ludzie są tułacze!...

Tułacze! niesie po skalach konając
Alpejskie echo, a ptastwa wrzask głośny,
Zdał się powtarzać tułacze! wołając
Słowo okropne, w śmiech piekieł rozgłośny.
W tem stanął Barry – i zawył okrutnie
A na twarz Jana popatrzył tak smutnie,

Że w oku jego – łza się zakręciła – –
Spiął się na skałę, gdzie zawieja była,
I Jan wśród śniegu ujrzał leżącego
Pielgrzyma . . . . . . . . . . . martwego!
Odpędził orła, co już krwawe szpony
Chciał w pierś bezbronną zapuścić zgłodniały –
Schylił się drżący, miłością natchniony
Śpiącemu bratu już oddany cały…
Skostniałą postać porwał w swe objęcia
Woła i tuli, jak matka dziecięcia
Martwe już zwłoki – na próżno!... na próżno!...
Pielgrzym niewładnie już laską podróżną!
Do ust mu oddech gorący przytula,
Próżno rozgrzewa – i w płaszcz swój otula,
Dusza wzleciała do wieczności ula!...
Pielgrzym ów w mnicha czarnym stroju odzian,
Twarz miał wpół skrytą kapturem spuszczonym,
Lecz raz pojrzawszy w nią widno – że młodzian
W wiośnie lat swoich tu zginął zbłądzonym!...
Jan w twarz spokojną patrzy długo – długo –
W tem czoło straszna chmur się zwlekło smugą,
W tem z pod kaptura nagle na śnieg biały
Wypadły długie dwa czarne warkocze,
On patrzy – patrzy w rysy martwe i urocze
I oczy Jana –
Twarz Maryi – ujrzały –
«Ja cię wynajdę idąc przeczuć drogą
Sercu co kocha, one nie omylą,
Choćby pod piekłem!...» resztę słów ze trwogą
Kończą już wichry niosąc je motylą
Piersią –! o – czemuż pierś Jana już nie ma
Głosu?... pierś jego martwa – jak pielgrzyma!...
Wzrok jego niemy tonął w jej powieki
Aż mu źrenice – ściemniały – na wieki!...

W tem z ponad śniegów rozbił się o skały
Z dala głos dzwonu głuchy i ponury

Drgający konał tu o śnieżne wały
I dzikim głosem leciał skonać w chmury –
Potrzykroć dzwonił od wieżyc klasztoru,
Aż coraz ciszej chrapliwemi dźwięki
Mdlał głos spiżowy jak kona wśród boru
W wąwozie Alpów głos cichej piosenki...
Lecz próżno dzwonił... i szedł niespokojny
Starzec zakonnik, a za nim dwa mnichy
Idą – i stają – i do ziemi cichej
Ucho przyłożył – i znów krzyżem zbrojny
Idzie wśród wichrów górą, coraz dalej –
Brnie w pośród śniegów i śnieżnicy fali,
Aż na szczyt skały wdrapał się wysoki
Z tamtąd na drzewo – co nad jar głęboki
Po nad otchłanie zwieszało konary –
I w dali – drżący boleścią mnich stary
Ujrzał kleczące dwie postacie w śniegu
Już pobielałe i w poły owiane
Od orłów z wrzaskiem i krzykiem szarpane,
Pies wył na skale z nad przepaści brzegu –
Lecą godziny – i trwoga w klasztorze
Wicher zawieją kołuje na dworze,
A tam na śniegach starzec płacze drżący,
Nad dwóch postaci głowami schylony
A u nóg wyje Barry zasmucony
Próżno w twarz Jana z boleścią patrzący!
Alpejska burzo!... o – zagłusz te jęki
Oni spokojni... im inne piosenki!...

W pośród kobierca Alpejskiej doliny
Wznosisz się cicha kochanków mogiło,
Na ciebie z góry niaspadną lawiny
Na ciebie skały patrzą dziką – siłą –
Nad tobą cichy krzyż trzyma ramiona
I błogosławi w bluszczu, co się zwiesił
Na jego skroni – to twoja korona!
Na sen ci śpiewa by ich kto nie wskrzesił...
Tobie słowiki hymn kwilą co nocy

Nad tobą księżyc blady się wychyla
Z nad pian kaskady – nim z słonecznej procy
Wytryśnie blasków gerlanda motyla…
Nad tobą dzwoni najpierwszy skowronek
Po rosie srebrny na twych kwiatach dzwonek
Dźwiękami kona, ranek swe podźwięki,
Z twą wonią splata o Wschodzie jutrzeńki!
A kiedy burza twe imiona jęknie
Któryż na tobie pielgrzym nieprzyklęknie?
Bo któż cierpienia uwieńczony wiankiem
Niebył wygnańcem – lub niebył kochankiem?
Nad tobą mile wodospady jęczą
I kiedy kona już wśród Alpów burza,
Słońce z za chmury śmiejąc się wynurza
Pierwsza nad tobą – z pian odtryska tęczą
Która cię wieńczy koroną młodzieńczą!...
Kraków. 1855.








  1. Przypis własny Wikiźródeł W druku w tym wersie powtórzenie litery „w”: „W kościele ciemno – a w w nocnej przestrzeni”.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Popule meus!.. – po łacinie: moi ludzie albo ludzie moi; zatem sens wersu byłby: Ludzie moi kto nie zna boleści.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Chędogi – czysty, schludny, porządny.
  4. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „plemią” ale to może literówka od plenią.
  5. Piosnka ta dawniej po domach Polskich bywała śpiewana. –





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.