Przejdź do zawartości

Męska łza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Męska łza
Pochodzenie Krzyż Pański
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MĘSKA ŁZA.


Więc nic cię nie poruszy
Nawet męska łza?
  Z Opowieści Hoffmana.

— ...ten czysty, jasny kryształ migoce mi jak gwiazda na ciemnem niebie zwątpienia mego. Męska łza!... toć to uplastycznienie boleści bohatera, to jęk lwa zranionego, skarżącego się słońcu. Męska łza... to cała pieśń bez słów, drżąca w tej kropli, którą nadmiar cierpienia do źrenic sprowadza. I wielką musi być boleść taka, boleść, która łzę z oczu „panów stworzenia“ wyciska. I wielki musi być smutek taki, co im głowę ku ziemi chyli, a pierś łkaniem rozrywa! „On“, ten dumny, nieugięty, zimny, egoista, samolub zaskorupiały w swych uciechach, „on“ płacze! Głowę chylę przed potęgą takiego bólu, co sercem tem wstrząsnąć zdolen, a gdy wynikiem jego łza, ta łza, która świeciła w oku Chrystusa, zwilżała oko Agamemnona, spływała w uśmiechu Heinego... milknę i wierzę!
Łza taka mnie rozbraja!
Jedynie jeszcze „jego“ łza...
Kuzynka Micia spokojnie wysłuchała słów moich.
Gdy skończyłam, spojrzała na mnie, a ironiczny uśmiech okrążył jej usta.
Położyła robotę na stojącym obok stoliczku, a wstając powoli, pociągnęła mnie we framugę okna.
— Chodź — wyrzekła — i daruj mi, że ja to właśnie rozwieję twą ostatnią ułudę. Nauczę cię nie wierzyć... męskiej łzie!
Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. Jakto? Ona, ta poetyczna, egzaltowana istota, której nie widziałam od lat ośmiu, miałaby nawet nie mieć takiej ułudy?
Odkąd ją znałam, była niepohamowanie egzaltowaną kobietą. Nieraz dziewczynkami młodemi sprzeczałyśmy się o świat i jego czyny. Ona — krańcowa optymistka, wierząca w cnotę, ideał, miłość, kwiatki, ptaszki i... owce; ja — widząca wszędzie czarno, czarno i czarno.
Dziś role nasze się zmieniły.
Micia, którą sądziłam optymistką nieuleczalną, po pięcioletniem pożyciu małżeńskiem mówi o rozwianiu mojej ostatniej ułudy!
Życie więc jest lepszą szkołą, aniżeli przypuszczałam.
Lecz przez cóż przeszła ta idealistka z błękitnemi oczyma? Jakież przeciwności i rozczarowania uderzały w nią jak gromy i rozdzierały tę tkankę iluzji, jaką się otoczyła?
Ona w nic nie wierzy, nawet... w męską łzę!
Od chwili opuszczenia pensji straciłam ją z oczu. Z listów, które pisywała do mnie, wiedziałam, że była zawsze jeszcze różowo i tkliwie usposobiona; listy jednak stawały się coraz rzadsze, choć egzaltacja potęgowała się w nich stopniowo. Nagle korespondencja nasza ustała. Kuzynka została żoną, poczem matką — wiedziałam to, mieszkając poza granicami kraju, z ust obcych, ale ona sama nie odzywała się wcale.
I dziś po tylu latach, zeszłyśmy się znowu pod jej dachem, w domu jej męża, człowieka atletycznej postawy i właściciela czwórki najpiękniejszych tarantów na cały powiat... Co mówię... na całą gubernję. Rozmawiałyśmy długą chwilę — Micia milczała przeważnie, szyjąc powoli równemi ściegami jakąś błękitną sukieneczkę dla córki. Uważałam w niej wielką zmianę, ale zmiany tej dokładnie określić nie mogłam. Fizycznie kuzynka moja zaokrągliła się, wypełniła, rozrosła i... ogorzała od promieni słonecznych. Moralnie zaś.. ale pozwólmy — niech mówi sama za siebie, niech zdziera ze mnie ostatnią ułudę. Jako uleczonej, pozwala się jej... leczyć nawzajem.
Stanęłyśmy więc w oknie i nagłe oblały nas potoki zachodzącego słońca. Dokoła nieprzebrana moc zieleni, tej zieleni wiejskiej, zdrowej, młodej, jak jagody mołodyc, stojących na progu chaty; w oddali migoce staw, porosły tatarakiem, pokryty zielenią i bielą kwiatów wodnych. Od pól i łąk wiał zapach skoszonej trawy i wysychającego siana. Ostra woń macierzanki i rumianku dominowała nad innemi. Natura z całem swem bogactwem roztaczała się przed nami.
Na kraju horyzontu czerwieniły się szmaty chmur, obramowanych złotem. Niebo zmieniło się w purpurę i fiolet. Słońce szło na spoczynek po pracy dnia całego.
Na progach chat stały kobiety, zasłaniając oczy i patrząc na drogę, którą szło całe stado krów, pędzonych przez bosych wyrostków i wpół nagie dzieci. Krowy szły wolno, klekocąc drewnianemi kołatkami, zawieszonemi u szyi; wyrostki śpiewali piosenkę, trzaskając z długich batów i podnosząc tumany kurzu.
Chwilkę patrzyłyśmy na tę wieś, idącą wraz ze słońcem na spoczynek. Wszystko przycichało zwolna i wpadało w półsenne rozmarzenie. Kobiety znikały z progów, bydło wchodziło do swych zagród, dzieci wbiegały do chat, słońce zapadało coraz niżej.
Horyzont mienił się barwą ciemnego szafiru z purpurowym odblaskiem, słońce stawało się ciemnawą plamą i powoli znikło za wzgórzem. Teraz całe niebo pokryła szara, jednostajna zasłona, błękit powoli przechodził w stalową barwę.
Niebo obumierało.
Micia zdawała się czekać tej chwili. Zdaje się, że chciała mi pozwolić, abym ze złudzeniem w sercu przyjrzała się raz ostatni zachodzącemu słońcu. Razem z ostatnim promieniem słonecznym zniknąć miało i z duszy mojej słoneczne, ostatnie złudzenie.
Micia oparła się o ramę okna i powoli, stłumionym prawie głosem, zaczęła:
— Wiesz, jak byłam egzaltowaną panienką. Tobie mówić nie mam potrzeby. Wychowanki murów klasztornych, cierpimy wszystkie na błędnicę i egzaltację. Nie wiem, co nas tak upaja: czy niezdrowy dym kadzielnic, czy słodka pokora zakonnic, czy ich białe z błękitem habity. Nie wiem, nie badam, dochodzić nie chcę. Wiem, że córka moja chować się będzie, pod okiem matki i zawczasu cerę jej słońce opali; pacierz swój wieczorny odmawiać będzie pod sklepieniem nieba, a nie w mistycznej ciszy kaplicy, pełnej tajemnic, cieni i rozmarzenia. Córce swej dam zdrowie wiejskiej dziewczyny i jej czystą, nieschorowaną, a mimo to pełną piękna duszę. Na to murów klasztornych nie trzeba. To rozmarza, roztkliwia i każe od życia wymagać woni fiołków i zapachu lilij.
Świat przecież niezawsze fiołki i lilje ma dla nas tylko w zapasie.
Wyszedłszy z klasztoru, powróciłam do domu, gdzie spotęgowała się egzaltacja moja. Wiesz, że jestem sierotą — podwójną sierotą. Wychowaniem mojem zajmowała się ciotka, biedna istota, zrodzona w pierwszej połowie naszego stulecia, wtedy, gdy „Modlitwa dziewicy“ rozbrzmiewała dokoła. I wspólnie we dwie dopomagałyśmy sobie w kroczeniu po krainie fantazji; jej staropanieńskie serce roztkliwiało się bezustannie w daremnem oczekiwaniu na tego, który nie przybywał, — moja zaś dziewczęca wyobraźnia stroiła tego, który miał przybyć, w najpiękniejsze szaty, niby Kirkora w baśni.
Królewicz mój miał być piękny, kruczowłosy, bladolicy, błękitnooki, smukły, szlachetny, rycerski, śmiały, poetyczny, wzniosły, słowem miał to być ideał, przy którym wszyscy bohaterowie bledli i w pył się rozsypywali.
Ciotka Pelagja chętnie rozmawiała ze mną o tym bajecznym utworze mej wyobraźni. I ona unosiła się wraz ze mną w krainę ułudy i fantazji, stawiała coraz nowe wymagania — żądała, by mój przyszły pisał wiersze w „sztambuchu“ i grywał na cytrze.
Ja byłam jeszcze zuchwalsza.
Marzyłam o przejażdżkach po jeziorze przy księżycu, o wypadku, przewróceniu łodzi, ratunku i... wdzięczności dla mego wybawcy.
Powoli egzaltacja przeszła w stan chorobliwy.
Podsycana imaginacja tworzyła coraz to wspanialsze obrazy — dniami i nocami całemi widziałam przed oczyma memi twarz pięknego bruneta o wielkich, błękitnych źrenicach, wpatrzonego we mnie z wyrazem bezgranicznej miłości, ale i pełnym rycerskiego szacunku.
Wyobraźnia pracowała gorączkowo.
Wychudłam, pobladłam jeszcze bardziej — nie jadłam obiadu, żywiłam się galaretą i niedojrzałym agrestem, płakałam o szarej godzinie i ubierałam się biało, jak Ofelja cierpiącą na pomięszanie zmysłów.
Nieraz późną nocą snułam się po szpalerach ogrodu, a dziewki w piekarni mówiły, że „do panienki musi złe przystąpiło“.
Ciocia, zamiast zaaplikować mi codziennie szklankę gorzkich ziółek i ze sześć pigułek żelaznych, wzdychała wraz ze mną, marzyła, a o szarej godzinie brzdąkała „Modlitwę dziewicy“.
Było to śmieszne, chorobliwe istnienie dwóch niezdrowych, bezkrwistych kobiet, trawiących się w egzaltacji i niedorzecznem rozmarzeniu.
Wreszcie ideał mój miał znaleźć uplastycznienie.
Pewnej niedzieli, na sumie w parafjalnym kościółku dostrzegłam wysokiego, pięknego bruneta, wpatrzonego we mnie z wyrazem upornej ciekawości. Teraz wiem, że nie było to nic więcej, jak tylko ciekawość, ale ja doznałam wstrząsającego wrażenia. Serce moje było, niby wosk rozgrzany, gotowe do przyjęcia wycisku pieczęci. Pieczęcią tą były w tej chwili oczy bruneta, w których wyobraźnia moja wyczytała cześć i uwielbienie. Zapomniałam wówczas, że byłam jedną z najbogatszych panien w okolicy, że wieś moja czysta jak... męska łza, że gorzelnia daje doskonały dochód... O wszystkich tych drobnostkach zapomniałam. Chciałam być kochaną dla swej mizernej istoty.
Wróciłam do domu z silnym bólem głowy i z gorączkowemi wypiekami na twarzy.
Znalazłam swój ideał!
Ciotka zaaprobowała mój gust i wydała wyrok, że rzeczywiście ów brunet może być moim ideałem.
Czyż potrzebuję ci mówić, że ideał w krótkim przeciągu czasu został mi najprozaiczniej zaprezentowany podczas jakiejś sąsiedzkiej majówki, pomiędzy stosem kurcząt i mizerji ze śmietaną?
Serce mi biło bardzo mocno i ze zmięszania nałożyłam sobie cały talerzyk mizerji, co wywołało olbrzymie zdziwienie ze stromy mej sąsiadki.
Wiedziano bowiem, że żyję jedynie rosą kwiatów i galaretą z nóżek cielęcych. Ideał jednak mój nie odstraszył się tą ilością mizerji — owszem, uśmiechnięty, zapatrzony w oczy moje, rozpoczął rozmowę, z początku banalną, powoli jednak wpadającą na niebezpieczne tory i manowce.
Byłam dnia tego w dziwacznym nastroju, prawiłam same brednie, a on słuchał z pobłażliwym uśmiechem nauczyciela, któremu dziecko opowiada bajki w godzinie rekreacji.
Gdybym była mniej rozgorączkowana, powinna byłabym zauważyć ten uśmiech, jako też uwagę, z jaką zdawał się mój ideał notować sobie w pamięci wszystkie moje zapatrywania i poglądy.
Mieszkał w sąsiedztwie wraz z matką i siostrą, panienką czerstwą, rumianą, żywą, nieposiadającą wielkiej mej sympatji. Że dawniej go nie widywałam, pochodziło to stąd, że studja agronomiczne odbywał w jednym z zakładów zagranicznych i dopiero od tygodnia przybył w nasze strony. Mówił mi wiele o swem zamiłowaniu natury, o zachodzącem słońcu, o jego blaskach, o prozie codziennego życia, o potrzebie poezji, miłości i idealnych, niepochwytnych uczuć.
Pierwszy to był człowiek, który mnie zrozumiał, pierwszy — bo nawet ciocia Pelasia nie trafiła tak w mój ton i nie umiała poddać tak właściwej nuty mej chorobliwej fantazji. Wprawdzie uśmiechał się przytem i chwilami patrzył na mnie jakoś dziwnie, jak lekarz na chorego, ale ja nic nie widziałam, nic nie czułam, — wiedziałam tylko, że jestem szczęśliwą, odczutą, zrozumianą, wniebowziętą!
Jak długo trwała nasza rozmowa, nie wiem, — odgłos muzyki hałaśliwej nam przerwał. Zaczynało się zmierzchać, służba rozwieszała na drzewach i zapalała kolorowe lampjony, pary stawały do kontredansa, dzieci zasypiały na stosach szali, pledów i poduszek powozowych.
Towarzysz mój wstał, podał mi rękę i poszliśmy tańczyć wraz z innymi.
Chodziłam jak senna; panienki śmiały się wesoło dokoła mnie, ja rozmarzona ledwo dotykałam ziemi.
Znalazłam swój ideał!
Po skończonym kontredansie zbliżyła się do mnie Mazia, siostrzyczka mego tancerza. Uśmiechnięta, zarumieniona, wydała mi się pospolitą w swej kretonowej różowej sukience.
Porwała mnie pod rękę i pociągnęła pod drzewa.
— Bój się Boga, Miciu! — zawołała ze śmiechem — o czem ty rozmawiałaś z moim bratem? Wszak on tylko o swoich cetrach, taksach, flintach, koniach i yorkshirach mówić umie. My, panny, nigdy z nim nie rozmawiamy! Chyba, że i ty znasz się na yorkshirach?
Spojrzałam na nią z politowaniem. Wydała mi się pierwej pospolitą, teraz jednak była małoduszną i śmieszną.
— Tak, Maziu, mówiliśmy o yorkshirach, odrzekłam z odcieniem wyższości.
Zdziwiona, spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami. Po chwili widziałam, jak w grupie swych rówieśniczek opowiadała coś z wielkiem zajęciem. Zapewne mówiła o mnie i o swoim bracie. Wszystkie panienki śmiały się serdecznie. Ale mnie śmiech ten nie dotykał. Czułam się wyższą nad nie wszystkie.
Znalazłam swój ideał i nie dbałam o świat cały...
Kuzynka moja umilkła na chwilę, jakby oddając się wspomnieniom. Ja patrząc na nią, tak zdrową, tak świeżą, pełną życia i energji, dziwiłam się w duchu przewrotowi, jaki nastąpić musiał w tej kobiecie, która, według słów własnych, była lat temu kilka „pianką z mgły i galarety“.
— Pomijam szczegóły kroków przedwstępnych — ciągnęła dalej kuzynka. — Znasz te nudne wiejskie wizyty dwóch rodzin, pragnących zawiązać małżeństwo; wszystko odbyło się po formie: wizyty, rewizyty, sążniste bukiety, oświadczyny w altanie na klęczkach, z pyzatym księżycem na świadka, potem oświadczyny w pokoju, potem w salonie przed ciocią Pelasią, potem prośba jego matki, potem zaręczyny, aż wreszcie oznaczono dzień ślubu.
Ja pływałam w błękitach.
On nie zmienił się ani na chwilę. Czuły, tkliwy, rycerski, kochał, przysięgał, marzył i śpiewał wraz ze mną. Żyliśmy w krainie fantazji, budowali kryształowe zamki i nabijali je ćwieczkami poezji.
On sam mi te ćwieczki znosił, czasem w takiej ilości, że czułam się niemi utrudzoną.
Ludzie dookoła dziwili się tej zmianie, jaka w nim zaszła. On, gospodarz wzorowy, myśliwy zawołany, on, miłujący do tej chwili tylko gospodarstwo, inwentarz, pola swe i pługi, on, rozmawiający z pannami o płodozmianie, yorkshirach i baranach Negretti, on stał się czułym Celadonem i wzorem trubadura średniowiecznego.
Według mych ówczesnych pojęć, nie była to zmiana. On był tylko niezrozumianym przez świat i krył w sobie skarby uczucia i poezji, — bo pocóż rozrzucać kosztowności pod stopy istot, nieznających się na ich cenie?
Ze mną odrzucał przybraną maskę i stawał się sobą.
Byłam dumna z tego i szczęśliwa. Zdrowie jednak moje coraz bardziej słabło; były chwile, w których lękano się o mnie: anemja dochodziła do możliwych granic.
Zadecydowano więc wyjazd do kąpiel morskich i to w jaknajprędszym czasie. Po powrocie odbyć się miał ślub. Narzeczony mój nie mógł nam towarzyszyć. Zajęcia gospodarskie, a przytem przygotowywania naszego gniazdka, wymagały koniecznie jego bytności. Złorzeczyliśmy prozie życia, ale ulec było trzeba.
Już kilka tygodni bawiłam w kąpielach, patrząc na morze, wzdychając i mocząc się w słonej, zielonawej wodzie. Tęskniłam za wybranym mego serca i zanudzałam ciocię Pelasię opowiadaniem o jego przymiotach, co jednak nie przeszkadzało mi jeść dużo i sypiać jeszcze lepiej. Jedyną rozrywką moją były jego listy. Przynajmniej tak w siebie wmówić usiłowałam, bo razem ze zdrowiem powracała mi ciekawość nieznanego, a bezmiar morza zajmował mnie bardzo.
On tęsknił także. Pisywał dużo i pięknie. Wiele tam było o spójności dusz, o gwiazdach i obłokach, o myśli, która stoi zawsze przy mnie na warcie, o... no — słowem ten cały arsenał podręcznika listów miłosnych, który chyba jeszcze w pomroką okrytych czasach dyktowała Amorowi Wenera. Amor słowa swej mamy kreślił na płatkach róży i rozrzucał po świecie. Zakochani listki te chwytali, przenosili na papier, transponując wedle skali swego głosu. Amor figlarz musiał śmiać się serdecznie, a Wenera ziewała.
Powróćmy jednak do mego narzeczonego.
Otóż listy jego były piękne bezwątpienia, ale mnie zdawało się, że w nich za mało tęsknoty! I wyraziłam swoje zdanie w następującym liście, pisanym wprawdzie po spożyciu obfitego śniadania, ale zato bardzo wzniosłym i przepełnionym wielkim smutkiem.
Wkrótce otrzymałam odpowiedź. Byłam z niej zupełnie zadowoloną.
Pomiędzy literami, gorejącemi jak płomienie, rozpościerała się cudowna plama!
Plama ta ileż uroku mieściła w swej zamazanej atramentem powierzchni!
Wszakże to była... łza!...
Łza, spadła na papier podczas kreślenia do mnie listu, — łza, która, paląc źrenice, spływała, jak brylant czysty, ze smutkiem i tęsknotą trawionej piersi.
Prawdziwa męska łza!
Ogarnęło mnie szalone uniesienie. On płacze! Płacze wśród ciemnej nocy, gdy wszystko ułoży się do snu, a gwiazd brylanty zaścielą niebo!
On płacze! Płacze wtedy, gdy różowe słonko wstaje, jak śpiąca królewna, i do radości i życia świat budzi!
On płacze! Płacze, choć dookoła śmiech i pustota rozbrzmiewa.
On płacze, bo mnie niema przy nim, bo cierpi, bo kocha, bo tęskni... bo ujrzeć mnie pragnie.
I w nadmiarze uczucia całowałam tę łzę rozlaną na papierze; klękałam przed nią, dziękowałam Bogu za skarb tak drogi. Opisałam swoje wrażenie memu najdroższemu i oczekiwałam odpowiedzi. Przestałam się kąpać, jadałam bardzo mało i próbowałam płakać, ale mi się to nie udawało. Czyniłam sobie z tego powodu gorzkie wyrzuty... ale trudno! Trzeba tak kochać, jak „on“, aby płakać z tęsknoty.
Niebawem nadszedł list tak oczekiwany; drżąc, otworzyłam go. Zachwycenie moje przeszło wszelkie granice — nie jedna łza rozlewała się na papierze, było ich aż... trzy!
I tak crescendo wzmagała się ilość łez — po upływie dwóch tygodni listy mego narzeczonego robiły wrażenie rzeki, nakreślonej na papierze.
To przebrało miarę.
Jakto? Więc ja mam mu pozwolić cierpieć tak bardzo? O, nie! Nigdy! On może to życiem przypłacić.
Pomimo oporu ciotki, wybrałyśmy się w drogę do domu. Nie uprzedziłam o tem swego narzeczonego — chciałam mu sprawić rozkoszną niespodziankę. Przybyłyśmy do domu wczesnym rankiem. Natychmiast kazałam osiodłać karą klaczkę, na której odbywałam często ekskursje poranne. Ciocia Pelagja łamała ręce, prosząc mnie, abym została i posłała kogokolwiek z zawiadomieniem o naszem przybyciu; ale w mej upartej główce dojrzał planik, który chciałam koniecznie w czyn wprowadzić.
Majątek matki mego narzeczonego graniczył z nami, jak to mówią, o miedzę. Wiedziałam, że „on“ mieszka jeszcze w domu matki, i chciałam nagłem przybyciem otrzeć łzy, tak bardzo często z ócz ukochanych płynące.
Szybko przebyłam przestrzeń, dzielącą mnie od niego; klaczka moja zebrała się na wielką energję i galopowała, jakby szło o śmierć lub życie. Gdy przybyłam przed ganek, zadziwiony służący tym przyśpieszonym tętentem konia, wybiegł aż na drogę, a ujrzawszy mnie zarumienioną, z rozwianemi włosami, z kapeluszem na bakier, przeraził się tak stanem moim, że chciał wezwać pomocy.
Nakazałam mu milczenie i zupełną tajemnicę — i zapytałam o pana.
— O! Jaśnie pani z panienką wyjechały przedwczoraj do Dąbrowy; dziś rano mają wrócić.
— A... pan?
— A! Panicz? Panicz pojechał na folwark, ale zaraz wróci, bo bułanek zachorzał, a on o niego dba więcej, niż o oko w głowie.
Zsiadłam z konia i weszłam wewnątrz do domu.
Nic się nie składało tak, jak wymarzyłam.
On był na folwarku, a bułanek zachorzał...
Postanowiłam jednak czekać na niego i na matkę. Raz jeszcze poprosiłam starego Jana o tajemnicę i, otrzymawszy solenne przyrzeczenie, kazałam mu odejść i ukryć konia za stajniami.
— O, tu jaśnie pani będzie najwygodniej; tu gabinet panicza, dużo książek i gazet! Proszę, niech pani wejdzie... prędzej czas przeminie...
Wiedziona ciekawością, wsunęłam się do gabinetu.
Jan zamknął drzwi, zapadła portjera i... pozostałam sama.
Obejrzałam się dookoła. Gabinet ten był to niewielki, czworoboczny pokój, tapetowany zielono, obwieszony trofeami myśliwskiemi, szpicrutami, harapami i jakiemiś innemi a mnie nieznanemi narzędziami. Strzelby, dubeltówki, noże myśliwskie, siekierki, pouczepiane na ścianach, tworzyły gwiazdy, w których odbijały się promienie wschodzącego słońca.
Model wodnego młynka, garść nasienia koniczyny, przetak pełen owsa i pełno innych tego rodzaju przedmiotów zalegało biurko.
Cała proza! Poezji ani śladu!...
Zapach skóry rozlegał się w pokoju, pomięszany z wonią terpentyny, której otwarta buteleczka stała na stoliku.
Więc to tu, w tym ekonomskim chaosie, „on“ płacze za mną? Wśród skór i harapów spływa ta lśniąca, jak kryształ, czysta, nieskalana... męska łza?
Zbliżyłam się do biurka. Pomiędzy owsem i motkiem lnu leżał arkusik papieru ze świeżem prawie jeszcze pismem. Był to zaczęty list do mnie, zaczęty i przerwany wyjazdem na folwark lub wizytą u chorego bułanka.
Uczułam jakieś dziwne ściśnienie serca — życie ze swemi nieugiętemi prawami otaczało mnie tu dookoła. Poezja ustępowała miejsca prozie dnia powszedniego. Owies zasypywał blado liljowy arkusik, na którym widniało: „O mój aniele!“
Anioł i owies! Nie, stanowczo tak być nie powinno.
Nagle drgnęłam przerażona — „on“ nadchodził, głos jego dochodził wyraźnie uszu moich.
— Cóż, u stu djabłów! Dlaczego weterynarz jeszcze nie przyjechał? Chcecie, żeby mi cała stajnia wyzdychała? Niech Likowski sam idzie zawlokę zrobić... — Ja tam za kwadrans przyjdę.
Zaledwie miałam tyle czasu, aby się ukryć za portjerą, zasłaniającą niewielką framugę, gdzie znalazłam się w sąsiedztwie starych siodeł i połamanych cybuchów.
Drzwi otworzyły się z impetem i on wpadł raczej niż wszedł do pokoju. Zaledwie poznałam mego wykwintnego bruneta o bladem czole i kruczych kędziorach. Nieogolony, opalony, w długich butach, w kolorowej, wymiętej kurtce, był raczej podobny do naszego ekonoma, aniżeli do mego ideału. Wielkiemi krokami przebiegł gabinet, klął i tarł czuprynę. Ja widziałam i słyszałam to wszystko z mej kryjówki i dusza zamierała we mnie. Jakże tu urządzać teraz romantyczne niespodzianki człowiekowi, który ma tak bardzo zabłocone buty i zamiast krawatu rodzaj postronka na szyi? Przytuliłam się do ściany i przykucnęłam na jakiemś starem siodle. Nogi drżały pode mną.
On, nakląwszy się do woli, zbliżył się wreszcie do biurka, usiadł i wziął pióro do ręki.
Serce zabiło mi gwałtownie.
Pisze list! List do mnie...
Ale on wstał nagle i zbliżył się do wielkiej fajczarni, stojącej w pobliżu biurka. Wybrał trzyłokciowy cybuch, z szufladki wydobył kapciuch z tytoniem, nałożył fajkę, ugniótł tytoń, zapalił, pociągnął, splunął, znów pociągnął i dopiero zabrał się do pisania listu.
Z najwyższą ciekawością i jakąś nieokreśloną przykrością przyglądałam się tej robocie.
Bo też było czemu się przyglądać! On chwilami znikał z przed oczu moich poza kłębami dymu; gdy jednak się wynurzył, widziałam, jak kręcił głową, stawiając wolno litery, wzruszał niedwuznacznie ramionami i zaglądał do jakiej czarno oprawnej książeczki, którą wyjął z szuflady.
Łatwo można było zrozumieć, że pisanie listu sprawia mu wiele trudności i jest ciężką dla niego pracą.
Chwilami przestawał pisać i wąchał terpentynę, klnąc przy tem zarządzającego smolarnią wcale nieestetycznemi słowy.
Nagle, jakby sobie coś przypomniał, wyciągnął rękę do szklanki, w której moczyły się włókienka konopi, i powoli strząsnął kroplę wody na zapisany arkusik papieru!
We mnie serce bić na chwilę przestało.
Ta kropla wody to... jego łza!
Za oknem dał się słyszeć głos rządcy, wołający go do chorego konia.
Porwał się szybko i bez czapki wyszedł z pokoju.
Ja wysunęłam się cicho z za portjery i zbliżyłam się do biurka.
Tak, — woda powoli przysychała do papieru, tworząc plamę szarawą, okrągłą... prawdziwą męską łzę!
Czułam śmierć w sercu, spadłam z nieba na ziemię.
Zamiast łzy płynącej z serca, on mi posyłał krople wody, w której się moczyły konopie!
Jakież rozczarowanie!
Książeczka czarno oprawna leżała obok listu. Spojrzałam na tytuł:
„Podręcznik dla zakochanych, czyli 150 listów dla narzeczonych“.
Spuściłam głowę i zapłakałam na grobie mych marzeń...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Chwilę milczałyśmy obie — ja smutna, ona uśmiechnięta, ale także nie wesoła. Ja pierwsza przerwałam milczenie.
— I cóż dalej? — zapytałam. — Jakże postąpiłaś?
Drzwi się otworzyły. Do pokoju wpadł raczej niż wszedł wysoki, ogorzały, barczysty brunet w burce na plecach.
Micia porwała się od okna i rzuciła mu się na szyję.
— Masz odpowiedź! — zawołała, śmiejąc się i tuląc głowę do piersi męża.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.