Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia — żądała, by mój przyszły pisał wiersze w „sztambuchu“ i grywał na cytrze.
Ja byłam jeszcze zuchwalsza.
Marzyłam o przejażdżkach po jeziorze przy księżycu, o wypadku, przewróceniu łodzi, ratunku i... wdzięczności dla mego wybawcy.
Powoli egzaltacja przeszła w stan chorobliwy.
Podsycana imaginacja tworzyła coraz to wspanialsze obrazy — dniami i nocami całemi widziałam przed oczyma memi twarz pięknego bruneta o wielkich, błękitnych źrenicach, wpatrzonego we mnie z wyrazem bezgranicznej miłości, ale i pełnym rycerskiego szacunku.
Wyobraźnia pracowała gorączkowo.
Wychudłam, pobladłam jeszcze bardziej — nie jadłam obiadu, żywiłam się galaretą i niedojrzałym agrestem, płakałam o szarej godzinie i ubierałam się biało, jak Ofelja cierpiącą na pomięszanie zmysłów.
Nieraz późną nocą snułam się po szpalerach ogrodu, a dziewki w piekarni mówiły, że „do panienki musi złe przystąpiło“.
Ciocia, zamiast zaaplikować mi codziennie szklankę gorzkich ziółek i ze sześć pigułek żelaznych, wzdychała wraz ze mną, marzyła, a o szarej godzinie brzdąkała „Modlitwę dziewicy“.