Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prozie dnia powszedniego. Owies zasypywał blado liljowy arkusik, na którym widniało: „O mój aniele!“
Anioł i owies! Nie, stanowczo tak być nie powinno.
Nagle drgnęłam przerażona — „on“ nadchodził, głos jego dochodził wyraźnie uszu moich.
Cóż, u stu djabłów! Dlaczego weterynarz jeszcze nie przyjechał? Chcecie, żeby mi cała stajnia wyzdychała? Niech Likowski sam idzie zawlokę zrobić... — Ja tam za kwadrans przyjdę.
Zaledwie miałam tyle czasu, aby się ukryć za portjerą, zasłaniającą niewielką framugę, gdzie znalazłam się w sąsiedztwie starych siodeł i połamanych cybuchów.
Drzwi otworzyły się z impetem i on wpadł raczej niż wszedł do pokoju. Zaledwie poznałam mego wykwintnego bruneta o bladem czole i kruczych kędziorach. Nieogolony, opalony, w długich butach, w kolorowej, wymiętej kurtce, był raczej podobny do naszego ekonoma, aniżeli do mego ideału. Wielkiemi krokami przebiegł gabinet, klął i tarł czuprynę. Ja widziałam i słyszałam to wszystko z mej kryjówki i dusza zamierała we mnie. Jakże tu urządzać teraz romantyczne niespodzianki człowiekowi, który ma tak bardzo zabłocone buty i zamiast krawatu rodzaj po-