Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stanęłyśmy więc w oknie i nagłe oblały nas potoki zachodzącego słońca. Dokoła nieprzebrana moc zieleni, tej zieleni wiejskiej, zdrowej, młodej, jak jagody mołodyc, stojących na progu chaty; w oddali migoce staw, porosły tatarakiem, pokryty zielenią i bielą kwiatów wodnych. Od pól i łąk wiał zapach skoszonej trawy i wysychającego siana. Ostra woń macierzanki i rumianku dominowała nad innemi. Natura z całem swem bogactwem roztaczała się przed nami.
Na kraju horyzontu czerwieniły się szmaty chmur, obramowanych złotem. Niebo zmieniło się w purpurę i fiolet. Słońce szło na spoczynek po pracy dnia całego.
Na progach chat stały kobiety, zasłaniając oczy i patrząc na drogę, którą szło całe stado krów, pędzonych przez bosych wyrostków i wpół nagie dzieci. Krowy szły wolno, klekocąc drewnianemi kołatkami, zawieszonemi u szyi; wyrostki śpiewali piosenkę, trzaskając z długich batów i podnosząc tumany kurzu.
Chwilkę patrzyłyśmy na tę wieś, idącą wraz ze słońcem na spoczynek. Wszystko przycichało zwolna i wpadało w półsenne rozmarzenie. Kobiety znikały z progów, bydło wchodziło do swych zagród, dzieci wbiegały do chat, słońce zapadało coraz niżej.