Przejdź do zawartości

Lili (Daniłowski)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Lili
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk L. Biliński i W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

— Lili, więc jesteś! — powtarzał Brunon, patrząc na nią jaśniejącemi radością oczyma. — Wiesz, że, gdy otrzymałem twój telegram, tak mi się facyata rozpromieniła, że pocztylion powiada: — Jaśnie pan odebrał dobrą wiadomość. — Doskonałą! — klapnąłem go po ramieniu i palnąłem w łapę trzy ruble — urżnij się na noc, przyjacielu, za siebie i za mnie, bo ja dziś wieczór spędzę rad w domu. — A trzeba ci wiedzieć, że dziś właśnie Kamieniecki oblewa swoją nową kamienicę: biba monstr w „Sielance“ z hecami...
— No to jedź!
— Lili, ależ to byłaby zgroza i obraza boska: w dzień twego przyjazdu! nie, teraz wogóle basta!.. No, ale ja gadam, a tyś pewno głodna... Co wolisz: kolacyę zaraz czy po kąpieli? Od godziny czeka gotowa.
— Ależ to ślicznie! w wagonach, powiadam ci, kurz, upał, ciasnota. Doskonale, wyjmę tylko szlafroczek.
— Tam znajdziesz wszystko — odparł Brunon.
I rzeczywiście Lili zastała w łazience szorstki płaszcz kąpielowy, dwa szlafroczki do wyboru: niebieski i różowy, miękkie pantofelki, komplet przyborów tualetowych i śliczny koronkowy czepeczek.
— O wszystkiem pamiętał — szepnęła i, zanurzając się w ciepłą wodę, poczuła, jak druga ciepła fala wdzięczności rozpływa się w jej sercu.
Po kąpieli przymierzyła oba szlafroczki, wybrała niebieski, włożyła kokieteryjnie czepeczek, zapięła pantofelki i cicho wkradła się do jadalnego pokoju, gdzie właśnie Brunon zasypywał do imbryczka herbatę, zakryła mu oczy rękami, przechyliła się przez ramię i, całując go, rzekła: — Dziękuję!
— Cała wdzięczność i przyjemność po mojej stronie — rzekł, trzymając ją za ręce i przyglądając się jej ślicznej postaci.
Brunon kiwał z podziwem głową.
— Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli jest bardziej urocza i ponętna kobieta!
— Bo-m ładnie ubrana!
— Głupstwo! tybyś w stroju żebraczki zawracała głowę dziadom pod kościołem, wytrzeszczaliby oczy niewidomi, mówiliby ci komplementy niemi — gadał Brunon, krzątając się około gospodarstwa, odprawił bowiem służbę spać, gdyż lubił wieczory spędzać sam na sam, być, jak się wyrażał, na dyżurze przy swojej pani.
— No, a jak tam — spytał, nalewając jej lekkiej herbaty — z tą klapeczką w sercu? Spokojnie?
— Absolutnie! w wagonie tylko doświadczałam trochę duszności, ale przypuszczam, że nie ja jedna: jechaliśmy stłoczeni, jak sardynki w pudełku — odpowiedziała Lili, a jednocześnie przemknęło jej przez głowę, że Stefan ani razu nie zapytał jej o stan zdrowia.
— To dobrze, doleję za to jeszcze kropelkę esencyi, a potem kieliszek białego. Stoi — pokazał wystającą z wiaderka butelkę szampana — to cię odświeży.
— Oj, zbytki, zbytki, Brunonie!
— A z kimże mam zbytkować, jak nie z tobą!
— No, dajmy na to — spojrzała badawczo i wesoło Lili — niech dobrodziej się przyzna, ile wieczorów spędził w domu, ile w gabinecie, ile u pani Wandy!
Brunon trochę się zmieszał.
— Widzisz — zaczął — jeżeli to było, to dla stłumienia tęsknoty, następnie rola Józefa jest więcej, niż śmieszna; ta kobieta uchodzi za piękność i istotnie jest ładna, w dobrym jeszcze stanie, choć w gruncie rzeczy to konserwy, przyczem okazała się bardzo mało subtelna w swej pysze dawnej lwicy, zadawała mi takie pytania...
Machnął ręką.
— Cóż to takiego? No, powiedz! Jeżeli bardzo drastyczne, to zamknę oczy — Lili zmrużyła powieki.
— Nietyle, ile coś, co mnie oburzyło do głębi. Wyobraź sobie, spytała mnie, jak wypada porównanie? Postawiła mnie w bardzo kłopotliwem położeniu, ale nie wytrzymałem i palnąłem: — W braku laku dobry i opłatek! — No i, oczywiście, drzwi jej domu zatrzasnęły się przede mną raz na zawsze, o co się wcale zresztą nie gniewam! Powinnaś mnie wytargać za uszy, ale, moje dzieciątko, doprawdy ja bez ciebie tylko się awanturuję i muszę, bobym inaczej ze zmartwienia leżał, jak zdechły!
Zerwał się z krzesła, ukląkł i począł ją całować w wycięcie pantofelków.
— Bij — powtarzał — ale przebacz!
A Lili, cofając nóżki, zatopiła mu palce w czuprynę i, wyrwawszy siwy włos, zawołała:
— Oto moja zemsta! a oto i drugi — dodała — pan blondyn a siwieje. Czyż nie czas wobec tego się ustatkować?!
— Pokaż! Nie może być! Psiakość, istotnie. Skąd to się mogło zaplątać? Oblejmy ten pierwszy sygnał starości!
Nalał kieliszki.
— Wolę na zgodę, na grzechów odpuszczenie — trąciła się Lili.
— Dobra jesteś — uściskał ją wzruszony Brunon. — No, a teraz spać — dodał i zbliżył się.
— Daj spokój, ciężka jestem!
Ale Brunon podniósł ją i położył do łóżka, pomógł jej się rozebrać, a widząc, że jest zmęczona, rzekł:
— Dobranoc, do jutra! Ja jeszcze muszę trochę posiedzieć, bo musisz wiedzieć, że robimy olbrzymi interes: tworzy się towarzystwo dla nabycia kompleksu placów po zrujnowanych koszarach. Chcemy z tego zrobić nową dzielnicę, prawdziwą ozdobę miasta: da to i nam zysk i niewątpliwie podniesie nasz gród. Mnie powierzono opracować plan, właśnie go wykończam, a w tych dniach odbędzie się walne zebranie: sami panowie u mnie. Musisz nam trochę gospodarzyć i sprawić sobie na ten dzień odpowiednią tualetę; chcę, byś wyglądała, jak bóstwo.
— Posiedź tu chwilę i opowiadaj, kto będzie?
— Łącki, Mierosz, Koronowicz, obaj Gessnerowie, Zrymicz, przedstawiciel finansów, no i dyrektor, twój wielbiciel, Załęski. Może któryś jeszcze kogoś przyprowadzi. Kolacyi nie daję, ale herbatę, kilka butelek i trochę zakąsek. O ile cię to nie znudzi, będziesz się mogła przysłuchiwać naszym naradom.
— Ależ owszem, ja lubię patrzeć, kiedy coś nowego powstaje, zwłaszcza, gdy to twój projekt. Tylko zróbcie coś ładnego, nasze ulice takie obrzydliwe: mur, mur, a w murze okna.
Przytuliła się do niego, zgasiła lampę i roznieciła stojący przy łóżku świecznik, przysłonięty czerwonym abażurem. Zagrały różowe refleksy na białej jej twarzy, przeciągnęła się leniwie i przymknęła oczy.
Brunonowi zadrgało silnie serce.
— Lili — pochylił się nad nią.
— Ja śpię! — szepnęła i rozchyliła usta w ślicznym półuśmiechu.
— Ha, skoro śpisz... — Brunon wstał.
— Ale za chwilę się obudzę — przytrzymała go za ręce i, obejmując za szyję, szepnęła cicho:
— Więc doprawdy ja jestem lak a ona opłatek?
— Moja! — pochwycił ją w ramiona.
— A co będzie z projektem? — pytała wśród pocałunków.
— Zdążę, zdążę... — urywanym głosem zapewniał Brunon, a później patrzył z zachwytem na twarz Lili i mówił z radością:
— Cudne jest życie. Ja nie umiem mówić, ale ty wiesz, niech mnie dyabli porwą, jeżeli nie jest szczęściem miłość a cudem kobieta. No, dobranoc, ty moja najśliczniejsza!
A gdy Lili zbudziła się wśród nocy, ujrzała przez matową szybę w drzwiach przeciskające się z jego pokoju światło.
Brunon kończył projekt i, słodko jeszcze odurzony, mylił się w dodawaniu cyfr. Nazajutrz pierwszy był na nogach, przyniósł własnoręcznie Lili kawę do łóżka i zachęcał „leniuszka“ do wstania.
W ten sposób rozpoczęło się swobodne, wolne od trosk życie, przypominające słoneczną pogodę. Zaraz na wstępie, z powodu zebrania, Lili zajęła się sprawieniem nowej sukni. Rada myślała o nadchodzącym dniu, lubiła bowiem towarzystwo, przekładając męskie nad damskie, i wcale się nie martwiła, że szanujące się matrony uważały sobie za uchybienie wchodzić w ściślejsze stosunki z osobą wątpliwej konduity. Za to mężczyźni garnęli się do domu Brunona, na razie, co prawda, z pewną nadzieją, że tu można coś „zdobyć“, ale Lili umiała się tak postawić, że wszelkie nadzieje prysły, i jednocześnie tak oczarować, że jednogłośnie stwierdzono, iż Brunon musiał się w czepku urodzić i niema w najwykwintniejszym salonie tak miłej i ponętnej, jak jego pani, gospodyni. Gdy powoli, skutkiem zabiegów dam ciekawych: dlaczego Lili na czas dłuższy z horyzontu znikła, stał się wiadomy jej stosunek do poety, czepek na głowie Brunona zmalał, a jednocześnie wśród pań zapanowała konsternacya i irytacya, połączona z pewną dozą zazdrości i oburzenia.
— Trzeba przyznać — mówiono — że ta się umiała urządzić!
I Lili z tego powodu stała się przedmiotem silnego zainteresowania; to też ilekroć ukazywała się z Brunonem w teatrze, lornetowano ją w sposób dokuczliwy.
Lili z początku czuła się silnie zażenowana, ale potem obudziła się w niej jakaś zuchwała odwaga, z którą śmiało rozglądała się po sali, jakby chciała powiedzieć:
— Wasze trójkąty są oparte na oszustwie, mój, pozbawiony kłamstwa, na prawdziwem uczuciu!
Brunon, który sobie nie zdawał dokładnie sprawy z przyczyn tego zaciekawienia, promieniał z radości, że jego pani czyni tak silne wrażenie, i starał się podnosić jej urodę przez odpowiednie stroje, które nieraz sam dobierał, wykazując pod tym względem dużo gustu.
Obecnie Lili ubrała się własnym pomysłem w zupełnie gładką, trochę wyciętą, z jedwabnego fularu czarną sukienkę, w której wyglądała dziwnie młodo i dziewczęco. Gdy sprezentowała się Brunonowi, oniemiał z zachwytu, chwycił ją pod łokcie, postawił na stole, odstąpił kilka kroków i rzekł:
— Ubranaś, jak noc, a wyglądasz, jak poranek! Czekaj, rosy brak ci, mój kwiecie!
Pobiegł do biurka.
— Masz, udało mi się to kupić!
Rzucił jej na szyję sznur mieniących się w słońcu, jak rosa, pereł.
— Brunonie, to musi bardzo drogo kosztować i po co?
— Tanie nie jest, ale to nie traci wartości. Zresztą, gdzież takie perełki mogą czuć się lepiej, niż zdobiąc twój gors i szyję!
— No, to dziękuję, ale proszę bardzo na przyszłość...
Zrobiło jej się nagle słabo i poczuła lekki atak duszności, do którego się jednak nie przyznała, nie chcąc psuć humoru Brunonowi, który był w szczególnie dobrem usposobieniu, gdyż skończył tego dnia projekt i był ze swej pracy zadowolony.
— Tu będą ulice — pokazywał jej — tu domy, między którymi tworzy się duży plac, nad którym trzeba się naradzić, tu, widzisz, sklepy, a na rogu prawdopodobnie wielka kawiarnia. Po trotuarze snują się tłumy ludzi — począł kreślić sylwetki rozmaitych typów. — Tu — nakreślił kapelusz z piórem — poważna dama, tu — narysował fertyczne nóżki i wysoko uniesione spódniczki — przystają przed witrynami takie, wiesz, panienki — „wesołe dziewice“.
— Czy to koniecznie być musi?
Zamyśliła się Lili, patrząc na te kobiece figurki.
— Dziwię się, że mówisz o tem z taką swobodą; ja ilekroć to widzę, to mi się robi źle na sercu; gdybym miała władzę, zniosłabym to zupełnie.
— Moje dziecko, zastanawiano się nad tem bardzo poważnie, myśleli i pojedyńczy ludzie i całe stowarzyszenia i nie wymyśliły nic. To od wieków istnieje, jest cechą stałą wielkich miast. Zapewne to nie jest dobre, ale te istoty przecież z czegoś żyć muszą.
— No, tak, ale skoro żyją, to możnaby was opodatkować, panowie, i te pieniądze, które dla nich tracicie, wystarczyłyby na założenie jakiejś odpowiedniej instytucyi.
— Bywały i takie pomysły, ale te instytucye odznaczały się taką świątobliwością, taką zawziętością przeciwko amorkowi, że młodym ciężko było wytrwać.
Niechby był i amor, a choćby nie amor, lecz tylko chwilowe upodobanie, ale nie pieniądze. To jest straszne, gdy zastanawiam się nad drogą, którą kobieta doszła do takiego stanu, do takiego wyzbycia się wszelkiego sentymentu, i myślę, jak okrutnie musiało być sponiewierane jej serce, czuję jakby pohańbienie całej naszej płci i żal do mężczyzn.
— Mogę cię zapewnić, Lili, że nie mam na sumieniu ani jednej, którąbym pchnął na te tory.
— Ale spotykałeś idące już po tej drodze — odparła poważnie Lili. — Ale co tam! Objaśniaj dalej.
— To właściwie wszystko. Interes jest milionowy. Zapaliłem się do niego, nie myśl jednak, by z powodu chęci obłożenia się gotówką, przeciwnie, obstaję i sądzę, że uda mi się wspólników przekonać, iż należy się zadowolić skromnym procentem, a zrobić istotnie coś dla podniesienia piękności miasta. W tym kierunku działalność nasza nie jest skrępowana, więc działajmy. Teraz kraj nasz jest wyczerpany wstrząśnieniami ubiegłych lat, dawne metody zawiodły. Słyszę, że za kordonem zachodzi jakiś przewrót w pojęciach; z odległości wydaje mi się to dość fantastyczne, choć pociąga, jako konkretny czyn, a nie gadanie, do którego nie mam talentu i straciłem ostatecznie smak wszelki. Do polityki się nie nadaję: gdy przyjdzie co do czego, zapewne mnie nie zabraknie, tymczasem robię to, co mogę i potrafię. Miastu przybywa nowa dzielnica. Pragniemy ją utrzymać w naszych rękach, nietylko w rękach naszego kapitału, ale w rękach naszej twórczości artystycznej, i zabudować wszystko w oryginalnym, swojskim stylu. Tyle oto zostało z tych wielkich marzeń, któreśmy niegdyś roili, Lili!
— No, tak — westchnęła — we troje, bo i Stefan przecież, choć on dalej, inaczej może, ale marzy...
— On jest od tego, a ja od roboty — rzekł trochę złośliwie Brunon, a Lili, widząc, że chce jeszcze coś dodać, położyła mu rękę na ustach, a gdy ją pocałował, powiedziała:
— Winnam, bom zaczęła sama. Mówmy dalej o projekcie.
— Bliższych szczegółów dowiesz się na zebraniu. Program przyjęcia: dasz najprzód herbaty, potem po obgadaniu zimne przekąski, a jeśli się dogadamy, to za powodzenie naszych planów wniesiemy toast szampanem. Zamówiłem ci fryzyera; proszę cię, uczesz się po grecku.
— Greczynki brunetki!
— Nie wszystkie, a Fryne taka złota, jak ty.
— Co za porównanie! — ruszyła ramionami Lili i poszła po zakupy, a Brunon zajął się przygotowaniem notatek.
Zebranie było naznaczone na ósmą wieczór. O wpół do ósmej zjawił się z bukietem dyrektor Załęski, stale podkochujący się w Lili, oficyalny jej wielbiciel, trochę już szpakowaty, o długiej, zmęczonej, mądrej twarzy.
— Przyszedłem zawczasu — rzekł, witając się Brunonem — złożyć hołd twojej pani i otrzymać od niej tę jedyną tantyemę, jaką otrzymuję za wierną służbę: ucałowanie obu rączek.
— Lili jest zajęta, ale zaraz będzie gotowa — odparł wesoło Brunon.
Po chwili, trochę zarumieniona krzątaniną gospodarską, zjawiła się Lili w całym blasku swej urody.
— Pani droga — wykrzyknął na jej widok zachwycony Załęski — tak wyglądać nie wolno! Doprawdy, pani pięknieje z latami i chce nas chyba zadręczyć. Nie, dziś nic mądrego nie potrafimy uradzić, bo stracimy głowy.
— Pan jest bardzo dla mnie łaskaw — płoniła się lekko Lili — ale wobec tego co pan mówi, nie pozostaje mi nic innego, jak usunąć się z zebrania!
— Ależ przeciwnie, przeciwnie, pani będzie naszem natchnieniem. Ośmieliłem się przynieść trochę kwiatów. W sklepie wydawały się piękne, ale tu, przy pani, straciły urok.
— Dziękuję, cudowne! — odparła Lili, podając mu obie ręce.
Załęski ucałował je i rzekł:
— Dlaczego nie jestem architektem lub choćby pokojowym malarzem! Miałbym może choć szczyptę nadziei. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak prosić o serdeczną życzliwość i przyjaźń.
— Ależ i owszem — uśmiechała mu się mile Lili, pozwalając przytrzymać dłużej dłonie.
— W takim razie pani nie odmówi — wydobył jakiś przypominający sfastykę złoty żetonik — to jest amulet, którym nabył, bawiąc na Wschodzie; ma przynosić szczęście: mnie nie przyniósł, może przyniesie pani, lub komu z jej blizkich.
— Panie Zygmuncie — rzekła Lili szczerze wzruszona — stawia mnie pan w kłopotliwem położeniu; nie przyjąć nie mogę, a odwdzięczyć się nie potrafię.
— Bardzo łatwo pani potrafi, jeżeli zechce: proszę wyfotografować się tak, jak pani stoi, w dużym formacie i jeden egzemplarz przeznaczyć dla mnie.
— Skoro pan sobie życzy, a Brunon się zgadza...
— Ależ choćby cały tuzin — odezwał się Brunon, przeglądając dalej swe notatki.
— Widzi pani, jaki hojny... Dziwię ci się, że nie każesz zrobić portretu. Mam tu jednego młodego malarza. Dyablo zdolny.
— A wiesz, Lili, że Zygmunt ma racyę...
Przerwał mu dzwonek i po chwili zjawili się bracia Gessnerowie, a wkrótce wszyscy znaleźli się w komplecie i po krótkiej towarzyskiej rozmowie, na propozycyę Załęskiego, Brunon zabrał głos.
Mówił jasno, gładko, treściwie i przekonywająco, ilustrując swe przemówienie planami.
To też po krótkiej dyskusyi sprawa została w zasadzie załatwiona; pozostawała tylko kwestya dużego, pustego placu, który miał zapewnić domom słońce i powietrze, a który należało jakoś zużytkować. Zjawiły się różne propozycye.
Gessnerowie proponowali wystawić pośrodku wielką halę sklepową w rodzaju Sukiennic; Mierosz — teatr; Koronowicz napomknął, że możeby się dało uzyskać pozwolenie na pomnik Chopin’a lub Słowackiego. Pomnik stałby się prawdziwą ozdobą nowej dzielnicy. Projekt ostatni został zakwestyonowany, jako rzecz wymagająca silnych starań u władz. Zaczęto wreszcie krytykować projekt Brunona.
W toku tych rozpraw Lili, która się nie mieszała do dyskusyi, rzekła półgłosem do Załęskiego:
— A jabym założyła park!
— Panowie — odezwał się Załęski — pani Aniela prosi o głos.
— Ależ nie — zmieszała się Lili.
— Ależ tak, znakomity pomysł: piękny i praktyczny. Niech pani mówi — nalegał Załęski.
— Założyłabym ogród — wymówiła zakłopotana Lili.
— Ogród? — stuknął się w głowę Brunon — że też mi to na myśl nie przyszło!
— Znakomicie — podniósł się Gessner — okna na ogród: lokator pewny. Nie pozostaje nam nic innego, jak projekt ten przyjąć i podziękować.
Skłonił się przed Lili i pocałował ją w rękę.
Kolejno dziękowali wszyscy.
Ostatni Brunon, uszczęśliwiony, nie wytrzymał, objął ją i, całując w głowę, rzekł wzruszony:
— Ocaliłaś mój projekt.
— Właściwie na dziś skończyliśmy — odezwał się Mierosz.
— Proszę panów — zapraszał na zakąski Brunon.
Towarzystwo się rozbiło na grupki i skupiło się dopiero przy szampanie.
— Za pomyślność sprawy! — toastował Koronowicz.
— Za zdrowie gości i inicyatorów! — pił Brunon.
— A ja — podniósł kieliszek Załęski — pozwalam sobie wnieść toast na cześć naszego dobrego natchnienia: naszej uroczej gospodyni i proponuję park nazwać „Anielinem“. Będzie to ładna nazwa i związane z uroczą osobą projektodawczyni przypomnienie.
— Brawo! — wszyscy jęli się stukać z nią kieliszkami i rozochocili do tego stopnia, że podnieśli szefa sprawy, Brunona, w górę, a nawet mieli ochotę w podobny sposób uczcić Lili, ale Załęski, spostrzegłszy, że towarzystwo robi się za wesołe, przez wzgląd na Lili dał hasło do wyjścia.
Gdy goście opuścili zebranie, Brunon widocznie zmęczony siadł na fotelu i przymknął oczy.
— Zmordowałeś się — przysiadła na poręczy Lili, biorąc w ręce jego gorące skronie.
— Tak, istotnie, w ostatnich dniach orałem dużo i teraz dopiero to czuję, a czeka mnie jeszcze szmat roboty; będę musiał dłużej bywać poza domem: cale biuro techniczne na mojej głowie. Ogród ten, to ci się udał, moja złota główko! — wziął ją na kolana i przygarnął silnie, całując i uwalniając powoli z sukien. Podniósł i szedł.
Lili zwisła w jego objęciach. Słyszała szybkie bicie jego serca i jakby w jego takt wzbierające w piersiach pełne fale rozkoszy.
Ta rytmiczna rozlewność wzruszeń była jedną z najbardziej odczuwalnych dla Lili cech miłosnego stosunku do Brunona.
Miłość Brunona była jakby bardziej spokojna, mniej gwałtowna, pozbawiona jednak tych subtelnych, drażniących wszystkie fibry dreszczów, które w niej wzbudzały nerwowe pieszczoty poety. W ramionach Brunona budziła się i wypełniała ją silna, spokojna rozkosz, jędrna i zdrowa, w której jakby rozzmysłowiało się jej serce, ubywało coś z duszy, ogarniała sytość i lubość, rozleniwiona senność. W miłości tej jakby zamierała jej umysłowa pobudliwość i pozostawało coraz więcej pustych kart w jej notatniku, w którym starała się sobie uświadomić wiele rzeczy, a zwłaszcza usiłowała dotrzeć do zagadnienia swej podwójnej miłości, która czasem zdawała się jej pewnem zboczeniem, a czasem znów naturalną konsekwencyą tej ich, jak to obserwowała, niekompletności.
Zdawało się jej, że gdyby znalazła człowieka, któryby łączył w sobie ich różne cechy, mogłaby przy nim pozostać stale, nie odczuwając tęsknoty do odmiany klimatu ducha. Przypuszczała, że, gdyby miała dziecko, mogłaby zostać przy ojcu, i przychodziła jej na mysi jakby cicho uśmiechnięta refleksya, że, gdyby nim był Stefan, miałaby właściwie dwoje, a potem ogarniał ją nagły smutek, że to dziecko mogłoby odziedziczyć odzywającą się jej chorobę serca, i z powodu tego jakby trwoga.
Brunonowi nie przyznawała się do drobnych zakłóceń, których doznawała coraz częściej. Przychodziło jej to tem łatwiej, że Brunon większą część dnia spędzał w biurze, poza domem, zalatywał dopiero pod wieczór, a czasem, zasiedziawszy się, na noc dopiero wracał.
Kiedyś jednak wszystko się wydało.
Lili w nocy zrobiło się tak duszno i straszno, że zbudziła Brunona.
Telefonem ściągnięci lekarze zarządzili uspokajające środki, zalecili absolutny spokój, a po konsylium orzekli, że jest to nieuleczalna wada serca, z którą jednak w pomyślnych warunkach długo żyć można, choć i nagła katastrofa nie jest wyłączona. Był to dla Brunona prawdziwy cios, zwłaszcza w chwili, gdy był zapracowany po uszy i musiał wyładowywać całą swą czynną energię.
Chcąc jak najwięcej być przy Lili, brał robotę do domu.
Gdy musiał siedzieć w biurze, telefonował do niej, zapytując o zdrowie.
— Bardzo dobrze — odpowiadała mu i, już jak dziecko, przesyłała pozdrowienia.
I rzeczywiście ataki ustały, a troskliwość Brunona ujmowała ją tak silnie, że chęć powrotu do Stefana, do którego zaczęła się rwać jej dusza, przygasła.
Harmonii ich pożycia nic nie mąciło, prócz chyba listów Stefana.
Ilekroć Brunon wręczał jej dobrze wypchaną kopertę, mówił niechętnie:
— Jest znowu cały rękopis. Nie rozumiem zupełnie, jak można tyle napisać; „zdrów jestem, powodzi mi się tak a tak; robię to i to“, no, maximum cztery stronice, ale cały tomik, broszurka — to mi się we łbie nie mieści!
— Bardzo proszę! — oponowała nieco dotknięta Lili — on o sobie nigdy nic nie mówi — i szła odczytywać te pełne poezyi kartki, które czyniły na niej wrażenie jakby głosu z innego świata.
Były tam i serdeczne zwierzenia, i wybuchy tęsknoty, i gorące, ogniste akcenty miłości, wielbiące jej wdzięki wiersze, czasem lekkie, jak puch kwietny, to znów w zdaniach tak realnych, w wyrazach tak plastycznych, że aż nieprzystojnych. Nie brakło też chwilami słów złośliwych, ironicznych, od których wzdrygało się boleśnie jej serce.
Lili nie odpisywała właściwie na te listy; posyłała, jakby pomijając je zupełnie, krótkie, serdeczne kartki, napomykała też o swojej chorobie, uniemożliwiającej szybkie ruszenie się z miejsca.
I rzeczywiście, jakkolwiek ataków nie było, czuła się stale niedobrze: doświadczała pewnych jakby zalęknień w nocy, ciężkich koszmarów we śnie, niezrozumiałych obaw samotności.
Z tego powodu pragnęła, by Brunon sypiał w jej pokoju, ale żenowała się o tem mu powiedzieć w obawie fałszywych wniosków.
Starała się za to wieczorami dłużej zatrzymać go przy sobie, a gdy go nie było, paliła stale światło, by nie budzić się w potach trwogi, w ciemności.
Brunon to zauważył i usilnemi prośbami wydobył wreszcie prawdę.
Odbyło się znowu konsylium z tym samym skutkiem.
Wszystko zmieniło się o tyle, że do pokoju Lili przybyła otomana, na której Brunon nawpół rozebrany usiłował czuwać, co mu się zresztą niebardzo udawało: nieraz zasypiał, jak kamień, i mocno chrapał.
Od Stefana tymczasem nadchodziły coraz gwałtowniejsze listy, w których nieraz odzywała się gra rozigranej wyobraźni, ale często prawdziwy, szczery jęk zbolałej duszy.
Żal za nim wzrastał i Lili zdecydowana była jechać, ale przy pakowaniu rzeczy zrobiło jej się słabo, a w nocy nastąpił tak gwałtowny atak, że Brunonowi włosy stawały na głowie, był bowiem pewien, że ona umiera.
Z polecenia lekarzy Lili została znowu uwięziona w łóżku, a Brunon zmienił otomanę na fotel, który postawił tuż obok jej wezgłowia, tak, że mogła każdej chwili go zbudzić, lub ująć za rękę, co czyniła często, gdy usnął, jakby chcąc sprawdzić nietylko wzrokiem, ale i dotknięciem, że ktoś blizki jest przy niej, gotów ją zasłonić przed widmem śmierci, której się bała, a myśl, że może umrzeć samotnie, napełniała ją panicznym lękiem.
Do Stefana napisała, iż znów jest tak niezdrowa, iż leży.
W odpowiedzi otrzymała trochę niedowierzający list, na który nie wiedziała, jak mu odpisać. Duszę jej zawlókł smutek, a potem otwarło się jakieś niewiadome źródło łez, które spływały czasem bez powodu, poczem następowała dziwna duszy cisza, w której zaczynało się rodzić nieśmiałe marzenie, że mogliby być teraz we troje.
Zdawało jej się, że jej stan uśpionych pożądań cielesnych wyzuje i ich ze zmysłowych pierwiastków, że serdeczny pocałunek, ciepły uścisk dłoni, tkliwy wyraz wystarczy za wszystko, że mogą się stać zgodną, cicho kochającą się rodziną, że się poezya Stefana zbrata z wykonawczą energią Brunona i z tego zrodzi się jakiś uskrzydlony, piękny czyn.
I robiło jej się lekko na duszy: zaczął jej się śnić ten uroczy sen, w jego czarze utonęło widmo śmierci, pierzchły przejmujące do głębi obawy i jednocześnie rozrastała się tęsknota, by Stefan znalazł się przy niej.
Przemawiała za tem jeszcze jedna okoliczność: wyraźne znużenie Brunona, który, choć się buńczuczył, widać było, że nadrabia miną, że humor, którym usiłuje ją rozweselić, jest często sztuczny, że troska o nią i praca wyczerpuje jego żywotne siły.
Lili widziała nieraz, jak jego wsparta o poręcz fotelu głowa jakby się słania, a mocne rysy ulegają rozprzężeniu.
— Stefan mógłby go przy mnie wyręczać — myślała. Nie wiedziała, jak mu o tem powiedzieć, i znowu patrzyła mu wymownie w oczy, jakby pragnąc, by jej życzenie odgadł lub choćby, czy ma jakieś nowe pragnienie, zapytał.
Ale Brunon myślał, że temi spojrzeniami chce go wybadać co do istotnego stanu swego zdrowia, serce mu się ściskało, i nie umiejąc gładko kłamać, unikał jej oczu, a chcąc ją oszukać, rozprawiał o odległych projektach, w które wciągał jej osobę, chcąc niejako wywołać wrażenie, że czeka ją długie życie i że on jej stanem nie niepokoi się wcale.
Opowiadał, że magistrat plany zatwierdził, że w ogrodzie odrazu będą sadzić kilkoletnie drzewa, że ona pierwszy dołek wykopie i zasadzi lipę, by mogła, gdy on na starość będzie musiał brać na poty, kwiaty z niej uwarzyć.
— A gdy się lipa rozrośnie — mówił — umieści się pod nią ławeczkę, by mogły na niej gruchać młode pary, błogosławiące rękę, która stworzyła dyskretny jej cień, gdzie można przed okiem ludzkiem ukrywać czar miłości.
Lili z pewnem zdziwieniem słuchała jego słów, które nabierały jakby poetyckiego polotu, obcego jego logicznemu, zwięzłemu i dosadnemu sposobowi wyrażania się.
Wykrywała z radością budzącą się w nim nową strunę, łączącą go niejako z psychiką Stefana.
I poczęła go pytać, czy nie zastanawiał się nad tem nigdy, że gdyby pomysły poetów łączyły się ze zdolnością wykonawczą, ze zmysłem praktycznym, toby świat mógł przybrać jakąś pełną uroku, podniosłą postać.
Dowodziła, że postać Napoleona, jego legendarne wprost życie jest przykładem, co może uczynić człowiek, w którym łączyły się skrzydlate pomysły z umiejętnością wcielania ich w czyn.
— Tak — mówiła — ideałem moim jest Napoleon, który nietylko wstrząsnął światem, ale potrafił otoczyć się urokiem, który dotąd trwa.
— Co ci się roi po głowie, miła! — dziwił się Brunon.
— Roi mi się pewien braterski sojusz kogoś z kimś, a chcesz wiedzieć — podniosła się, siadła na łóżku i poczęła silnie wzruszona mówić: — Twój ze Stefanem. Napisz, by przyjechał, bo ja przecież ruszyć się nie mogę, a muszę go widzieć, muszę mieć raz was obu przy sobie.
— Brunonie... — umilkła, widząc, że twarz jego staje się jakby kamienna i niezwykle surowa.
— Lili — zaczął z trudem — wymagasz za wiele, za wiele... doprawdy, ponad siły, zastanów się sama, pomyśl nad tem, ja też pomyślę — wstał i wyszedł.
Lili upadła na poduszkę, jak złamana.
— Nie pogodzą się nigdy — myślała, ostre łzy zapiekły jej powieki. — Zawsze im chodzi o jedno — mignęła krwawa myśl i ciało jej się wydało ociężałem brzemieniem; zdjęła ją chęć, żeby się osypały nagle jej wdzięki, żeby się stała delikatnym cieniem, czemś zupełnie lotnem, z ponęt cielesnych wyzutem, mgłą otulającą ich głowy i chylącą je ku sobie.
Wydała się jej czemś strasznem, przeciwnem całej naturze uczuć, ta wrogość ludzi splecionych węzłem gorącej miłości w jej sercu, i ten wzajemny ich chłód, jak ostry kawał lodu, legł między piersiami.
Przeniknęło ją na chwilę jakieś srogie uczucie, okrutna myśl, że, gdyby to było możliwe, rozdarliby ją w walce o nią na dwoje, i nagły krzyk boleści wybiegł na jej usta, poczem nastąpił straszny atak, w którym straciła przytomność.
A gdy ocknęła się, ujrzała nad sobą stroskaną, jakby postarzałą, twarz Brunona i krótki list od Stefana przy łóżku.
„Lili — pisał — twoje milczenie i twa pozorowana rozmaitemi przeszkodami zwłoka wyniszczą mnie do cna.
Powieść moja mi zbrzydła, nie jestem w stanie wprost myśleć o czem innem, jak o tobie. Podniosły się we mnie wszystkie przeżyte bóle i płoną, jak żywe!
Otwarły się stare blizny i jedzą mi duszę, jak gangrena. Ciemno mi jest, choć słońce świeci, pusto i zimno. Zgasiłaś mi słońce, zabrałaś ciepło uczucia i myśli, że nie mam czem żyć.
Zabijasz mi duszę powolną torturą, ty, niby dobra i taka o mnie troskliwa, ty, o której nie wiem, co myśleć: czyś istotnie chora, czy tylko przewrotna! Nie mogę dłużej pisać, serce me otrute, poszarpane nerwy, rany w mózgu“...
I w liście Stefana było niewiele przesady, dużo szczerej prawdy, wyrażonej jedynie w sposób jaskrawy.
Skir tęsknoty i złych, podejrzliwych myśli toczył mu duszę; niepokój oczekiwania, gorycz zawodu szarpała mu nerwy. Stał się istotnie niezdolnym do pracy. Chodził, jak błędny, przepędzał czas jakby w malignie, budził się w godzinach wieczornej i rannej poczty i, drżąc wewnętrznie, oczekiwał przy oknie na listonosza; gdy ten wchodził w bramę domu, stawał przy drzwiach z zastygłym pulsem, potem w takt jego kroków zaczynało bić zalęknione serce, a gdy pocztylion mijał drzwi, drętwiało w nim wszystko, z głuchym jękiem walił się na łóżko i zaciśnięte, cierpiące palce wpijał w fałdy kołdry. Doświadczał wewnątrz dziwnych fizycznych dolegliwości; czasem jakby tęga obręcz opasywała mu głowę i biodra, spazmatyczne łkania targały mu trzewia; czasem całe ciało, wszystkie muskuły chwytał jakby tężec i coś jakby wciągało mu w głąb czaszki oczy.
Nocami prześladowały go zjawy: czuł to jej, to inne różane, dziewczęce usta na ustach, pochylała się nad nim jej kształtna postać, w półśnie usiłował objąć jej kibić — budził się i rozpływało się wszystko w mroku nocy, a zrozpaczone ręce, chwytając pustkę, opadały jak martwe na pełne szlochu piersi.
— Niema Boga. Jeżeli jest, to zły — migały mu okrutne myśli.
— Bogaty koleżka kupił, a właściwie ukradł, bo nie zapłacił, przyjaciel młodości — ogarniała go wściekłość i krwiożercze zamiary, z których się sam natrząsał, czując swą bezsilność pod tym względem.
— Zamówiła obiady i usługę... Co za sumienność, co za przezorność — ironizował — jak to, żegnając mnie serdecznie, obmyślała sobie wszystko!...
Stawał przed jej fotografią i, patrząc na tę jasną twarz i szczere oczy, szeptał:
— Więc tak może wyglądać kłamstwo! — ale w miarę, jak spoglądał w jej wizerunek, roztapiał mu się gniew w piersi i w oczach stawały łzy. Rozpadały się w proch złośliwe myśli, duszę wypełniał po brzegi żal i serce pogrążało się zwolna w ton melancholii, drgającej płaczem utopionych na dnie smutków...
I w tem wzruszeniu Świda żałował kilku ostrych zdań swego listu i napisał drugi:
„Och, Lili, czuję, że cię kocham i przestać nie mogę! Wybacz mi i zapomnij te złe słowa, które wyniósł ze mnie piekielny ból. Nie wierz mi ani teraz, ani nigdy. Może znajdę w tem pociechę i siły, że na ruinach mego szczęścia twoje zakwitnie. Przyślij mi choć kilka dobrych słów, bym niemi żył i czuł, że nie stałem się dla ciebie niczem.
Napisz mi całą prawdę, bo najgorsza będzie lepsza, niż ten stan niepokoju i niepewności. Nerwy moje są wyciągnięte, jak pękające struny, które szpony złej doli targają, a to bardzo męczy i dotkliwie boli.
Nie odejdziesz ode mnie swobodnie, nie możesz odejść, bo zbyt silnie do serca twego przyrosłem; będziesz musiała się odedrzeć i cząstka włókien z krwawiącego serca do twego przylgnie na wieki...
Co potem będzie: czy zasklepi się ta wyrwa, czy też zabrana przez ciebie cząsteczka da mi wrażenie wieczystej utraty, nieugaszonej tęsknoty i wiecznego smutku — nie wiem.
Kochałem cię i kocham tak, jak nie każdej dane jest być kochaną na świecie.
Kocham całą duszą, sercem, krwią i ciałem, to też dziś i serce, i nerwy, i krew, i każdy fibr ciała cierpi. Czuję się, jak rozbity, ani jednego zdrowego miejsca nie znajduję w sobie, nie wiem, czy można się będzie z tego uleczyć, a jeśli z pod tego ciosu dźwignąć się zdołam, to zostanę kaleką.
Cóż robić?! Uczuciom rozkazywać niepodobna: idą, jak chcą i dokąd chcą... moje ku tobie — twe mimo.
Tak przynajmniej mnie się zdaje, bo trudno nie uwierzyć, że tak jest istotnie. Chwytam się zdaleka nadziei, a gdy jej coraz mniej, chwytam się niczego — na wątłej nitce nad przepaścią wiszę i jestem tak znużony, że chciałbym się raz oberwać i runąć“.
Pierwszy list Lili przeczytała z bólem, drugi ze łzami i postanowiła pomimo niezwykłego osłabienia wstać i jechać.
Podniosła się i, korzystając z nieobecności Brunona, zaczęła zbierać najpotrzebniejsze rzeczy, odpoczywając co moment.
W głowie jej się kręciło, ręce się trzęsły, czuła się bardzo źle. Przyłożyła się do poduszki i myślała, że byłoby strasznie, gdyby, nie powiedziawszy Stefanowi, że go kocha, umarła, gdyby został na wieki w tej niepewności i tem przypuszczeniu, że go opuściła i zdradziła w sercu.
— Ptak mój złoty! — myślała. I widziała jakby pomięte jego skrzydła, wyszarpany puch z pod piór i łzy zakręciły jej się w oczach. — Muszę, choćbym się miała dowlec, wygładzić mu skrzydła, odpieścić, odchuchać — i zrobiło jej się na tę myśl niezwykle słodko i jednocześnie słabo.
Mgły sennego odurzenia obiegły jej głowę i zemdlała na kilka sekund.
Gdy się ocknęła, zdawało jej się, że minęły wieki. Zasnutemi oczyma rozglądała się po pokoju, jakby zdziwiona, że przez tyle czasu nie zaszła w nim żadna zmiana, że wszystko stoi na miejscu i w tym samym porządku leżą powyciągane na fotelu rzeczy.
Zabrała się znowu do pakowania, wybierając stroje, które lubił. Pot jej wystąpił na skronie.
— Muszę odpocząć — położyła się znowu i jak przez sen myślała, że trzeba posłać telegram, ale gdy wszystko będzie gotowe, najlepiej z drogi, by nie denerwował się oczekiwaniem.
Mąciło się jej w głowie.
— On dobry, zrozumie, kochany, dlaczego nie można być razem. Przecież obaj dobrzy — ściągnęła skronie i znów naszedł ją jakby zasen.
— Wieczór — szepnęła, ocknąwszy się i widząc w oknach różowe promienie zachodu — jeżeli dziś nie zdążę, to znowu dzień minie.
Wyciągnęła walizkę i zaczęła układać wprawnie i szybko; chciała wreszcie zamknąć, ale poczuła, że brak jej sił, zadzwoniła więc na służącą, kazała jej ściągnąć paski. Spojrzała na zegarek.
— Dwie godziny czasu, Brunon lada chwila będzie.
Położyła się.
Brunon się spóźnił i zjawił się na jakie dwie godziny przed odjazdem. Znalazł Lili podnieconą, prawie w gorączce.
— Podaj mi płaszcz — wymówiła głucho, gdy wszedł.
— Co tobie?
— Podaj mi płaszcz, bo się spóźnię — zachwiała się, runęła w jego objęcia, zatrzepotała, jak spłoszony ptak, w nowym, silnym ataku.
Brunon złożył ją na łóżku, roztelefonował po lekarzy i jednocześnie, ulegając impulsowi szlachetnego serca, wysłał telegram do Stefana.
Gdy Świda otrzymał depeszę, przez chwilę nie miał odwagi otworzyć.
Wreszcie rozerwał blankiet:
„Przyjeżdżaj natychmiast wprost do mnie. Lili jest chora i wzywa cię. Brunon“.
Zrozumiawszy treść, Świda doznał uczuć niepokoju i trwogi, pomieszanych z radością, że ona go wzywa.
Potem zaraz spadł na niego szereg kłopotów, związanych z nagłym wyjazdem.
Nie miał paszportu, był nieco skompromitowany politycznie, trzeba było szwarcować się za cudzym, w dodatku z zupełnie nieodpowiednim rysopisem, to też dla bezpieczeństwa musiał jechać cokolwiek okólną drogą.
Wszystko zajęło mu kilka dni czasu. Wreszcie, wybrawszy pociąg, który na granicy stawał wieczorem, wsiadł do wagonu.
Z pewnym niepokojem znalazł się w sali rewizyjnej. Miał chwilę absolutnego zapomnienia nazwiska, za którem jedzie, i w zimnym pocie w decydującej chwili wydobył je z jakiegoś zatrzaśniętego zakątka pamięci.
Znalazłszy się na drugiej stronie, odetchnął swobodnie i jednocześnie jakby sobie ponownie przypomniał, że Lili jest chora.
Im bliżej był celu podróży, tem silniej poczęła go palić gorączka ujrzenia jej.
Pociąg kuryerski wydawał mu się żółwiem, brała go chęć wyskoczyć i biedz, a w chwilach uspokojenia nerwów zaczynała go intrygować zupełnie nowa, nieprzemyślana, oryginalna sytuacya znalezienia się pod jednym dachem we troje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.