Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto moja zemsta! a oto i drugi — dodała — pan blondyn a siwieje. Czyż nie czas wobec tego się ustatkować?!
— Pokaż! Nie może być! Psiakość, istotnie. Skąd to się mogło zaplątać? Oblejmy ten pierwszy sygnał starości!
Nalał kieliszki.
— Wolę na zgodę, na grzechów odpuszczenie — trąciła się Lili.
— Dobra jesteś — uściskał ją wzruszony Brunon. — No, a teraz spać — dodał i zbliżył się.
— Daj spokój, ciężka jestem!
Ale Brunon podniósł ją i położył do łóżka, pomógł jej się rozebrać, a widząc, że jest zmęczona, rzekł:
— Dobranoc, do jutra! Ja jeszcze muszę trochę posiedzieć, bo musisz wiedzieć, że robimy olbrzymi interes: tworzy się towarzystwo dla nabycia kompleksu placów po zrujnowanych koszarach. Chcemy z tego zrobić nową dzielnicę, prawdziwą ozdobę miasta: da to