Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przytuliła się do niego, zgasiła lampę i roznieciła stojący przy łóżku świecznik, przysłonięty czerwonym abażurem. Zagrały różowe refleksy na białej jej twarzy, przeciągnęła się leniwie i przymknęła oczy.
Brunonowi zadrgało silnie serce.
— Lili — pochylił się nad nią.
— Ja śpię! — szepnęła i rozchyliła usta w ślicznym półuśmiechu.
— Ha, skoro śpisz... — Brunon wstał.
— Ale za chwilę się obudzę — przytrzymała go za ręce i, obejmując za szyję, szepnęła cicho:
— Więc doprawdy ja jestem lak a ona opłatek?
— Moja! — pochwycił ją w ramiona.
— A co będzie z projektem? — pytała wśród pocałunków.
— Zdążę, zdążę... — urywanym głosem zapewniał Brunon, a później patrzył z zachwytem na twarz Lili i mówił z radością:
— Cudne jest życie. Ja nie umiem mówić, ale ty wiesz, niech mnie dyabli