Kim/Tom II/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Kim‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV

Dwieście mil na północ od Chini, nad błękitnem jeziorem Ladakh, mieszka Sahib Yankling, człowiek wesołego umysłu, i spogląda teraz zawzięcie za pomocą lunety przez wyrwy między górami, czy nie ujrzy jakiego sygnału od swego ulubionego przewodnika — pewnego górala z Ao-chung. Ale ów zdrajca, posiadający teraz nowy karabin Manlicherowski i dwieście nabojów, strzela gdzieś pewnie piżmowce, żeby je zanieść na targ, a Yankling Sahib dowie się niedługo, jak srogi czeka go zawód.
Przez doliny Bushahr bystrookie orły himalajskie kołując nad jego błękitno-białym nowym parasolem, wypatrzyły pewnego Bengalczyka, niegdyś tłustego i wesołego, a teraz wychudłego i wyniszczonego na słocie. Pożegnał się niedawno z dwoma cudzoziemcami, którzy dziękowali mu przy rozstaniu za wcale zręczne przeprowadzenie ich do podkopu Mashobra, skąd łatwo już trafić do wielkiej i wesołej stolicy Indji. Nie było to jego winą, że wprowadzony w błąd przez mgły, zostawił za sobą stację telegraficzną i europejską kolonję w Katgarh. Nie było też jego winą, tylko bogów, o których umiał rozprawiać tak zajmująco, że wprowadził ich w granice państwa Nahan, którego radża wziął ich za dezerterów z angielskiego wojska, Hurree Babu począł wtedy wysławiać znakomitość i sławę swoich towarzyszy w ich sławnym kraju tak długo, aż leniwy królik się uśmiechnął. Wysławiał ich też przed każdym, kto o nich się pytał, a nieraz głośno i bardzo rozmaicie. Prosił o żywność, wyjednywał im noclegi, wykazał dużą zręczność w leczeniu dziury, jaką można sobie zrobić, zwaliwszy się pociemku ze stoku góry najeżonego skałami, krótko mówiąc, był w całem tego słowa znaczeniu we wszystkiem niezbędny. Jego towarzyskość podbiła obu panów i obdarzyła go ich zaufaniem. Nauczył się wraz z miljonami swoich współziomków, jęczących w jarzmie niewoli, uważać Rosję za wielką wybawicielkę z Północy. Był przerażony, że nie mógł swych dostojnych opiekunów uchronić przed gniewem wzburzonego chłopstwa. Sam byłby chętnie nawet obił tego świętobliwego jegomościa, ale... Był głęboko wdzięczny i szczerze uradowany — że mógł dokonać tego trochę, „które leżało w jego mocy“, celem doprowadzenia do szczęśliwego końca ich ryzykownego przedsięwzięcia — pomijając stratę pakunków. Zapomniał o złem obchodzeniu się z jego osobą i o razach i przeczył, jakoby go miano obić owej nieszczęsnej nocy w lesie pod sosnami. Nie żądał wzamian ani pensji, ani wogóle nagrody pieniężnej, tylko, jeżeli skłonniby już byli uznać to za usprawiedliwione, pytał, czyby mu nie chcieli napisać poświadczenia? Mogłoby mu się ono przydać potem, w razie, gdyby inni ich znajomi przeszli kiedykolwlek Wąwozy. Prosił ich, żeby chcieli pamiętać o nim, gdy staną się wielcy, gdyż „dufa”, iż nawet on, „Mohendro Lal Dutt, M. A. (Master of Ars albo „Magister Artium”) z Kalkutty, oddał państwu pewną przysługę.
Sahibowie wydali mu to zaświadczenie, wysławiające jego uprzejmość, usłużność i gorliwość w pełnieniu roli przewodnika. Babu schował je do sakiewki i zaszlochał ze wzruszenia: przeżyli przecież tyle niebezpieczeństw. Prowadził ich potem w sam skwar południa przez zatłoczoną ulicę Simla Mall do banku „Alliance Bank” w Simli, gdzie pragnęli uzyskać stwierdzenie tożsamości swych osób. Odtąd ulotnił się i znikł, jak mgły poranne na górze Jakko.
A teraz patrzcie, jak odziany zbyt lekko, żeby się mógł spocić, a zbyt spiesznie idący, aby móc zachwalać lekarstwa niesione w małej okutej skrzynce, wspina się oto po pochyłościach Shamlegh ów „człowiek na miejscu”, który jest teraz uosobieniem samej doskonałości. Patrzcie, jak odłożywszy na stronę swoje „Babusostwo”, pali w południe fajkę w chacie góralskiej, podczas gdy kobieta w turkusowym zawoju wskazuje mu ręką w kierunku południowo-wschodnim, hen, po przez nagie trawy pastwiska. Nosze — powiada kobieta — nie wędrują tak szybko jak zwykli ludzie, ale jego „ptaszki” muszą już być na Równinach. Świętobliwy mąż nie chciał się zatrzymać, choć Lispeth prosiła go o to. Babu mruczy gniewnie, opasuje znów swe szerokie biodra i rusza dalej. Nie podróżuje zwykle dłużej jak do zmierzchu, ale jego marsze zdumiałyby tych, którzy kpią z jego rasy. Dobrotliwi wieśniacy pamiętający jeszcze doktora z Dacca z przed dwu miesięcy, dają mu u siebie schronienie przed złymi duchami z lasów. Wtedy dopiero śni sobie spokojnie o bogach Bengalskich, o podręcznikach do studjów uniwersyteckich na temat wychowania i o „Royal Society” w Londynie. O świcie błękitno-biały parasol wędruje znów dalej.
Na skraju Doon, zostawiwszy Mussoovie daleko poza sobą, a przed sobą mając równiny rozciągające się w złotym pyle słonecznego światła, odpoczywają stare nosze, na których, jak o tem wiedzą wszystkie Góry, leży chory Lama, który szuka Rzeki dla zbawienia swej duszy. Przychodziło już kilkakrotnie do bójek między ludźmi z różnych wiosek o to, której z nich przypadnie zaszczyt niesienia tych noszów, bo Lama udzielał błogosławieństw, a uczeń jego dawał dobrą zapłatę — trzecią część tego, co płacą zwykle Sahibowie. „Dooli” przebywały dwanaście mil dziennie, jak wskazywały brudne i wytarte końce ich drągów, drogami nieznanemi Sahibom.
Przez wąwóz Nilang w czasie burzy, gdzie spadający śnieg wypełnił każdy fałd sztywnych draperji Lamy i pomiędzy czarne wirchy Raieng, gdzie słyszeli świsty dzikich kozic, wśród chmur, ślizgając się po lodowcach, przyciskając drągi ramieniem i brodą, gdy okrążali okropne zakręty na drodze wykutej pod Bhagirati, podnosząc się na palcach, zbiegając równym truchtem w spadzistą Dolinę Wód, śpiesząc po zamglonych płaszczyznach tej zamkniętej doliny, to wychodząc znów w górę i w górę, aż napotkali huczące wichry na Kedarnath, spoczywając w południe w czarnym cieniu lasów dębowych, i przechodząc wioski w chłodnym czasie świtania, kiedy nawet i pobożni ludzie mogli przez zapomnienie przeklinać pośpiech Świętobliwego, lub przy świetle pochodni, gdy nawet najmniej bojaźliwi myślą, o duchach — „dooli” dotarły wreszcie do ostatniego popasu. Mali górale pocili się w umiarkowanej temperaturze niskich gór Sewalik i stawali koło kapłanów, odbierając błogosławieństwa i zapłatę.
— Zdobyliście sobie zasługę — mówił Lama. — Zasługę tak wielką, że nie zdolni jesteście jej nawet zrozumieć. I wrócicie teraz w Góry — dokończył, wzdychając.
— Naturalnie. W nasze wysokie góry, jak tylko można najprędzej. — Tragarz pociera sobie ramię, pije wodę, wypluwa ją napowrót i poprawia plecione sandały. Kim z twarzą wychudłą i zmęczoną płaci resztkami monety, wyjmuje worek z żywnością, chowa pakiet zawinięty w ceratę (są tam święte pisma) w zanadrze i pomaga Lamie wstać na nogi. Spokój wrócił znowu na twarz starca, nie obawia się już, by Góry zapadły się i przygniotły go do ziemi, ciągnącego Kima za sobą, jak to stało się owej straszliwej nocy, gdy ich zatrzymała wezbrana rzeka.
Górale podnoszą nosze i znikają między kępami krzaków.
Lama wznosi rękę w stronę widniejącego łańcucha Himalajów. — Nie między was, o Najbłogosławieńsze z gór, wpadła Strzała Najdoskonalszej Istoty. I nigdy już nie odetchnę waszem powietrzem.
— Ależ ty jesteś dziesięćkroć razy silniejszy w dobrem powietrzu dolin — mówi Kim, bo do jego znużonej duszy przemawiają lekko pofalowane, łagodne niziny. — Tak jest, tutaj lub gdzieś dalej musiała paść Strzała. Będziemy iść wolno, może jedną „kos” (3 mile angielskie) na dzień, bo nasze Szukanie jest pewne. Ale worek cięży mi bardzo.
— Tak, nasze Szukanie jest pewne. Udało mi się wydostać z objęć wielkiej Pokusy.
Uszli tego dnia tylko parę mil, ale cały ciężar podróży spoczywał na ramionach Kima. Ciężar starca, ciężar worka z żywnością obciążonego tekami, pakiet pism w zanadrzu i troska o wszystkie potrzeby w drodze. O świcie szedł po jałmużnę, rozkładał Lamie derki, do rozmyślań trzymał zmęczoną głowę starca na kolanach, w czasie skwaru południa odpędzając muchy, póki ręka mu nie omdlała, szedł znów wieczorem po jałmużnę i nacierał nogi Lamie, który odpłacał mu to wszystko obietnicą Wyzwolenia — dziś, jutro lub w najbliższych dniach.
— Nigdy jeszcze nie było na świecie takiego cheli. — Nieraz powątpiewam, czy Ananda bardziej troskliwie mogła karmić naszego Zbawiciela. I pomyśleć, że ty jesteś Sahibem. Gdy byłem mężczyzną, dawno już temu, zapomniałem o tem. A teraz często patrzę na ciebie i przypominam sobie, że jesteś Sahibem. Dziwne to doprawdy.
— Mówiłeś, że nic nie jest ani czarne ani białe. Pocóż mnie dręczysz zatem, mówiąc mi o tem? Nastaw-no mi drugą nogę do roztarcia. To mnie irytuje. Nie jestem żaden Sahib. Jestem twój chela i czuję, że mi głowa cięży na ramionach.
— Jeszcze odrobinę cierpliwości. Obaj zarówno dostąpimy Wyzwolenia. A wtedy obaj, ja i ty, z drugiego brzegu Rzeki spojrzymy na nasze żywoty, jak wtedy w Górach, kiedyśmy patrzeli na ścieżkę, którąśmy przeszli onego dnia, mając ją za sobą. Może i ja kiedyś też byłem Sahibem...
— Przysiągłbym, że nigdy jeszcze nie było Sahiba równego tobie.
— Jestem przekonany, że „Dozorca Obrazów” w Domu Cudów musiał być w poprzednim życiu jakimś opatem. Ale teraz nawet przez jego okulary nie mogę niczego dojrzeć. Gdy patrzę przez nie dłużej, zaczynają po nich latać jakieś plamy. Nic dziwnego, znamy się już na figlach naszej nędznej ziemskiej powłoki — igraszka cieniów i tyle. Podlegam jeszcze złudzeniom Czasu i Przestrzeni. Ile nasze ciała zrobiły dziś drogi?
— Może pół „kos” (trzy czwarte mili) zaledwie, a jednak i to bardzo uciążliwe.
— Pół „kos”? Ha! Ja w myśli uszedłem tysiąc tysięcy mil. Jakże my wszyscy jesteśmy uwikłani, zaplątani i przywiązani do tych wszystkich bezsensownych rzeczy. — Spojrzał na wychudłą, pokrytą błękitnemi żyłkami rękę, która z trudnością przebierała paciorki różańca.
— Chelo, czy nigdy nie przychodziła ci ochota mnie opuścić?
Kim myślał o pakiecie z listami i lekach w worku z żywnością. Gdyby tylko ktoś odpowiednio upoważniony do tego mógł uwolnić go od nich, Wielka Gra mogłaby sobie toczyć się sama przez się, nie dbał już o nią wcale. Był zmęczony, w głowie czuł gorąco, a kaszel, pochodzący z żołądka, szarpał go i męczył.
— Nie — rzekł prawie surowo — nie jestem psem ani wężem, by kąsać, gdy mnie nauczono kochać.
— Za dobry jesteś dla mnie.
— I to nieprawda. Rozstrzygnąłem jedną kwestję, nie poradziwszy się ciebie. Wysłałem posłańca do kobiety z Kulu, z domu tej niewiasty, która dziś rano dała nam koziego mleka, mówiąc że jesteś trochę chory i potrzebujesz lektyki. Wyrzucałem sobie, żem tego nie zrobił wcześniej gdyśmy się wydostali z Gór. Zatrzymamy się tutaj, póki nie przyniosą lektyki.
— Dobrze zrobiłeś. Ta kobieta ma złote serce, jak to raz powiedziałeś, ale jest gadatliwa, troszeczkę za gadatliwa.
— Teraz już cię nie będzie męczyć. Postarałem się także i o to. Mój Świętobliwy, serce mi się kraje, gdy pomyślę, ile to razy byłem wobec ciebie lekkomyślny — rzekł Kim w przystępie histerycznego rozczulenia. — Prowadziłem cię za daleko, nie uważałem na upał, niezawsze starałem się o dobre jedzenie dla ciebie, gadałem z ludźmi po drodze i zostawiałem cię samego... Hai mai! Ale kocham cię za to... choć teraz już zapóźno... Byłem dzieckiem... Och czemu to nie mogłem być mężczyzną!
Przeciążony wysiłkiem, zmęczeniem i ciężarem ponad siły swego wieku, Kim uległ i padł szlochając u stóp swego mistrza. — Niewarto o tem mówić — odrzekł łagodnie starzec. — Nie zszedłeś nigdy na włos z drogi Posłuszeństwa. Powiadasz, żeś mnie zaniedbywał? Ależ dziecko, ja żyłem kosztem twoich sił, jak stare drzewo z wilgoci świeżego muru. Od chwili, gdyśmy wyruszyli z Shamlegh, dzień za dniem odkradałem ci twoje siły. Dlatego też nie za własne grzechy cierpisz teraz. To tylko Ciało, głupie ograniczone ciało, skarży się teraz. Nie zaś zahartowana, uśpiona Dusza. Pociesz się, poznaj teraz djabłów, z któremi walczyłeś. Pochodzą wszystkie z ziemi — są dziećmi Ułudy. Pójdziemy do niewiasty z Kulu. Goszcząc nas u siebie zdobędzie zasługę, a szczególnie przez to, że będzie mnie doglądać. Będziesz sobie hasać swobodnie, póki ja nie wyzdrowieję. Zapomniałem zupełnie o tem głupiem Ciele. Jeżeli jest w tobie coś nagannego, to ja wezmę winę na siebie. Jesteśmy zbyt blisko bram Wyzwolenia, byśmy zasługiwali na naganę. Mógłbym cię chwalić, ale pocóż? Niedługo — niedługo już znajdziemy się po za wszystkiemi potrzebami.
W ten sposób pocieszał i pieścił Kima mądremi przysłowiami i poważnemi cytatami na temat tej małej niepojętej bestji, jaką jest nasze Ciało, które przecież nie jest niczem innem, jak Złudzeniem, upierającem się, by zawrzeć w sobie i zniewolić duszę, aż do zupełnego zaciemnienia jej drogi do Wyzwolenia i do niezliczonego rozmnażania złych duchów.
— Hai! Hai! Pogadajmy-no trochę o kobiecie z Kulu. Czy sądzisz, że ona nie zażąda od nas znów leków dla swoich wnuków? Gdy byłem jeszcze młody, już bardzo dawno temu, prześladowały mnie te ćmy i inne złudzenia, więc poszedłem do pewnego opata, świętobliwego człeka, szukającego prawdy — chociaż wtedy o tem nic jeszcze nie wiedziałem. Siądź-no i posłuchaj, dziecię mojej duszy. Opowiedziałem mu wszystko. A on mi na to: „Chelo, wiedz tylko tyle: wiele jest kłamstw na świecie i nie mało na nim łgarzy, ale nasze ciała nie mają sobie równych, z wyjątkiem wrażeń odnoszonych przez nasze ciała”. Zastanowiwszy się nad tem, wzmocniłem się na duchu, a on w dowód swej łaski pozwalał mi pić herbatę w swej obecności. Pozwól mi teraz napić się jej również, bo jestem spragniony.
Śmiejąc się do łez, Kim ucałował nogi swego Lamy i zabrał się do robienia herbaty.
— Wspierałeś się, zdaje się, na mojem ciele, mój Świętobliwy, ale ja szukam w tobie oparcia również dla pewnych rzeczy. Czy wiesz jakich?
— Może i coś wiem o nich — odrzekł Lama, mrugając znacząco okiem. — Musimy to zmienić.
Niebawem wśród kłótni, tłoku i hałasu służby, przejętej ważnością sprawy, zjawiła się lektyka starej damy, wysłana z odległości dwudziestu mil. Przewodził całemu orszakowi ten sam siwy Ooryas, stary służący, a gdy doszli w nieładzie do długiego białego szeregu nieregularnych domów za Saharunpore, Lama powziął już postanowienie.
Stara dama po przywitaniach rzekła wesoło z górnego okna: — I na co zdało się starej kobiecie dawać przestrogi starcowi. Mówiłam ci, mówiłam o Świętobliwy, żebyś miał oko na swego chelę. I cóż z tych rad? Nie odpowiadaj mi. Ja wiem. Biegał za kobietami. Spójrz-no na jego oczy, jak są wgłębione i zapadnięte, a ta to zdradliwa linja od nosa na dół, to nic? Ależ go dopiero wysuszyły... I to ma być kapłan?
Kim spojrzał w górę, lecz zbyt był zmęczony, aby się uśmiechnąć, więc poprzestał tylko na przeczeniu głową.
— Nie żartuj z nas, pani — rzekł Lama. — Czas nadszedł już. Przyszliśmy tutaj dla wielkich rzeczy. W Górach przyszła na mnie wielka duchowa słabość, jego zaś chwyciła się choroba. Od tego czasu żyłem tylko jego siłą... on zaś żywił mnie sobą.
— Dzieci z was, i młody i stary — sapnęła dama, lecz przestała z nich żartować. — Niechże ta gościna u mnie przywiedzie was znów do zdrowia. Zaczekajcie chwilę, a przyjdę pogadać z wami, o wysokich, dobrych górach.
Wieczorem, gdy zięć jej powrócił do domu, co ją zwolniło od codziennego spaceru w celu obejrzenia całego gospodarstwa, przyszła na zapowiedzianą pogawędkę, w czasie której Lama opowiadał jej swym cichym głosem. Stare ich głowy kiwały się mądrze ku sobie. Kim poszedł chwiejąc się ze zmęczenia na nogach do pokoju, w którym przygotowano mu hamak i usnął szybko. Lama zabronił dać mu cokolwiek do jedzenia, ani też prześcieradeł.
— Wiem... wiem. Któż może wiedzieć lepiej odemnie — gdakała stara dama. — My, co pójdziemy już niedługo na stos, chwytamy za ręce tych, co idą dopiero w stronę Rzeki Życia z pełnemi wiadrami wody... tak, z pełnemi po brzegi wiadrami. Wyrządziłam chłopcu przykrość. Powiadasz więc, że ci pożyczył swoich sił? To prawda, że starzy zjadają młodych, dzień w dzień. Teraz my jego musimy przyprowadzić do zdrowia.
— Nieraz już zdobyłaś sobie zasługę...
— Moją zasługę. Cóż to? Taki ze mnie stary worek z kościami, przyrządzający mężczyznom smakołyki, a oni nie pytają się nawet: „Któż to przyrządził?”... No, ale jeżeli te zasługi mogłyby być policzone mojemu wnuczkowi, to...
— Temu, co choruje na żołądek?
— Co? I pomyśleć, że Wasza Świątobliwość zapamiętała o tem? Muszę to zaraz opowiedzieć jego matce. Ależ to wyjątkowy zaszczyt. Ten, co choruje na żołądek. I Jego Świętobliwość przypomniał go sobie natychmiast. Ależ matka będzie z tego naprawdę dumna.
— Mój chela jest dla mnie tem, co syn dla tych, których nie dotknęła łaska oświecenia.
— Raczej wnukiem. Matki nie mają jeszcze tej mądrości, co my. Niech tylko której dziecko zakrzyknie, to zdaje im się, że całe niebo wali się na ziemię. Babka zaś, którą dość czasu dzieli od męki rodzenia i rozkoszy karmienia, potrafi dobrze odróżnić, czy krzyk pochodzi ze złości czy z bólu brzuszka. Ale gdy wasza Świętobliwość gościła u mnie po raz ostatni, to skoro mowa o boleściach brzuszka, przypominam sobie, że byłam może zbyt natarczywa, dopraszając się ciągle czarów od Jego Świętobliwości.
— Siostro — rzekł Lama, posługując się w stosunku do starej damy formą, jakiej mnichowi buddyjskiemu wolno niekiedy użyć w odniesieniu do zakonnicy — jeżeli czary mają dla ciebie moc uzdrawiającą...
— Wolę je, niż tysiąc doktorów.
— Powiadam więc, jeżeli mają dla ciebie tę moc, to ja, który byłem opatem w Such-zen, zrobię ich tyle, ile tylko zapragniesz. Nigdy dotąd jeszcze nie widziałem twojej twarzy...
— Tego nawet małpy, które nam kradną owoce nie są ciekawe. Chi! Chi! Chi!
— Ale — jak powiedział ten, co śpi teraz tam oto — mówił Lama, wskazując na zamknięte drzwi gościnnego pokoju po drugiej stronie podwórza — serce twoje jest szczerozłote... A on jest moim prawdziwym duchowym wnukiem.
— Doskonale. Będę więc krową Waszej Świętobliwości. — Było to powiedziane na sposób iście hinduski, ale Lama nie zwracał na to nigdy uwagi. — Jestem stara. Wydałam na świat kilku synów. Och, niegdyś mogłam ja się podobać ludziom. Teraz umiem ich tylko leczyć. — Lama usłyszał brzęk bransolet na rękach damy, jakby zamierzała coś zrobić. — Będę ja czuwać nad chłopcem, karmić i przyprowadzę go już całkiem do zdrowia. Hai! Hai! My starzy znamy się na niejednem.
Oto dlaczego Kim, którego bolały wszystkie kości, gdy otworzywszy oczy chciał pójść do kuchni i przyrządzić posiłek dla swego mistrza, zobaczył się otoczonym dokoła srogimi zakazami, a drzwi swego pokoju pilnowane przez starą zakwefioną postać, której towarzyszył posiwiały sługa, poczem oznajmiono mu stanowczo, czego mu robić niewolno.
— Nie możesz... niewolno ci mieć przy sobie niczego. Co? Chodzi ci o zamknięty pakunek ze świętemi książkami? A, to co innego. Uchowaj Boże, żebym ja miała wtrącać się między kapłana i jego książki. Zaraz ci się go przyniesie i ty sam będziesz mieć klucz od niego.
Przysunięto mu pod hamak jego kuferek, z którego Kim wyjął pistolet darowany mu przez Mahbuba, zatłuszczony pakiet z listami i zamknięte książki i dyarjusze, a obejrzawszy to wszystko, westchnął z ulgą. Rzecz dziwna, ale ciężyły mu one mniej na ramionach, gdy je niósł, niż gdy myślał wysilając swą biedną mózgownicę.
— Taka słabość jak twoja nie zdarza się często u dzisiejszej młodzieży: odkąd młodzi przestali dbać o swoich najbliższych. Trzeba ci teraz wysypiać się dobrze i zażywać pewne lekarstwa — mówiła Sahiba, chłopak zaś zadowolony był z narzuconego sobie monotonnego trybu życia, który go napoły niepokoił i usypiał zarazem.
Stara dama przyrządzała mu napoje, które miały zabójczy odór, a smak jeszcze gorszy. Stała nad Kimem, póki ich nie przełknął i badała go niestrudzenie, gdy dostawał mdłości po wypiciu ich. Kazała ustawić w podwórzu „Tabu” (nietykalną świętość), którego działanie wzmocniła, dodawszy mu uzbrojenie. Prawda, że wyglądał on bardzo dziwnie, gdyż jego miecz z pochwą kończył się na rękojeści. Manekin reprezentował jednak autorytet Sahiby, jej ładowne wozy, służbę, cielęta, psy, drób, i tem podobne, i działał w krąg na dużą odległość. Oczyściwszy mu ciało, wyszukała wśród całego mnóstwa swych ubogich krewniaczek zamieszkujących tylne zabudowania dworskie — zwanych po naszemu „pieski domowe” — pewną owdowiałą kuzynkę, zaprawioną w tem, co Europejczycy nie mający o tem pojęcia, zwykli nazywać: masażem. I obie te niewiasty, ułożywszy go raz ku wschodowi, a potem ku zachodowi (żeby tajemnicze, prądy ziemne, przepływając przez nasze ciało, mogły tem skuteczniej działać) darły go dosłownie na strzępy, przez całe jedno długie popołudnie, miętosząc mu kość po kości, mięsień po mięśniu, wiązadło po wiązadle, a w końcu nerw po nerwie. Ugniecony tak na zupełną miazgę, nawpół zahypnotyzowany nieustannem tupotaniem i poprawianiem ich niespokojnych „chudder” (zasłony), zasłaniających im oczy, zapadł Kim w jakiś tysiączno-milowy sen, trwający trzydzieści sześć godzin. W sen, który wsiąkł w niego jak deszcz po długiej posusze.
Następnie zaczęła go karmić, a cały dom dudniał od jej nawoływań. Kazała nabić drobiu i posłała po jarzyny, a poważny, wolno myślący ogrodnik, niemal również stary jak ona, ledwie mógł nadążyć za jej rozkazami. Nabrała korzeni, mleka, cebuli i małą rybkę ze strumienia — potem zrobiła mu wywar z owoców i wątróbki z kurcząt smażone na rożnie, przetykane pokrajanemi w talarki jarzynami. — Widziałam ja coś-nie-coś na tym bożym świecie — paplała, stojąc nad półmiskami — i wiem, że dwa są rodzaje kobiet: takie, co wyciągają siłę z mężczyzn i takie, co mu ją oddają. Niegdyś należałam ja do tych pierwszych, ale teraz jestem jedną z tych drugich. No, no, nie udawaj przedemną świętoszka. Żartowałam tylko, mówiąc przedtem o tobie. Ale jeżeli ci po tem wszystkiem nie zrobi się zaraz lepie], to w każdym razie później, gdy będziesz już w drodze. Kuzynko — rzekła, zwracając się do ubogiej krewniaczki nieznużonej w wysławianiu dobrodziejstw starej damy — popatrz-no, jak on zaczyna znów nabierać świeżej cery, jak skóra na nim podobna do świeżo wyszczotkowanego konia. Nasza robota przypomina polerowanie drogich kamieni, które potem rzucają tancerkom — co?
Kim siadł, uśmiechając się. Straszliwe uczucie niemocy odpadło z niego jak stary znoszony trzewik. Język świerzbiał go znów do gadania, a wszak jeszcze przed tygodniem każde wymienione słowo paliło go jak piołun. Ból w karku, którego musiał dostać od dźwigania Lamy, zniknął wraz z innemi ciężkiemi dolegliwościami, oraz przykre uczucie smaku w ustach ustąpiło zupełnie. Obie stare niewiasty, niezbyt już teraz uważające na zasłanianie swych twarzy welonami, gdakały koło niego wesoło jak kury które przez otwarte drzwi weszły do jego pokoju dziobiąc po podłodze.
— Gdzie jest mój Świętobliwy? — zapytał je.
— Słyszysz go? Twój Świętobliwy ma się zupełnie dobrze — odrzekła z przekorą. — Chociaż to już nie jego zasługa. Gdybym wiedziała, że są jakie czary, po którychby mógł zmądrzeć, sprzedałabym moje klejnoty, a kupiłabym je. Trzeba być przecie niespełna rozumu, żeby odrzucać takie dobre jedzenie, jakie mu sama przyrządziłam — i pójść wałęsać się po polach przez całe dnie i noce i to z pustym żołądkiem. A potem, nadomiar wszystkiego, wpaść jeszcze do strumienia... czy nazwiesz to może świętobliwością? A potem, kiedy omal nie popsuł wszystkiego, co takim niepokojem napełniało moje serce z powodu ciebie, on powiedział mi, że zdobył sobie zasługę. Och, jacy ci mężczyźni są wszyscy jednacy. Nieprawda, przecież on to mówił inaczej, powiedział, że jest „wolny od wszelkiego grzechu”. Ja mogłabym mu była powiedzieć to samo, jeszcze zanim się zamoczył cały od stóp do głowy. Teraz ma się już dobrze, bo to co mówię, zdarzyło się jeszcze przed tygodniem — ale dajcież mi pokój z taką świętobliwością. Trzyletnie dziecko umiałoby lepiej postępować. Nie troszcz się o swego Świętobliwego. Ciągle jest w ciebie wgapiony, gdy tylko nie włóczy się po naszych strumieniach.
— Nie przypominam sobie, żebym go widział. Pamiętam tylko, że dni i noce przechodziły nademną jak coś białego i czarnego, co raz się otwierało to znów zamykało. Ja nie byłem chory. Byłem tylko okropnie znużony.
— Byłeś w takim śnie letargicznym, jaki przychodzi na każdego o kilkadziesiąt lat później. Ale teraz wszystko już przeszło.
— „Maharanee” — zaczął Kim — lecz ujrzawszy jej wejrzenie, zmienił ten tytuł na pełny, macierzyński „Matko” — zawdzięczam ci moje życie. Jak ci mam za to dziękować? Tysiączne błogosławieństwa niech spłyną na twój dom, i...
— Dom mój nie jest błogosławiony — przerwała stara dama, ale dokładnego brzmienia tego jej powiedzenia nie da się powtórzyć. — Podziękuj bogom, jak przystało na kapłana, ale mnie podziękuj jak syn matce. Wielkie nieba! Czy na to się namęczyłam i natrudziłam nad tobą, żebyś mi mamrotał jakieś tam błogosławieństwa nad moją głową? Matce, co cię gdzieś urodziła, musiało widocznie serce pęknąć. I cóż jej po tobie, synu?
— Nie miałem matki, matko — odrzekł Kim. — Mówiono mi, że umarła, gdy byłem mały.
— Hai mai! Więc nikt nie powie, że odciągnęłam cię od niej, gdy znów puścisz się na włóczęgę, a ten dom będzie dla ciebie tylko chwilowem schroniskiem, jak tysiące innych, którym rzucasz błogosławieństwa i zapominasz o nich. Mniejsza z tem. Nie chcę żadnego błogosławieństwa, tylko, tylko... — tupnęła nogą na swoją ubogą krewniaczkę: — Zabierz stąd talerze. Na co zostawiasz niedojedzone resztki w pokoju, ty stara sowo?
— Miałam ja też kiedyś syna, ale umarł — zaszlochała za firanką uboga kuzynka. — Ty wiedziałaś przecież, że nie żyje. Chciałam posprzątać ze stołu, ale czekałam na twój rozkaz.
— No, no... To ja sama jestem tą starą sową — zawołała przepraszając ją, stara dama. — Nam, którym już niedaleko do „Chattris” (wielkie parasole, które rozpinają nad stosami, gdy palą zwłoki umarłych, w czasie ostatnich modłów kapłanów) — zachciewa się czepiać za ręce tych, co dopiero idą w życie z pełnemi „chattis” (wiadra na wodę). — Stara pani miała na myśli młodzież w pełni życia. — Gdy już człowiekowi niewolno zatańczyć, to trzeba przynajmniej popatrzeć się na to z okna... Niańczenie wnuków to cała nasza pociecha. Twój mistrz daje mi teraz wszystkie gusła i czary dla najstarszego syna mojej córki, dlatego, powiada — czy myślisz, że to prawda? — że jest wolny od wszelkiego grzechu. Hakim poniżył się bardzo w ostatnich czasach. W braku lepszych pacjentów, zajmuje się teraz truciem moich służących.
— Jaki hakim, matko?
— No ten z Dacca, który mi dał taką pigułkę, że o mało mnie nie rozerwała na trzy części. Przywlókł się tutaj przed tygodniem jak zbłąkany wielbłąd, przysięgał, że żyliście ze sobą jak bracia w drodze do Kulu i udawał, że niepokoi się bardzo o twoje zdrowie. Był bardzo wychudzony i głodny, więc dałam rozkazy, żeby go nakarmiono, — jego i jego niepokój.
— Chciałbym się z nim zobaczyć, jeżeli jeszcze jest tutaj.
— Je pięć razy na dzień, a kości rzuca psom, żeby się zabezpieczyć przed apopleksją. Tak bardzo niepokoi się o twoje zdrowie, że stoi ciągle przy drzwiach kuchni i opycha się resztkami. Będzie on tu siedział. Z pewnością nigdy się go nie pozbędziemy.
— Przyślij go do mnie, matko — przerwał jej Kim, mrugając porozumiewawczo okiem, — a spróbuję...
— Przyszlę ci go, ale nie trzeba go wypędzać. Ostatecznie przydał się na coś przecie, bo wyłowił Świętobliwego, gdy wpadł do strumienia, i chociaż Świętobliwy nie powiedział tego, moim zdaniem zdobył sobie zasługę.
— To bardzo mądry hakim. Przyślij mi go, matko. — Wybiegła jak huragan do kuchni, poczem tuż za nią wtoczył się Babu, ubrany w jakąś togę, jak rzymscy imperatorowie, wystrojony niczem Tytus, z odkrytą głową, w nowych patentowanych trzewikach i w najlepszym rozwoju swej tuszy. Toczył się promieniejąc cały z radości i kłaniając się dokoła.
— Na Jowisza, panie O’Hara, niezmiernie się cieszę, że pana znów oglądam. Pozwoli pan, że przymknę trochę drzwi. Wielka szkoda, że pan choruje. Czy bardzo pan chory?
— Papiery z „kilty”, plany i „murasla” — wołał Kim, podając mu niecierpliwie klucze. Teraz jedynem pragnieniem jego duszy było uwolnić się od nich.
— Ma pan zupełną słuszność. To jest istotnie właściwy pogląd na rzeczy. Znalazł pan tam co?
— Wziąłem z „kilty” wszystko, co było ręcznie pisane. Resztę wrzuciłem w przepaść. — Mógł słyszeć zgrzyt klucza w zamku, trzask rozdzieranej ceraty i szybkie przerzucanie papierów. Przez cały czas choroby dręczyła go bez przyczyny świadomość, że leżą pod nim te papiery, dręczyła go jak ciężar, niedający się usunąć. To też krew żywiej zaczęła teraz krążyć w jego żyłach, gdy Hurree, podskakując jak słoń, klasnął w ręce z radości.
— Świetnie! Doskonale, Mister O‘Hara. Zabrałeś pan cha, cha, — cały worek łajdactwa, zdrad, tajemnic i spisków. Mówili mi, że całą ich ośmiomiesięczną pracę djabli wzięli. Na Jowisza, ileż razy mnie wytłukli... Patrz pan, właśnie jest list od Hilása. — Odczytał parę wierszy pisanych lichą perszczyzną, językiem tym bowiem posługuje się dyplomacja na wschodzie. — Mister Sahib Radża w piękną dał się złapać pułapkę. Będzie musiał oficjalnie się tłumaczyć, dlaczego pisuje listy miłosne do Cara. A to są znakomite mapy... tu znów trzech lub czterech ministrów będzie mocno niepokojonych za udział w tej korespondencji. Na Boga, Rząd angielski zmieni prawo do tronu po Hilásie i Benárze i wyznaczy na ich siedziby nowych następców. Najkomiczniejsza ze zdrad... ale pan tego nie rozumie, co?
— Czy wziąłeś pan już wszystko? — pytał Kim, którego nic więcej nie obchodziło.
— Możesz pan teraz nawet dać głowę w zastaw, że są już u mnie. — Schował wszystko co znalazł w obszernych fałdach swoich szat, tak jak to tylko potrafią ludzie Wschodu. — Wszystko to pójdzie teraz do urzędu. Stara dama myśli, że mam ochotę zostać tutaj na wieczność. Ale ja wynoszę się z tem natychmiast. Mr. Lurgan będzie dumny. Oficjalnie jest pan moim podwładnym, ale wcielę pańskie nazwisko do ustnego raportu o sprawie. Szkoda, że niewolno nam składać raportów na piśmie. My, Bengalczycy, odznaczamy się przedewszystkiem dokładnością. — Rzucił klucz i pokazał Kimowi pustą skrzynkę.
— Dobrze, dobrze się stało. Byłem już bardzo zmęczony. Mój Świętobliwy był też chory. Podobno wpadł do...
— O tak. Zapewniam pana, że mam dla niego przyjaźń. Zachowywał się bardzo dziwnie, gdyście tu przyszli, tak, że przypuszczałem, iż to on ma przy sobie te papiery. Śledziłem go więc w czasie jego medytacji i rozmawialiśmy o różnych kwestjach etnologicznych. Tu, widzisz pan, jestem tylko bardzo nieznaczną osobistością przy nim i przy jego wszystkich gusłach i czarach. Na Jowisza, panie O’Hara, czy pan wiesz, że on ma niezłego bzika? Ależ tak, powiadam panu. A przytem jest kataleptykiem, o ile nie epileptykiem. Spotkałem go raz w takim stanie pod drzewem in articulo mortem, poczem zerwał się, wlazł do strumienia, tak... Byłby się napewno utopił, gdyby nie ja. Musiałem go wyłowić z wody.
— To dlatego, że nie byłem przy nim — rzekł Kim. — Mógł umrzeć z tego.
— Tak jest, mógł umrzeć, ale teraz już się wysuszył i przypuszczam, że przechodzi obecnie transfigurację. — To mówiąc, Babu stuknął się znacząco w czoło. — Z tego, co mi opowiadał, objaśniając mię, porobiłem notaty dla „Royal Society” in posse. Musi się pan pośpieszyć z rekonwalescencją i wrócić do Simli, a opowiem całą moją historję u Lurgana. To było poprostu wspaniałe. Spodenki u dołu mieli obaj prawie w strzępach i stary radża Nahan wziął ich za dezerterów z europejskiego wojska.
— Co, tych Rosjan? A jak długo byli oni z panem?
— Jeden był Francuzem. Och, przez cały długi szereg dni. Teraz górale myślą, że wszyscy Rosjanie są żebrakami. Na Jowisza, nie było jednej zakazanej dziury, żebym ich w nią nie wprowadził. Ale co naplotłem o nich góralom? Och, całą masę takich głupstw i anegdot. Opowiem to panu u Lurgana, gdy będziesz pan z powrotem. Zajmie to nam, — o, z pewnością calutką noc. No, śliczne pan pióro zdobyłeś teraz do swego kapelusza. Ta-ak. A najlepsze, że wydali mi nadto zaświadczenie. Powiadam panu, że to śmietankowy kawał. Żebyś ich mógł widzieć, jak przyszli do „Alliance Bank” stwierdzić swoją tożsamość. Dzięki niech będą Najwyższemu, że się też panu udało tak gracko wydostać te ich papiery. Nie śmiejesz się pan teraz, ale uśmiejesz się do syta, gdy będziesz zdrów. Teraz idę prościutko na kolej i jazda. Czekają pana teraz różne nagrody zato, coś zrobił. Jesteśmy z pana bardzo dumni, chociaż napędziłeś nam wiele strachu, a zwłaszcza Mahbubowi.
— Mahbub! Gdzież on jest teraz?
— Sprzedaje naturalnie konie, tu w sąsiedztwie.
— Tutaj? Jakto? Mów pan wolniej. Ciągle mi jeszcze głowa ciąży.
Babu spojrzał nań zukosa. — Dobrze. Otóż widzi pan, ja jestem człowiek bojaźliwy i nie lubię odpowiedzialności. Widzi pan, pan był chory, a ja nie wiedziałem, gdzie u licha ciężkiego są te papiery i ile ich jest. To też przybywszy tutaj wysłałem prywatny telegram do Mahbuba, który był w Meerut na wyścigach — i opowiedziałem mu, jak rzeczy stoją. On przyjeżdża ze swymi ludźmi, spotyka się z Lamą, a potem nazywa mnie półgłówkiem i to było dla mnie bardzo przykre...
— Ale skąd, dlaczego?
— Oto właśnie się pytam! Ja tylko poddałem mu myśl, że jeśli ktoś ukradł te papiery, to potrzeba mi kilku tęgich i dzielnych ludzi, żeby je ukraść z powrotem. Widzi pan, one są djabelnie ważne, a Mahbub Ali nie wiedział, gdzie pan jest.
— Więc Ali Mahbub miał zrabować dom tej damy? Oszalałeś pan, panie Babu — zawołał Kim z oburzeniem.
— Potrzeba mi było papierów. Przypuśćmy, że ona je skradła? To było wprawdzie tylko takie małe przypuszczenie. Panu się to nie podoba, co? — Jedno z krajowych przysłów, nie nadające się do powtórzenia, dowiodło Babu, jak bardzo Kim był niezadowolony z tego planu...
— Cóż zrobić, stało się — rzekł Hurree, wzruszywszy ramionami — trudno się w takich razach liczyć z dobrym smakiem. Mahbub gniewał się również. Sprzedał tu w okolicy wszystkie swoje konie i powiada, że stara dama jest „pukka”, nawskroś staroświecka i nie zniżyłaby się do tak niedżentelmeńskiego postępku. Mnie to nic nie obchodzi. Dostałem papiery i byłem bardzo zadowolony z moralnej asystencji Mahbuba. Powiadam panu, jestem człowiekiem bojaźliwym, ale im jestem w większym strachu, w tem niebezpieczniejsze włażę opresje. Pamięta pan, jak się cieszyłem, że pan poszedł ze mną do Chini... no więc teraz również, że Mahbub był niedaleko. Stara dama jest czasem bardzo niełaskawa dla mnie i dla moich pigułek.
— Allah jest miłosierny — rzekł ubawiony Kim, opierając się na łokciu. — Cóż z pana za dziwne zwierzę, panie Babu. Pomyśleć, że ten sam człowiek szedł sam, jeżeli mówi prawdę, z obrabowanemi i wściekającemi się cudzoziemcami.
— Ach to była drobnostka, skoro mnie już raz obili, ale gdyby papiery były przepadły, toby dopiero była historja. Nie brakowało też wiele, żeby i Mahbub mnie obił, gdy konferował z Lamą bez końca. Mam już dość tego. Mam zamiar przenieść się odtąd do służby wywiadowczej w zakresie etnologicznym. A teraz dowidzenia, Mister O’Hara. Mogę jeszcze zdążyć na pociąg, odchodzący do Umballi o 4.25 po północy, jeżeli się pośpieszę. Dobre to czasy będą, gdy sobie to przypomnimy u Lurgana. Lepiej będzie, jeżeli zamelduję oficjalnie pański udział w robocie. Bądź zdrów, drogi kolego, a gdy się panu zdarzy kiedy raz jeszcze taka emocja... pamiętaj nie używać klątw mahometańskich w tybetańskim kostjumie.
Potrząsł dwukrotnie ręką Kima — ów Babu od stóp do głów — i otworzył drzwi. Za chwilę, gdy słońce padło na jego triumfujące oblicze, przybrał nanowo wyraz pokornego doktora z Dacca.
— Okradł ich — myślał Kim, zapominając, że brał udział w całej przygodzie. — Oszukał ich i okpił, jak przystało na Bengalczyka. — Oni mu dali zato „chit” (świadectwo). Kpił z nich, ryzykując życie. Jabym za nic w świecie do nich nie poszedł po tej strzelaninie. A potem powiada, że jest bojaźliwy człowiek... I jest istotnie bojaźliwy. Muszę wyjść trochę na świat Boży.
Z początku nogi uginały się pod nim jak dwa zepsute cybuchy, a migotanie światła słonecznego otumaniło go. Przysiadł pod białym murem i wspominając minione wydarzenia z długiej podróży i zasłabnięcie Lamy, a przypomniawszy sobie całą rozmowę, rozrzewnił się, jak to się często zdarza osłabionym — nad własnemi losami. Puścił wodze nieokiełzanym myślom, które jak młody spłoszony koń pomknęły hen, na manowce. Zbył się już ciężaru z „kilty”, wypuścił go ze swych rąk, przestał się nim zajmować. Usiłował myśleć o Lamie, zastanowić się i dziwić, po co wlazł do strumienia, — ale wielkość otaczającego go świata, oglądana po przez otwartą bramę dziedzińca odniosła precz myśl zaledwie poczętą. Spojrzał na drzewa i szerokie łany, wśród których między zbożem kryły się chaty pokryte strzechą. Patrzył z szeroko rozwartemi oczyma, niezdolny określić oddalenia i proporcji ani znaczenia widzianych rzeczy. Wpatrywał się przez całe pół godziny i przez cały ten czas czuł, chociaż nie umiałby tego wyrazić, że dusza jego straciła związek z otoczeniem, jak zębate kółko nie połączone z resztą maszynerji, — właśnie tak samo, jak zębate kółko zepsutego młynka od cukru, który leżał niedaleko. Owiały go podmuchy wiatru, papugi skrzeczały nad nim, gwary ludnego domu, kłótnie, rozkazy i łajania, — wszystko to uderzało o jego tępe, obojętne uszy. — Jestem Kim. Jestem Kim. Któż to jest Kim? — powtarzał w duchu bez końca. Nie potrzebował krzyczeć, nic w życiu nie było mu mniej teraz potrzebne od krzyku, ale nagle poczuł ulgę... głupie łzy popłynęły mu po nosie i uczuł, że kółka jego maszyny życiowej zaczynają się prawie z trzaskiem zahaczać na nowo o otaczający go świat. Rzeczy, które snuły się bezmyślnie przed jego oczyma na chwilę przedtem, teraz nabrały dawnego znaczenia. O pół mili od dworu, na małym pagórku, stał pusty wóz pod młodą figą indyjską, który zdawał się pilnować świeżo zaoranych pól. Kim, zbliżając się do niego, uczuł, że powieki skąpane w łagodnem powietrzu poczynają mu ciężyć. Ziemia naokół, była to czarna gleba, nie zaś młoda zielona ruń, która za życia jest już napoły obumarła, ale pełna nadziei gleba, która kryje w sobie zarody wszelkiego życia. Czuł pod stopami, brał ją w ręce, i zwolna, zginając nogi i wzdychając rozkosznie, rozciągał się na niej w całej długości w cieniu drewnianego wozu. A matka ziemia była również dobra, jak stara dama. Przesycała go swojem tchnieniem i zdawała przywracać w nim równowagę sił, którą utracił, leżąc tak długo na łóżku, odcięty od jej dobroczynnego działania. Głowa jego leżała bezsilnie na jej piersiach, a rozłożone ręce poddawały się jej potężnej sile. Szeroko rozgałęzione nad nim drzewo, a nawet obciosane bierwiona wozu wiedziały, czego tu szukał, chociaż on sam o tem nie wiedział. Przeleżał godziny całe, pogrążony w większym bezładzie, niż w czasie snu.
Pod wieczór, gdy kurz wzbity przez powracające trzody zaćmił wszystkie horyzonty, szli Lama i Mahbub Ali, krocząc wolno, bo w domu powiedziano im, dokąd poszedł.
— Allah, co za szaleństwo kłaść się na gołej ziemi — mruknął handlarz koni. — Mogli go tu zastrzelić ze sto razy — ale prawda, że to nie na granicy.
— Nigdy jeszcze nie było takiego cheli — rzekł Lama, powtarzając po raz tysiączny swoje ulubione powiedzenie — jest umiarkowany, łagodny, mądry, chętny w usługach, wesoły w podróży, pamiętający o wszystkiem, uczony, prawdomówny i grzeczny. Wielka go czeka za to nagroda.
— Znam tego chłopca, mówiłem już o tem.
— I miał te wszystkie przymioty?
— Niektóre miał, ale chciałbym się od was dowiedzieć, co z nim zrobić, żeby mówił zupełną prawdę. Musiano go dobrze zapewne tutaj odżywiać?
— Stara kobieta ma złote serce — rzekł poważnie Lama. — Opiekuje się nim, jak własnym synem.
— W połowie Hindostanu ludzie zdają się mieć to samo usposobienie. Ja chciałem tylko przekonać się, czy chłopcu nie dzieje się krzywda i czy jest wolny. Jak wiecie, żyłem z nim w przyjaźni, jeszcze w początku waszej pielgrzymki.
— To nas właśnie łączy — rzekł Lama, siadając na ziemi. — Zbliżamy się teraz do końca naszej wędrówki.
— No, wasza pielgrzymka o mało co, dzięki Wam, nie została bardzo źle zakończona, przed tygodniem. Słyszałem, co mówiła stara dama, gdyśmy Was nieśli na noszach do domu — rzekł Mahbub, śmiejąc się i pogładził swą świeżo ufarbowaną brodę.
— Rozmyślałem wtedy o innych sprawach. To Hakim z Dacca przerwał mi moje rozmyślania.
— Gdyby nie to — mruknął do siebie po afgańsku Mahbub — skończyłbyś swoje medytacje na gorących brzegach Piekła, bo jesteś wierny i poganin, mimo całej twojej dziecinnej prostoty. A cóż teraz myślicie robić?
— Tej nocy — mówił Lama wolnym głosem, w którym drgało uczucie triumfu — tej nocy jeszcze on będzie wolny jak i ja, od wszelkiej skazy grzechu, jak ja pewny, że po opuszczeniu ciała dostąpi Wyzwolenia z Błędnego Koła Wszechrzeczy. Mam znak — rzekł, kładąc rękę na rozdartym strzępie w zanadrzu — że dni moje są policzone, ale zabezpieczę go na lata całe. Pamiętaj, że jak ci mówiłem, przed trzema dniami doznałem Objawienia.
— Musi być prawdą to, co powiedział mi kapłan w Tirah, gdy jego kuzynowi wykradłem żonę: że jestem „sufi” (wolnomyślny). Teraz się przekonywuję — mruczał do siebie Mahbub, klnąc na czem świat stoi. — Pamiętam to wasze opowiadanie. Więc myśleliście, że on dostanie się do „Jannatu l’Adu” (Ogrody Edenu). Ale jak? Czy myślicie go zabić, czy utopić w tej cudownej rzece, z której was Babu wyciągnął?
— Nie wyciągano mnie z żadnej rzeki — rzekł naiwnie Lama. — Zapomniałeś, co się ze mną stało. Znalazłem ją przez Objawienie.
— Och, tak, to prawda — wyjąkał Mahbub, którym miotała wściekłość i uczucie niepohamowanej wesołości. — Nie zapamiętałem tylko dokładnie, jakie to było. Więc doszliście do tego świadomie...
— A mówić, że ja chcę mu odebrać życie, jest już nie grzechem, ale zwykłem szaleństwem. Mój chela pomagał mi w poszukiwaniu Rzeki, więc ma prawo oczyścić się w niej z grzechów również jak i ja.
— Tak, on potrzebuje rzeczywiście oczyszczenia. Ale potem, co potem, starcze?
— O nieba, cóż to za pytanie? Będzie pewny swego „Nibban” — będzie uświęcony, jak ja teraz jestem.
— Dobrze powiedziane. Ja już zaczynałem się bać, że wsiądzie na Konia Mahometa i... fiut.
— Nie, musi iść w świat nauczać.
— Aha, teraz rozumiem. To ma być właściwa droga dla takiego źróbka. Naturalnie, że on musi iść i nauczać. On może się bardzo przydać naprzykład jako pisarz w urzędach.
— I na to go kształcono. Zdobywałem zasługę, dając jałmużnę na ten cel. Dobry czyn nie ginie. Pomagał mi w mojem Szukaniu, a ja mu w jego. Sprawiedliwe jest Koło Żywota, o handlarzu koni z Północy. Niech naucza, niech będzie pisarzem, o cóż chodzi? Bądź co bądź w końcu dostąpi Wyzwolenia. Reszta jest tylko złudzeniem.
— O cóż chodzi? O to, że muszę go mieć za sześć miesięcy przy sobie za górami Balkh. Przyjeżdżam tu z dziesięciu kulawemi końmi i trzema tęgiemi drabami, dzięki temu tchórzowi Babu, żeby wyrwać chorego chłopca przemocą z domu tej starej baby, a tymczasem dowiaduję się, że młody Sahib ma być wzniesiony do Bóg wie którego nieba pogańskiego, z pomocą tego starego. Widzę nawet, że i ja sam odbiegłem trochę od Gry. Ale ten warjat kocha bardzo chłopca, a i ja musiałem także porządnie zwarjować.
— Co to za modlitwa? — pytał Lama, słuchając tej rozmowy Afgana z własną brodą.
— Głupstwo, tylko teraz lżej mi jest na duchu, odkąd zrozumiałem, że chłopak chociaż jest godny Raju, może jednak wstąpić do rządowej służby. Muszę iść do koni. Zaczyna się już ściemniać. Nie budź go, nie chciałbym słyszeć, jak cię nazywa swoim mistrzem.
— On przecież jest moim uczniem. Czemże by miał być?
— Mówił mi o tem — odrzekł Mahbub, dławiąc w sobie uczucie nudy i wstał, śmiejąc się na głos. — Niezupełnie się zgadzamy, skoro cię obchodzą takie drobnostki.
— To nic nie szkodzi — rzekł Lama.
— I ja tak myślę. To też nie obraźcie się, wy bezgrzeszni, świeżo wymyci i trzykroć unurzani w wodzie, gdy wam powiem, że dobry z was, bardzo dobry człowiek. Przegadaliśmy ze sobą cztery czy pięć wieczorów, a chociaż ja jestem tylko handlarzem koni, mogę jednak, jak to mówią, po przez nogi końskie zobaczyć co to świętość. Teraz widzę też, dlaczego Przyjaciel całego Świata z tobą się tak zaprzyjaźnił. Obchodź się z nim dobrze i poleć mu, żeby wrócił do świata nauczać, gdy już wykąpiesz mu nogi, jeśli to ma być odpowiednie lekarstwo dla źróbka.
— Dlaczego nie chcesz samemu pójść także Drogą Zbawienia i w ten sposób towarzyszyć chłopcu?
Mahbub zdumiał się na wspaniałe zuchwalstwo tej propozycji, za którą na Granicy byłby zapłacił mu niejednym ciosem noża. Ale potem komizm tych słów poruszył jego wielką światową duszę. — Powoli, powoli, stanie się to dopiero wtedy, gdy kulawy wałach przeskoczy przez Umballę. Wejdę do Raju później, na razie mam zajęcia, dużo do roboty, a zawdzięczać to będę Waszej prostoduszności. Wyście nigdy nie kłamali?
— Poco?
— O Allah, słuchaj go! Pocóż istotnie miałbyś kłamać? W waszym świecie nie skrzywdzili nigdy nikogo?
— Raz — piórnikiem... zanim zostałem mądry.
— Tak? Nabieram lepszego wyobrażenia o was. Dobry z was kaznodzieja. Zawróciliście znajomego mi człowieka z obłędnej drogi — zakończył, wybuchając szalonym śmiechem. — Przybył tu ze szczerym zamiarem popełnienia „dacoity“ (rabunek z włamaniem). Tak, zamierzał rżnąć, rabować, mordować i brać, co mu się podobało.
— Ależ to wielkie głupstwo.
— O, i wielka hańba również. I zaczął tak myśleć dopiero wtedy, gdy poznał się z wami i z kilkoma innemi osobami płci męskiej i żeńskiej. Odstąpił więc od zamiaru, a teraz idzie obić grubego, tłustego Babu.
— Nie rozumiem nic z tego, co mówisz.
— Boże uchowaj. Wielu jest ludzi silnych wiedzą, stary człowieku. Ale wasza siła jest jeszcze większa. Zachowajcie ją. Mam nadzieję, że zrobicie to. A jeśli chłopak nie będzie posłuszny, natrzyjcie mu dobrze uszu. — Poczem handlarz, klepnąwszy się po szerokim bucharskim pasie, zniknął w zapadającym zmroku, a Lama ujrzawszy jego potężne plecy, nagle oprzytomniał.
— Ten człowiek nie zna się na grzeczności i daje się zwodzić złudzie i pozorom. Ale mówił dobrze o moim cheli, który otrzyma nagrodę. Trzeba się teraz pomodlić... Wstań, o najszczęśliwszy z synów kobiecych. Zbudź się. Znalazłeś, czego szukasz.
Kim zbudził się, poczem Lama usłyszał z przyjemnością jego ziewnięcie i trzepanie palcami po głowie dla odpędzenia złych duchów. — Spałem całe wieki. Gdzie ja jestem, o Świętobliwy, czy dawno tu jesteś? Wyszedłem szukać cię, ale — rzekł, uśmiechnąwszy się sennie — zasnąłem po drodze i czuję się teraz zupełnie dobrze. Czy jadłeś co? Chodźmy do domu. Już od kilku dni nie zajmowałem się tobą. A nasza Sahiba, czy karmiła cię dobrze? Któż ci nacierał nogi? Jakże z chorobą brzucha i karku, a szum w uszach ustąpił?
— Ustąpiło już wszystko, ustąpiło. Czy nie wiesz o niczem?
— Nic nie wiem, prócz tego, że nie widziałem cię już oddawna. O czem mam wiedzieć?
— To dziwne, że nie wiesz o niczem, skoro wszystkie moje myśli skierowane były ku tobie.
— Nie mogę widzieć twojej twarzy, ale głos twój huczy, jak dźwięk gongu. Czy stara dama odmłodziła cię swojem jedzeniem? — Wytężał wzrok w kierunku siedzącej w kuczki figury, która odcinała się czarną sylwetą na tle żółtawej smugi światła. Tak siedzi kamienny Budha, który spogląda na patentowane automatyczne kołowrotki, przy drzwiach muzeum w Lahorze.
Lama zachował swój spokój. Nie słychać było nic, prócz klekotania różańca i słabego odgłosu kroków oddalającego się Mahbuba. Łagodny spokój mglistego indyjskiego wieczora otoczył ich dookoła.
— Słuchaj, niosę ci nowiny.
— Ale chodźmy lepiej do domu.
Długa, żółta ręka wysunęła się, nakazując milczenie, a Kim posłusznie przysiadł w kuczki na krawędzi swej szaty. — Słuchaj mnie, niosę nowiny. Skończyło się Szukanie. Przyszedł oto czas nagrody... Tak. Jak długo byliśmy w Górach, żyłem twemi siłami, aż zgięła się młoda gałązka i ledwie, że nie złamała. Gdyśmy wyszli z Gór, stroskane było moje serce o ciebie, i z powodu innych spraw, które kryłem w głębi duszy. Łódź mego ducha zmyliła drogę, nie mogłem wejrzeć w Przyczynę Wszechrzeczy. Powierzyłem cię więc całkowicie opiece tej cnotliwej niewiasty. Nie przyjmowałem pokarmów, nie piłem wody. Przesiedziałem na rozmyślaniu dwa dni i dwie noce, odrywając umysł od rzeczy ziemskich, wdychając i wydychając powietrze, jak nakazuje reguła... W czasie długiej nocy tak wielką była moja nagroda, że mądra dusza odłączyła się od głupiego ciała i stała się wolną. Nigdy tego przedtem nie osiągnąłem, chociaż nieraz stałem na progu tego Raju. Rozważ to dobrze, bo to cud.
— Cud rzeczywiście. Dwa dni i dwie noce bez pożywienia. A gdzież była stara kobieta? — zapytał Kim, słuchając go z najwyższem wzruszeniem.
— Tak, moja dusza stała się wolna i zataczając kręgi jak orzeł, przekonała się zapewne, że tam niema już Lamy Teshoo, ani żadnej innej duszy. Jak kropla rozpływa się w morzu, tak duch mój rozpłynął się w Duszy Wszechświata, która jest ponad wszystkiem. Tak wyniesiony kontemplacją, widziałem cały Hindostan od Cejlonu na morzu, aż do Gór i moich własnych barwnych Skał w Such-zen, widziałem każde pole i każdą wieś, w których ostatnio spoczywaliśmy. Widziałem je na jednem miejscu i o jednym czasie, bo były w mej duszy. Potem poznałem, że duch wydostał się poza Złudzenia Czasu i Przestrzeni. Po tem poznałem, że jestem wolny. Widziałem cię leżącego w łóżku i widziałem cię rzucającego się na poganina, o tym samym czasie w mojej duszy, która jak powiedziałem, złączyła się z Duszą Wszechświata. Widziałem też głupie ciało lamy Teshoo, leżące na dole, a Hakim z Dacca klęcząc przy niem, krzyczał mu w ucho. Potem dusza moja rozpłynęła się i nie widziałem nic, bo stałem się wszystkiem, złączywszy się z Duszą Wszechświata. Rozmyślałem tak przez tysiące i tysiące lat, niedostępny namiętnościom, rozumiejący przyczyny Wszechrzeczy. Potem jakiś głos krzyknął: Co się stanie z chłopcem, jeżeli ty umrzesz? — i zatrząsłem się w sobie z litości nad tobą i rzekłem: — Powrócę do mego cheli, gdyż zbłądziłby z Drogi. — Wówczas moja dusza, która jest duszą Lamy Teshoo, oderwała się od Duszy Wszechświata ze zmaganiem się, niechęcią i tęsknotą i bólem niewypowiedzianym. Jak ikra z ryby, jak ryba z wody, jak woda z chmury, jak chmura z gęstego powietrza, tak wyrwała się, wyskoczyła, wysnuła się dusza lamy Teshoo z Duszy Wszechświata. Potem głos jakiś krzyknął znów: — Rzeka. Uważaj na Rzekę — i spojrzałem w dół na świat, który był taki sam, jak go widziałem przedtem, na jednem miejscu i o jednym czasie i zobaczyłem wyraźnie Rzekę Strzały u moich stóp. Tej godziny dusza moja była obciążona pewnemi grzechami, z których się całkowicie nie oczyściła, a one chwytały mnie za ręce i trzymały się mnie, ale ja usunąłem je na bok — i puściłem się lotem orła ku Rzece. Mijałem świat po świecie dla ciebie. Widziałem pod sobą Rzekę — Rzekę Strzały, a gdy zstąpiłem, wody jej zamknęły się nademną. I patrz, byłem znowu w ciele lamy Teshoo, ale wolny od grzechu, a Hakim z Dacca podtrzymywał moją głowę na wodach Rzeki. Ona jest tu, Ona jest za tem drzewem, za Mango-Tope, tam, niedaleko.
— Allah Kerim! Och, jak to dobrze, że Babu był przytem. Czy bardzo się przemoczyłeś?
— Cóż mnie to mogło obchodzić? Pamiętam, że Hakim troszczył się o ciało lamy Teshoo. Wyciągnął je ze świętych wód własnemi rękami, a potem przyszedł tam handlarz koni z Północy z noszami i ludźmi, złożyli ciało na nosze i zanieśli je do domu starej damy.
— A co mówiła Sahiba?
— Rozmyślałem w tem ciele i nie słyszałem. Tak więc skończyło się Szukanie. Za zasługi, jakie zdobyłem, znalazłem tu Rzekę Strzały. Wytrysła ona z pod naszych stóp, jak przepowiadałem. Znalazłem ją, Synu mojej duszy, i zawróciłem Duszę moją od Progów Wolności, aby cię wyzwolić od wszelkiego grzechu tak, jak ja jestem wolny i bez grzechu. Sprawiedliwe jest Koło Życia. Pewne jest nasze Wyzwolenie. Pójdź!
Skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechnął się, jak człowiek, który zdobył dla siebie i swoich ukochanych — Wyzwolenie.


FINIS


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.