Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wet zrozumieć. I wrócicie teraz w Góry — dokończył, wzdychając.
— Naturalnie. W nasze wysokie góry, jak tylko można najprędzej. — Tragarz pociera sobie ramię, pije wodę, wypluwa ją napowrót i poprawia plecione sandały. Kim z twarzą wychudłą i zmęczoną płaci resztkami monety, wyjmuje worek z żywnością, chowa pakiet zawinięty w ceratę (są tam święte pisma) w zanadrze i pomaga Lamie wstać na nogi. Spokój wrócił znowu na twarz starca, nie obawia się już, by Góry zapadły się i przygniotły go do ziemi, ciągnącego Kima za sobą, jak to stało się owej straszliwej nocy, gdy ich zatrzymała wezbrana rzeka.
Górale podnoszą nosze i znikają między kępami krzaków.
Lama wznosi rękę w stronę widniejącego łańcucha Himalajów. — Nie między was, o Najbłogosławieńsze z gór, wpadła Strzała Najdoskonalszej Istoty. I nigdy już nie odetchnę waszem powietrzem.
— Ależ ty jesteś dziesięćkroć razy silniejszy w dobrem powietrzu dolin — mówi Kim, bo do jego znużonej duszy przemawiają lekko pofalowane, łagodne niziny. — Tak jest, tutaj lub gdzieś dalej musiała paść Strzała. Będziemy iść wolno, może jedną „kos” (3 mile angielskie) na dzień, bo nasze Szukanie jest pewne. Ale worek cięży mi bardzo.
— Tak, nasze Szukanie jest pewne. Udało mi się wydostać z objęć wielkiej Pokusy.
Uszli tego dnia tylko parę mil, ale cały ciężar podróży spoczywał na ramionach Kima. Ciężar starca, ciężar worka z żywnością obciążonego tekami, pakiet pism w zanadrzu i troska o wszystkie potrzeby w drodze. O świcie szedł po jał-

—   186   —