Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mużnę, rozkładał Lamie derki, do rozmyślań trzymał zmęczoną głowę starca na kolanach, w czasie skwaru południa odpędzając muchy, póki ręka mu nie omdlała, szedł znów wieczorem po jałmużnę i nacierał nogi Lamie, który odpłacał mu to wszystko obietnicą Wyzwolenia — dziś, jutro lub w najbliższych dniach.
— Nigdy jeszcze nie było na świecie takiego cheli. — Nieraz powątpiewam, czy Ananda bardziej troskliwie mogła karmić naszego Zbawiciela. I pomyśleć, że ty jesteś Sahibem. Gdy byłem mężczyzną, dawno już temu, zapomniałem o tem. A teraz często patrzę na ciebie i przypominam sobie, że jesteś Sahibem. Dziwne to doprawdy.
— Mówiłeś, że nic nie jest ani czarne ani białe. Pocóż mnie dręczysz zatem, mówiąc mi o tem? Nastaw-no mi drugą nogę do roztarcia. To mnie irytuje. Nie jestem żaden Sahib. Jestem twój chela i czuję, że mi głowa cięży na ramionach.
— Jeszcze odrobinę cierpliwości. Obaj zarówno dostąpimy Wyzwolenia. A wtedy obaj, ja i ty, z drugiego brzegu Rzeki spojrzymy na nasze żywoty, jak wtedy w Górach, kiedyśmy patrzeli na ścieżkę, którąśmy przeszli onego dnia, mając ją za sobą. Może i ja kiedyś też byłem Sahibem...
— Przysiągłbym, że nigdy jeszcze nie było Sahiba równego tobie.
— Jestem przekonany, że „Dozorca Obrazów” w Domu Cudów musiał być w poprzednim życiu jakimś opatem. Ale teraz nawet przez jego okulary nie mogę niczego dojrzeć. Gdy patrzę przez nie dłużej, zaczynają po nich latać jakieś plamy. Nic dziwnego, znamy się już na figlach naszej nędznej ziemskiej powłoki — igraszka cieniów

—   187   —