Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i tyle. Podlegam jeszcze złudzeniom Czasu i Przestrzeni. Ile nasze ciała zrobiły dziś drogi?
— Może pół „kos” (trzy czwarte mili) zaledwie, a jednak i to bardzo uciążliwe.
— Pół „kos”? Ha! Ja w myśli uszedłem tysiąc tysięcy mil. Jakże my wszyscy jesteśmy uwikłani, zaplątani i przywiązani do tych wszystkich bezsensownych rzeczy. — Spojrzał na wychudłą, pokrytą błękitnemi żyłkami rękę, która z trudnością przebierała paciorki różańca.
— Chelo, czy nigdy nie przychodziła ci ochota mnie opuścić?
Kim myślał o pakiecie z listami i lekach w worku z żywnością. Gdyby tylko ktoś odpowiednio upoważniony do tego mógł uwolnić go od nich, Wielka Gra mogłaby sobie toczyć się sama przez się, nie dbał już o nią wcale. Był zmęczony, w głowie czuł gorąco, a kaszel, pochodzący z żołądka, szarpał go i męczył.
— Nie — rzekł prawie surowo — nie jestem psem ani wężem, by kąsać, gdy mnie nauczono kochać.
— Za dobry jesteś dla mnie.
— I to nieprawda. Rozstrzygnąłem jedną kwestję, nie poradziwszy się ciebie. Wysłałem posłańca do kobiety z Kulu, z domu tej niewiasty, która dziś rano dałą nam koziego mleka, mówiąc że jesteś trochę chory i potrzebujesz lektyki. Wyrzucałem sobie, żem tego nie zrobił wcześniej gdyśmy się wydostali z Gór. Zatrzymamy się tutaj, póki nie przyniosą lektyki.
— Dobrze zrobiłeś. Ta kobieta ma złote serce, jak to raz powiedziałeś, ale jest gadatliwa, troszeczkę za gadatliwa.
— Teraz już cię nie będzie męczyć. Postarałem się także i o to. Mój Świętobliwy, serce mi

—   188   —