Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mniejsza z tem. Nie chcę żadnego błogosławieństwa, tylko, tylko... — tupnęła nogą na swoją ubogą krewniaczkę: — Zabierz stąd talerze. Na co zostawiasz niedojedzone resztki w pokoju, ty stara sowo?
— Miałam ja też kiedyś syna, ale umarł — zaszlochała za firanką uboga kuzynka. — Ty wiedziałaś przecież, że nie żyje. Chciałam posprzątać ze stołu, ale czekałam na twój rozkaz
— No, no... To ja sama jestem tą starą sową — zawołała przepraszając ją, stara dama. — Nam, którym już niedaleko do „Chattris” (wielkie parasole, które rozpinają nad stosami, gdy palą zwłoki umarłych, w czasie ostatnich modłów kapłanów) — zachciewa się czepiać za ręce tych, co dopiero idą w życie z pełnemi „chattis” (wiadra na wodę). — Stara pani miała na myśli młodzież w pełni życia. — Gdy już człowiekowi niewolno zatańczyć, to trzeba przynajmniej popatrzeć się na to z okna... Niańczenie wnuków to cała nasza pociecha. Twój mistrz daje mi teraz wszystkie gusła i czary dla najstarszego syna mojej córki, dlatego, powiada — czy myślisz, że to prawda? — że jest wolny od wszelkiego grzechu. Hakim poniżył się bardzo w ostatnich czasach. W braku lepszych pacjentów, zajmuje się teraz truciem moich służących.
— Jaki hakim, matko?
— No ten z Dacca, który mi dał taką pigułkę, że o mało mnie nie rozerwała na trzy części. Przywlókł się tutaj przed tygodniem jak zbłąkany wielbłąd, przysięgał, że żyliście ze sobą jak bracia w drodze do Kulu i udawał, że niepokoi się bardzo o twoje zdrowie. Był bardzo wychudzony i głodny, więc dałam rozkazy, żeby go nakarmiono, — jego i jego niepokój.

—   198   —