Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go białego szeregu nieregularnych domów za Saharunpore, Lama powziął już postanowienie.
Stara dama po przywitaniach rzekła wesoło z górnego okna: — I na co zdało się starej kobiecie dawać przestrogi starcowi. Mówiłam ci, mówiłam o Świętobliwy, żebyś miał oko na swego chelę. I cóż z tych rad? Nie odpowiadaj mi. Ja wiem. Biegał za kobietami. Spójrz-no na jego oczy, jak są wgłębione i zapadnięte, a ta to zdradliwa linja od nosa na dół, to nic? Ależ go dopiero wysuszyły... I to ma być kapłan?
Kim spojrzał w górę, lecz zbyt był zmęczony, aby się uśmiechnąć, więc poprzestał tylko na przeczeniu głową.
— Nie żartuj z nas, pani — rzekł Lama. — Czas nadszedł już. Przyszliśmy tutaj dla wielkich rzeczy. W Górach przyszła na mnie wielka duchowa słabość, jego zaś chwyciła się choroba. Od tego czasu żyłem tylko jego siłą... on zaś żywił mnie sobą.
— Dzieci z was, i młody i stary — sapnęła dama, lecz przestała z nich żartować. — Niechże ta gościna u mnie przywiedzie was znów do zdrowia. Zaczekajcie chwilę, a przyjdę pogadać z wami, o wysokich, dobrych górach.
Wieczorem, gdy zięć jej powrócił do domu, co ją zwolniło od codziennego spaceru w celu obejrzenia całego gospodarstwa, przyszła na zapowiedzianą pogawędkę, w czasie której Lama opowiadał jej swym cichym głosem. Stare ich głowy kiwały się mądrze ku sobie. Kim poszedł chwiejąc się ze zmęczenia na nogach do pokoju, w którym przygotowano mu hamak i usnął szybko. Lama zabronił dać mu cokolwiek do jedzenia, ani też prześcieradeł.

—   191   —