Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem... wiem. Któż może wiedzieć lepiej odemnie — gdakała stara dama. — My, co pójdziemy już niedługo na stos, chwytamy za ręce tych, co idą dopiero w stronę Rzeki Życia z pełnemi wiadrami wody... tak, z pełnemi po brzegi wiadrami. Wyrządziłam chłopcu przykrość. Powiadasz więc, że ci pożyczył swoich sił? To prawda, że starzy zjadają młodych, dzień w dzień. Teraz my jego musimy przyprowadzić do zdrowia.
— Nieraz już zdobyłaś sobie zasługę...
— Moją zasługę. Cóż to? Taki ze mnie stary worek z kościami, przyrządzający mężczyznom smakołyki, a oni nie pytają się nawet: „Któż to przyrządził?”... No, ale jeżeli te zasługi mogłyby być policzone mojemu wnuczkowi, to...
— Temu, co choruje na żołądek?
— Co? I pomyśleć, że Wasza Świątobliwość zapamiętała o tem? Muszę to zaraz opowiedzieć jego matce. Ależ to wyjątkowy zaszczyt. Ten, co choruje na żołądek. I Jego Świętobliwość przypomniał go sobie natychmiast. Ależ matka będzie z tego naprawdę dumna.
— Mój chela jest dla mnie tem, co syn dla tych, których nie dotknęła łaska oświecenia.
— Raczej wnukiem. Matki nie mają jeszcze tej mądrości, co my. Niech tylko której dziecko zakrzyknie, to zdaje im się, że całe niebo wali się na ziemię. Babka zaś, którą dość czasu dzieli od męki rodzenia i rozkoszy karmienia, potrafi dobrze odróżnić, czy krzyk pochodzi ze złości czy z bólu brzuszka. Ale gdy wasza Świętobliwość gościła u mnie po raz ostatni, to skoro mowa o boleściach brzuszka, przypominam sobie, że byłam może zbyt natarczywa, dopraszając się ciągle czarów od Jego Świętobliwości.

—   192   —