Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Siostro — rzekł Lama, posługując się w stosunku do starej damy formą, jakiej mnichowi buddyjskiemu wolno niekiedy użyć w odniesieniu do zakonnicy — jeżeli czary mają dla ciebie moc uzdrawiającą...
— Wolę je, niż tysiąc doktorów.
— Powiadam więc, jeżeli mają dla ciebie tę moc, to ja, który byłem opatem w Such-zen, zrobię ich tyle, ile tylko zapragniesz. Nigdy dotąd jeszcze nie widziałem twojej twarzy...
— Tego nawet małpy, które nam kradną owoce nie są ciekawe. Chi! Chi! Chi!
— Ale — jak powiedział ten, co śpi teraz tam oto — mówił Lama, wskazując na zamknięte drzwi gościnnego pokoju po drugiej stronie podwórza — serce twoje jest szczerozłote... A on jest moim prawdziwym duchowym wnukiem.
— Doskonale. Będę więc krową Waszej Świętobliwości. — Było to powiedziane na sposób iście hinduski, ale Lama nie zwracał na to nigdy uwagi. — Jestem stara. Wydałam na świat kilku synów. Och, niegdyś mogłam ja się podobać ludziom. Teraz umiem ich tylko leczyć. — Lama usłyszał brzęk bransolet na rękach damy, jakby zamierzała coś zrobić. — Będę ja czuwać nad chłopcem, karmić i przyprowadzę go już całkiem do zdrowia. Hai! Hai! My starzy znamy się na niejednem.
Oto dlaczego Kim, którego bolały wszystkie kości, gdy otworzywszy oczy chciał pójść do kuchni i przyrządzić posiłek dla swego mistrza, zobaczył się otoczonym dokoła srogimy zakazami, a drzwi swego pokoju pilnowane przez starą zakwefioną postać, której towarzyszył posiwiały sługa, poczem oznajmiono mu stanowczo, czego mu robić niewolno.

—   193   —