Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie możesz... niewolno ci mieć przy sobie niczego. Co? Chodzi ci o zamknięty pakunek ze świętemi książkami? A, to co innego. Uchowaj Boże, żebym ja miała wtrącać się między kapłana i jego książki. Zaraz ci się go przyniesie i ty sam będziesz mieć klucz od niego.
Przysunięto mu pod hamak jego kuferek, z którego Kim wyjął pistolet darowany mu przez Mahbuba, zatłuszczony pakiet z listami i zamknięte książki i dyarjusze, a obejrzawszy to wszystko, westchnął z ulgą. Rzecz dziwna, ale ciężyły mu one mniej na ramionach, gdy je niósł, niż gdy myślał wysilając swą biedną mózgownicę.
— Taka słabość jak twoja nie zdarza się często u dzisiejszej młodzieży: odkąd młodzi przestali dbać o swoich najbliższych. Trzeba ci teraz wysypiać się dobrze i zażywać pewne lekarstwa — mówiła Sahiba, chłopak zaś zadowolony był z narzuconego sobie monotonnego trybu życia, który go napoły niepokoił i usypiał zarazem.
Stara dama przyrządzała mu napoje, które miały zabójczy odór, a smak jeszcze gorszy. Stała nad Kimem, póki ich nie przełknął i badała go niestrudzenie, gdy dostawał mdłości po wypiciu ich. Kazała ustawić w podwórzu „Tabu” (nietykalną świętość), którego działanie wzmocniła, dodawszy mu uzbrojenie. Prawda, że wyglądał on bardzo dziwnie, gdyż jego miecz z pochwą kończył się na rękojeści. Manekin reprezentował ednak autorytet Sahiby, jej ładowne wozy, służbę, cielęta, psy, drób, i tem podobne, i działał w w krąg na dużą odległość. Oczyściwszy mu ciało, wyszukała wśród całego mnóstwa swych ubogich krewniaczek zamieszkujących tylne zabudowania dworskie — zwanych po naszemu „pieski domowe” — pewną owdowiałą kuzynkę, zaprawioną w tem,

—   194   —