Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I ja tak myślę. To też nie obraźcie się, wy bezgrzeszni, świeżo wymyci i trzykroć unurzani w wodzie, gdy wam powiem, że dobry z was, bardzo dobry człowiek. Przegadaliśmy ze sobą cztery czy pięć wieczorów, a chociaż ja jestem tylko handlarzem koni, mogę jednak, jak to mówią, po przez nogi końskie zobaczyć co to świętość. Teraz widzę też, dlaczego Przyjaciel całego Świata z tobą się tak zaprzyjaźnił. Obchodź się z nim dobrze i poleć mu, żeby wrócił do świata nauczać, gdy już wykąpiesz mu nogi, jeśli to ma być odpowiednie lekarstwo dla źróbka.
— Dlaczego nie chcesz samemu pójść także Drogą Zbawienia i w ten sposób towarzyszyć chłopcu?
Mahbub zdumiał się na wspaniałe zuchwalstwo tej propozycji, za którą na Granicy byłby zapłacił mu niejednym ciosem noża. Ale potem komizm tych słów poruszył jego wielką światową duszę. — Powoli, powoli, stanie się to dopiero wtedy, gdy kulawy wałach przeskoczy przez Umballę. Wejdę do Raju później, na razie mam zajęcia, dużo do roboty, a zawdzięczać to będę Waszej prostoduszności. Wyście nigdy nie kłamali?
— Poco?
— O Allah, słuchaj go! Pocóż istotnie miałbyś kłamać? W waszym świecie nie skrzywdzili nigdy nikogo?
— Raz — piórnikiem... zanim zostałem mądry.
— Tak? Nabieram lepszego wyobrażenia o was. Dobry z was kaznodzieja. Zawróciliście znajomego mi człowieka z obłędnej drogi — zakończył, wybuchając szalonym śmiechem. — Przybył tu ze szczerym zamiarem popełnienia „dacoity“ (rabunek z włamaniem). Tak, zamierzał rżnąć, rabować, mordować i brać, co mu się podobało.

—   210   —