Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miętaj, że jak ci mówiłem, przed trzema dniami doznałem Objawienia.
— Musi być prawdą to, co powiedział mi kapłan w Tirah, gdy jego kuzynowi wykradłem żonę: że jestem „sufi” (wolnomyślny). Teraz się przekonywuję — mruczał do siebie Mahbub, klnąc na czem świat stoi. — Pamiętam to wasze opowiadanie. Więc myśleliście, że on dostanie się do „Jannatu l’Adu” (Ogrody Edenu). Ale jak? Czy myślicie go zabić, czy utopić w tej cudownej rzece, z której was Babu wyciągnął?
— Nie wyciągano mnie z żadnej rzeki — rzekł naiwnie Lama. — Zapomniałeś, co się ze mną stało. Znalazłem ją przez Objawienie.
— Och, tak, to prawda — wyjąkał Mahbub, którym miotała wściekłość i uczucie niepohamowanej wesołości. — Nie zapamiętałem tylko dokładnie, jakie to było. Więc doszliście do tego świadomie...
— A mówić, że ja chcę mu odebrać życie, jest już nie grzechem, ale zwykłem szaleństwem. Mój chela pomagał mi w poszukiwaniu Rzeki, więc ma prawo oczyścić się w niej z grzechów również jak i ja.
— Tak, on potrzebuje rzeczywiście oczyszczenia. Ale potem, co p tem, starcze?
— O nieba, cóż to za pytanie? Będzie pewny swego „Nibban” — będzie uświęcony, jak ja teraz jestem.
— Dobrze powiedziane. Ja już zaczynałem się bać, że wsiądzie na Konia Mahometa i... fiut.
— Nie, musi iść w świat nauczać.
— Aha, teraz rozumiem. To ma być właściwa droga dla takiego źróbka. Naturalnie, że on

—   208   —