Katedra/Część II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W kilka dni po święcie Bożego Ciała, Don Antolin zbliżył się do Gabryela i z uśmiechem na ustach zaczął tonem protekcyjnym: myślał o nim noc całą. Żałował go, widząc jego bezczynność, włóczenie się i nudzenie w klasztorze. Bezczynności tej zawdzięcza swe wywrotowe idee.
— Więc — kończył Srebrna-Laska swą oracyę — czy nie zechciałbyś schodzić wraz ze mną popołudniu do katedry i pokazywać Skarbiec i inne rzeczy, godne uwagi? Przybywa tu wielu cudzoziemców, których ja zrozumieć nie mogę. Ty znasz ich języki — mówisz po francusku, po angielsku i nie wiem już po jakiemu. Jeśli cudzoziemcy dowiedzą się, że mamy kogoś, kto może ich objaśniać, katedra zyska na tem bardzo. Oddasz nam usługę, nic na tem nie tracąc. W każdym razie będzie to dla ciebie rozrywką. Co do wynagrodzenia...
Tu Don Antolin przerwał, by podrapać się w głowę pod czapeczką: „postara się wygrzebać cośkolwiek z funduszy skarbca... Jeśli to nie będzie możliwe do uskutecznienia zaraz — źródła kościoła prymasowskiego są tak nędzne — zrobi się to później nieco.” — Z niepokojem czekał Don Antolin na odpowiedź Gabryela, Tamten zgodził się, był przecież gościem kościoła, winien mu pewną wdzięczność.
Od tego dnia Gabryel schodził codziennie w godzinie nieszporów, żeby objaśniać cudzoziemców, co do znaczenia bogactw katedralnych. Czekali już tam zawsze turyści z białymi, czerwonymi i zielonymi papierkami Don Antolina. Przyszli podziwiać osobliwości Katedry. Srebrna-Laska brał wszystkich zwiedzających za lordów i książąt i wiele razy dziwił się, widząc ich tak nędznie odzianymi. Podług niego tylko wielcy świata tego mogli sobie pozwalać na przyjemność podróżowania; otwierał zdumione, pełne niedowierzania oczy, kiedy Gabryel zaręczał mu, że wielu z tych podróżnych było szewcami z Londynu lub kupcami z Paryża, którzy chcieli sobie zrobić podczas wakacyi przyjemną wycieczkę do starego kraju Maurów.
Pięciu kanoników w komżach, każdy z kluczem w ręku posuwało się między nawami — byli to Stróże Skarbca. Każdy z nich otwierał zamek, powierzony jego pieczy; drzwi obracały się ciężko na zawiasach i ukazywała się kaplica zapchana, zbieranemi przez wieki, bogactwami. Za olbrzymiemi, niby w muzeach, witrynami, spoczywały bogactwa Katedry. — Były tu ciężkie srebrne posągi, olbrzymie globy, otoczone wytwornemi figurkami z drogich metali, szkatułki, misternie rzeźbione w słoniowej kości, cudne pokrycia cymboryów i złote monstrancye; wielkie pozłacane półmiski, przedstawiały sceny mitologiczne — pogańska wesołość zmartwychwstała w ponurym zakątku świątyni chrześciańskiej. Na pastorałach, mitrach, kapach Najświętszej Panny, drogie kamienie rozwijały cały przepych, migocących barw. Były tu djamenty tak wielkie, że kazały wątpić o swej prawdziwości; szmaragdy szerokie, jak głazy, ametysty, topazy i perły — najwięcej pereł, spadających setkami, tysiącami, jak gradowe kulki, na suknie Bogarodzicy.
Cudzoziemcy zachwycali się tą niezwykłą potęgą; ale Gabryel, przyzwyczajony, patrzył obojętnie. Bogactwa starzały się wraz z katedrą, straciły swój blask pierwotny... Znikł ogień dyamentów, złoto zmatowiało, srebro zczerniało, perły zmętniały, zmarły. Dym świec i starożytna atmosfera położyła na wszystkiem swoją smutną patynę.
Po Skarbcu zwiedzano Ochavo — Panteon relikwi, gdzie resztki ludzkie najwięcej ohydne — strasznie śmiejące są trupie czaszki, wyschnięte ręce, stoczone przez robactwo kręgosłupy, pokazywano w srebrnych i złotych wazach.
Gabryel tłomaczył wiernie cudzoziemcom objaśnienia, dawane przez Don Antolina; powtarzał je po dwadzieścia razy z ironiczną powagą, podczas kiedy kanonicy stali na uboczu, bojąc się narażać na pytania.
Pewnego razu flegmatyczny anglik zapytał tłomacza:
— Nie posiadacie przypadkiem pióra ze skrzydła Michała-Archanioła?
— Niestety, panie, nie — odpowiedział równie poważny, jak anglik, Gabryel. — Tę relikwię znajdzie pan w innej katedrze. Nie możemy mieć wszystkiego.
W sali kanoników, w której pomieszano dwa style — arabski i gotycki, zwiedzający podziwiali podwójny rząd portretów arcybiskupów Toledańskich, malowanych na murze w mitrach i złotych pastorałach. Największą uwagę zwracał Gabryel na Don Cerebruno, prałata średnich wieków, nazwanego tak z powodu ogromnej głowy.
Cudzoziemców najwięcej zajmowała ubieralnia. Obszerny ten pokój zastawiono skrzyniami i szafami ze starego drzewa. Nad szafami wisiały zakurzone i podziurawione kopie dzieł artystów flamandzkich. Kapituła kazała je tu złożyć. Na podstawach stały rzędem antyczne fotele katedry: jedne w stylu hiszpańskiem — surowe, o kątach prostych, przybrane poszarpanemi frendzlami; inne w stylu greckim, z okrągłemi nóżkami, inkrustowane kością słoniową. Kapy i ornaty wisiały w szafach, poklasyfikowane według barw. Zdumiewający artyzm dawnych hafciarzy nadawał haftom pozór malowideł. Na kołnierzu jednej kapy przedstawiano sceny stworzenia, na drugiej Chrystusowego męczeństwa. Jedna kapa była ogrodem ognistych gwoździków; na innej stał kosz róż kwitnących lub fantastycznych kwiatów o wystających pręcikach i metalowych liściach. Zakrystyanie wyciągali z głębokości kufrów słynne pokrycia na ołtarze — układano je na stołach, jak płócienne książki. Każde święto miało swoje pokrycie. Święty Jan, wesołe śmiejące się, jak kwiat werweny, ze złotemi jagniętami i kiściami czarnych winogron, któremi bawią się małe, tłuste aniołki. Na najstarszych o wyblakłych, słodkich tonach widać było zielonawe ogrody z błękitnemi fontannami, z których piły wodę czerwonawe zwierzęta.
Zwiedzających wprawiała w podziw ta masa wciąż rozwijanych materyi, to bogactwo katedry, która, posiadając niegdyś miliony dochodu potrzebowała armii hafciarzy, skupowała najcieńsze płótna Valencyi i Sevilli, by na nich złotem i barwą wyhaftować sceny ze świętych ksiąg i katusze męczenników. Pełną chwały legendę Kościoła uwieczniono za pomocą igły wtedy, kiedy nie można jej było jeszcze unieśmiertelnić w druku.




Wieczorami Gabryel, zmęczony chodzeniem po katedrze, wracał do klasztoru Górnego. W pierwszych dniach oglądanie nowych twarzy, zetknięcie się z nowymi ludźmi sprawiało mu przyjemność. Lecz po upływie pewnego czasu wydało mu się, że wszyscy ci ludzie są do siebie podobni. Wiecznie takie same angielki, z takiem samem zachowaniem się, z tym samym twardym wyrazem twarzy. Wiecznie to pytanie na ustach, to samo oooh! konwencyonalnego zachwytu i to samo ordynarne, górne odwrócenie się plecami, kiedy już nic więcej nie było do pokazania.
Po codziennem oglądaniu bogactw, nędza Claveriasu wydała się Gabryelowi jeszcze więcej odpychającą i bardziej nie do zniesienia, Szewc był jakby codzień bardziej żółty i smutny w ostrej atmosferze poddasza; żona jego, nieszczęsna niewolnica macierzyństwa, stała się jeszcze bardziej wątła, bardziej wynędzniała z głodu; karmiła wyschłemi piersiami, w których nie było ani kropli życiodajnego mleka, biedne, chude niemowlę.
Dziecię umierało według słów Sagrarii, która porzuciła obecnie swą maszynę do szycia, by przepędzać większą część dnia u szewcowej. Dobra dziewczyna zajmowała się gospodarstwem, podczas kiedy nieszczęśliwa matka siedziała nieruchoma na krześle, wpatrując się pełnemi łez oczyma w maleństwo, leżące na kolanach. Kiedy niemowlę budziło się z odrętwienia, jęcząc podnosiło z trudem, chwiejącą się na cieniutkiej szyjce, główkę; matka, żeby je uspokoić, podnosiła je do piersi; ale biedactwo przekonywało się szybko o bezużyteczności swych wysiłków i odwracało się od obwisłego ciała, z którego z trudem wyssało parę zaledwie kropli niezdrowego mleka.
Gabryel obserwował dziecko — uderzało go niesłychane wyschnięcie ciałka i dziwne plamy, pokrywające słomianego koloru skórę. Potrząsał głową z miną człowieka nieprzekonanego, kiedy sąsiedzi, zgrupowani koło nędznej kruszyny, wymawiali co najmniej dwadzieścia chorób, jakim jakoby miał podlegać mały pacyent i radzili, jak stare wiejskie baby. — A więc nalewki na różnych roślinach, cuchnące plastry i maści, nawet cudowne obrazy, przykładane do piersi, kreślenie siedmiu krzyżów na pępku i zmówienie tyluż „Ojcze nasz”.
— Głód jest jego chorobą — mówił Gabryel do swej siostrzenicy. — Nic więcej tylko głód.
I, pozbawiając się części swego pożywienia, niósł do szewca mleko, które kupowano dla niego. Ale dziecko nie było w stanie znosić mleka za tłustego na wycieńczony żołądek i zrzucało je prawie niestrawione. Tomasa, zawsze przedsiębiorcza i energiczna, przyprowadziła z miasta kobietę, która dała małemu piersi; lecz po dwóch dniach, zanim mogło zacząć się polepszenie, kobieta przestała przychodzić; być może, brzydziła się przykładać swe piersi do tego brunatnego ciałka, robiącego wrażenie trupa. Napróżno ogrodniczka szukała innej karmicielki: trudno było znaleźć wspaniałomyślne piersi, któreby dostarczały mleka za małe wynagrodzenie.
Tymczasem niemowlę konało. Wszystkie kobiety Klasztoru górnego, przechodząc, wchodziły do szewca. Co ranka nawet Don Antolin zaglądał przez uchylone drzwi.
— No, cóż mały? Nie lepiej? Ciągle tak samo? Niech się dzieje wola boska.
I cofał się, a okazując szewcowi ze względu na stan dziecka wielkie miłosierdzie — nie przypominał o należnym długu.
Lazur Bogarodzicy wyrażał najwyższe oburzenie z powodu wypadku, który poruszył spokój klasztorny i przeszkadzał dobremu trawieniu dobrze odkarmionego sługi kościoła. „Co za wstyd wpuszczać na Claverias tego szewca z gromadą brudnych, pokrytych strupami dzieci. Co miesiąc jedno umrze i rozniesie chorobę między wszystkie. Przytem jakie prawo mieli ci łachmaniarze do zamieszkiwania Katedry, nie pobierając żadnej pensyi? Czyż powinno pozwalać się podobnemu robactw u zanieczyszczać dom Boży“.
Tomasę, teściową Lazura, oburzała ta mowa:
— Milcz, złodzieju świętych! — Milcz, albo rozbiję ci talerz na łbie... Jesteśmy wszyscy dziećmi Pana... i jeśliby wszystko było mądrzej urządzone — to właśnie biedni zamieszkiwaliby Katedrę... Zamiast gadać takie świństwa, dałbyś lepiej tym biedakom cośkolwiek z tego, coś ukradł Najświętszej Pannie.
Na to, oburzony do żywego zakrystyan, wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Jeśli nie mają co jeść, niech nie robią dzieci!...
— Miałem tylko jedną córkę, ponieważ uważałem, że nie mam prawa mieć więcej i dlatego przy pomocy Bogarodzicy mogę jeszcze odłożyć kawałek chleba na stare lata.
Miłosierna Tomasa mówiła o małym z kanonikami, kiedy po skończonem nabożeństwie przechadzali się po ogrodzie. Słuchali jej z roztargnieniem z rękoma w kieszeniach od sutanny.
— Coż robić! Trzeba się poddać woli Opatrzności.
I dali jej — jeden dziesięć centymów, jeden reala, a jeden całe peseta.
Ogrodniczka poszła nawet do pałacu arcybiskupiego; ale Don Sebastyan, który miał atak, nie chciał jej widzieć, posłał tylko przez domownika dwa pesatas.
— W gruncie rzeczy nie są oni źli, — mówiła Tomasa, przynosząc swój zbiór nieszczęśliwej matce. — Ale każdy z nich żyje tylko dla siebie, niech bliźni sam sobie radzi! Teraz nikt nie podzieli się płaszczem...
— Masz to i rób co ci się podoba...
W domu szewca jedzono obecnie trochę lepiej. Skrofuliczna dziatwa korzystała z choroby niemowlęcia, które z dnia nadzień stawało się słabsze i godzinami całemi, leżąc na łonie matki, oddychało prawie niewidzialnie dla oka.
Wreszcie umarło. Wszyscy mieszkańcy Claveriasu przybiegli do rodziców. Na poddaszu słychać było płacz i narzekania matki, ciągłe, ostre, jak krzyk ranionego zwierzęcia. Przededrzwiami, otoczony sąsiadami, płakał ojciec.
— Umarł, jak ptaszyna — mówił przerywając łkaniem, opowiadanie. Matka trzymała go na kolanach, ja pracowałem. „Antonio, Antonio! — zawołała nagle. — Zobacz co mu jest. Porusza ustami i krzywi sie“. Przybiegłem. Miał twarz czarną, jakby pokrytą woalem i otwtierał maleńkie swoje usteczka... Skrzywił się jeszcze dwa razy, potem oczy zamigotały, szyja pomarszczyła się... Zupełnie jak ptaszyna!...
Płakał, powtarzając ciągle to porównanie dziecka z ptaszkiem, zabitym przez chłody zimy. Dzwonnik spojrzał ponuro na Gabryela.
— Ty, który wiesz wszystko, powiedz czy to prawda, że umarł z głodu?
Tato, pełen buntowniczych zapałów, wybuchnął:
— Niema sprawiedliwości na świecie!.. Trzeba to uporządkować! Pomyśleć tylko, że dziecko umiera z głodu w domu, gdzie złoto płynie strumieniami, gdzie tylu obrzydliwców ubiera się w złoto.
Kiedy odniesiono małe ciałko na cmentarz, matka zaczęła szaleć z rozpaczy, rozbijała sobie głowę o mury klasztorne.
— Oh, moje dziecko, mój maleńki Anteczek!
W nocy Sagraria i inne kobiety czuwały przy niej.
Ból przyprawiał ją o obłęd. Chciała kogośkolwiek uczynić odpowiedzialnym za swoje nieszczęście, groziła najwyżej położonym osobistościom na Claveriasie.
— To wina Srebrnej-Laski — krzyczała nieszczęśliwa. — Wyrzutek! Wyzyskuje naszą nędzę przez swe lichwiarstwo. Nie dał jednego liarda dla mojego biedactwa. A Mariquita, czupiradło! Nie była u nas nawet trzy razy... To upadła dziewczyna, mówię wam! Myśli tylko o strojach, żeby wzbudzić chrapkę w kadetach!...
— Cicho! usłyszą cię — prosili przerażeni sąsiedzi. Innych oburzało to tchórzostwo:
— Tem lepiej, niech słyszą i Don Antolin i jego siostrzenica. A cóż to szkodzi?
Zrozpaczało ich skąpstwo tego pana i wielkopańskie tony jego strasznej siostrzenicy. Można być biednym, ale nie należy drżeć wobec tej słodkiej pary.
— Bóg raczy wiedzieć co robi wuj i siostrzenica, kiedy są sami!...
Tchnienie buntu wionęło po tym sennym święcie, a było ono bezwiednem dziełem Gabryela. Wszystko, o czem mówił z przyjaciółmi, zaszczepiło się prawie niewidocznie w duszach wielu mężczyzn, a nawet i kobiet Claveriasu, rodząc w nich porwane, mętne, nieświadome idee; ale idee te pieściły i odświeżały ich umysł, jak czyste i świeże powietrze. Biedakom tym wystarczała świadomość, że spokojne i poniżające niewolnictwo, w jakiem żyli dotychczas nie będzie trwało wiecznie, że i oni mieli prawo do lepszego istnienia i że obowiązkiem człowieka jest powstanie przeciw niesprawiedliwości i tyranii.
Don Antolin, znający doskonale owczarnię, powierzoną swej pieczy, zauważył zaraz to głuche wrzenie. Czuł wokoło swej osoby wrogi bunt. Dłużnicy odpowiadali mu hardo, uważając, że bieda daje im zupełne prawo do wyzwolenia się z pod sknerstwa wierzyciela. Rozkazy jego przestały być wykonywane bezzwłocznie, a on sam nie wątpił, że drwiono zeń i grożono po za plecmi. Pewnego razu, kiedy wyraził Tomaszowi naganę z powodu opóźnionego powrotu do katedry w chwili, kiedy Don Antolin, pozamykawszy drzwi, kładł się spać, Tato odpowiedział obelżywie, że kupił sobie nóż i radby go obmyć krwią pewnego księdza, wyzyskiwacza nędzarzy. Srebrna-Laska osłupiał, nogi mu zadygotały, a oczy przesłonił tuman.
Przytem stary kapłan musiał ciągle wysłuchiwać skarg swej siostrzenicy.
— Nic sobie ze mnie nie robią, pogardzają mną — mówiła rozżalona. — Żadna sąsiadka nie przychodziła teraz, by pomódz jej w gospodarstwie. Odpowiadano jej ordynarnie: — „kto chce mieć sługę, niech jej płaci i — Och, wielki to już czas, wuju, żebyś pokazał swą władzę i zagnał w barani róg całą tę kanalię — wołała.
Ale dziewczyna ta, tak twarda, tak pewna siebie w domu wuja, traciła odwagę ilekroć stawała na progu mieszkania. Wszystkie kobiety Claveriasu, jakgdyby chcąc zemścić się za długą służbę, obrażały ją teraz.
— Patrzcie na nią — wolała szewcowa do swych sąsiadek — wiecznie wyczupirzone straszydło. Jej wujaszek wampir wysysa krew nędzarzy, żeby siostrzenica miała się za co stroić.
Cierpliwość Don Antolina wyczerpała się, kiedy usłyszał o podejrzeniach, jakie rzucano nań z powodu zamieszkania z nim Mariquity. Poszedł na skargę do kardynała. Atak furyi Jego Eminencyi nie przeszedł jeszcze. Opowiadanie Srebrnej-Laski wprawiło go w jeszcze większą wściekłość. — „Po co opowiada wszystkie te historye. Od czegóż ma władzę? Czy na to, żeby pokazać, że baba siedzi w jego sutannie? pierwszego, który przekroczy prawidła i naruszy porządek... wyrzucić za drzwi! Trzeba tam mocnej pięści. 1 niech nie nudzi więcej arcybiskupa podobnemi bredniami, bo może sam wylecieć!...“
Po tej awanturze w Don Antolinie jakgdyby wezbrała energia, choć poprzysiągł sobie nie chodzić więcej do strasznego prałata. Postanowił pokazać swą władzę najsłabszym, tym, których uważał za przyczynę awantur: wyrzuci szewca, ponieważ ten nie miał żadnego prawa na zamieszkiwanie klasztoru. Niestety postanowienie to wyszło wkrótce na jaw, dzięki Mariquicie, która, zachwycona energią wuja, nie omieszkała pochwalić się przed kilku sąsiadkami. Nowina wywołała takie oburzenie, ze Srebrna-Laska nie ośmielił się myśli swej w czyn wprowadzić. Tato rzucał nań spojrzenia pełne sarkazmu i groźby, które biedak tłomaczył sobie w ten sposób: „Pamiętaj o mym nożu“. Lecz najwięcej przerażało Don Antolina milczenie i złowrogie spojrzenia, jakiemi obrzucał go dzwonnik.
Nawet poczciwy Estaban protestował na swój sposób, mówiąc miękko:
— Czy to prawda, że chcecie wyrzucić szewca? Byłoby to źle, bardzo źle. W gruncie rzeczy są to nędzarze i ona urodziła się w klasztorze. Okrucieństwo nie prowadzi nigdy do celu, Don Antolinie!
I stary ksiądz, nie mając żadnego oparcia, przerażony wrogiem zachowaniem sic ogółu, odkładał z dnia na dzień wykonanie surowych postanowień; musiał z tego powodu toczyć ciągłe spory z siostrzenicą, zarzucającą mu słaby charakter.
Kanonik-skarbnik, którego prosił o pomoc, nie chciał naruszać błogiego spokoju swego istnienia przez mieszanie się do sporów niższego personelu katedry. „Tyczy się to tylko Srebrnej-Laski, może karać i wyrzucać z Claveriasu kogo mu się tylko podoba bez żadnego strachu. Ostatecznie Don Antolin, przerażony odpowiedzialnością, jakaby na niego spadła za przedsięwzięcie surowych środków, udał się z prośbą o pomoc do Gabryela.
— Podtrzymaj mnie, drogi Gabryelu — mówił żałośnie. — Jeśli nie zaprowadzisz tam porządku, wszystko źle się skończy. Wyśmiewają się ze mnie, znieważają mą siostrzenicę; doprowadzą mnie do ostateczności i którego pięknego poranku wyrzucę połowę mieszkańców Claveriasu. — Jego Eminencja upoważniła mnie do tego... Boże! nie wiem co za wiatr powiał tu! Możnaby pomyśleć, że spuszczony z łańcucha szatan osiadł w Górnym Klasztorze!... Jak mi tych ludzi zmieniono!,..
Gabryel odgadywał doskonale ukrytą myśl w słowach Don Antolina. „Szatan, spuszczony z łańcucha“ to on, Gabryel. I Srebrna-Laska ma racyę. Bezwiednie, nie pragnąc bynajmniej tego, dawny towarzysz wprowadził do katedry anarchię: przyszedł tu po to, żeby zapomniano o nim na świecie, ale duch buntowniczy wszedł wraz z nim i poruszył wszystko. Jak podróżnicy w czasach epidemii, przechodzący przez kordon ze wszystkimi pozorami zdrowia, kryjąc zarazki niszczące we włosach, w fałdach ubrania, przenoszą i sieją śmierć wszędzie, dokąd się udadzą, tak Gabryel wnosił ze sobą nie śmierć, ale życie gwałtowne i buntownicze.
Protest upośledzonych, ten protest, który od wieku porusza światem, zmieniając go dzięki rewołucyi, wszedł wraz z nim poraź pierwszy do tych szczątków XVI-go wieku, zachowanych do naszych czasów; ludzie ci podobni do „śpiących“ z bajki, nieruchomi, jak posągi w głębi pieczar, choć wieki upływały, a ziemia zmieniała swój wygląd, zaczęli się w końcu budzić. Przebudzenie to było gwałtowne, jak przebudzenie buntującego się ludu. Zrozumieli, że ubóstwiali tak długo stare przesądy, i to uczucie wstydu kazało im przyjmować wszystko nowe bez zastrzeżeń, bez zastanawiania się nad skutkami, jakie stąd wypłynąć mogą. Była to wiara ludu, który, z chwilą wejścia na drogę postępu, przyjmuje wszystko, broni wszystkiego, pod jednym warunkiem, że będzie to zmianą, pogardą dla zasad przodków.
Tchórzliwe ustępstwo Srebrnej-Laski było pierwszem zwycięstwem śmiałków, otaczających Gabryela. Przestali się kryć ze swemi zebraniami u dzwonnika. Popołudniu zbierali się w samym klasztorze, rozmawiając o śmiałych doktrynach, jakich uczył ich Gabryel; — świętość miejsca nie onieśmielała ich bynajmniej. Siadali z poważnemi twarzami wokoło swego mistrza, podczas kiedy w galeryi naprzeciw przechadzał się, jak cień ponury, Don Antolin. Czytał brewiarz, rzucając smutne spojrzenia na grupę zebranych. Nawet jałmużnik zakonnic, związany z nim ściśle, ośmielał się porzucać go i słuchać rewolucyonisty.
Don Antolin, przezorny, jak każdy kapłan, przewidywał siłę zła, jakie zrobił brat Estabana. Ale egoizm brał górę nad rozumowaniem — „Mówią? A potem?... Zawrócą sobie trochę w głowach; ale w gruncie rzeczy są to tylko słowa.. dym... i dopóki nie żądają pieniędzy“...
Więcej, niż Don Antolin zaniepokoił się sam Gabryel wpływem, jaki wywarły jego mowy. Żałował chwili, w której poraz pierwszy mówił o swej przeszłości i ideałach. Wszystko, czego pragnął, schroniwszy się w cieniu katedry, to było zatracenie swej osobistości, zniknięcie w ciszy i zapomnieniu; i oto w głębi tego schronienia ironiczny los każe zmartwychwstać agitatorowi, żeby poruszyć, otaczającą go ciszę. Entuzyazm neofitów stał się niebezpieczny. Brat, nie pojmując całej doniosłości tego niebezpieczeństwa, uprzedził go o niem ze swym zwykłym zdrowym sensem:
— Zawracasz głowy tym biedakom. Miej się na baczności. Są oni dzielni, ale brutalni. Niebezpiecznie jest z ludzi, którzy przepędzili całe swe życie w nieświadomości, robić uczonych. Jakgdyby mnie, przyzwyczajonego do skromnego życia, zaproszono do stołu arcybiskupiego. Napchałbym się, napił, ale na drugi dzień miałbym boleści, a możebym nawet umarł.
Gabryel uznawał racyę tych rad, ale nie mógł się już cofnąć; dawny zapał propagatora owładnął nim. Niewypowiedzianą rozkosz sprawiało mu zdumienie tych dziewiczych umysłów, bezładnie tłoczączych się u wejścia do świetlanego gmachu, budowanego ludzką myślą przez wieki całe. Z zapałem opisywał przyszłość. Jak apostoł chrześciański, opiewający szczęście raju, z mistyczną ekstazą mówił im o szczęściu ludzkości po przewrocie rewolucyjnym, który zmieni ustrój socyalny. Wszyscy ludzie będą się uważali za braci; znikną stany, współzawodnictwo, walka o byt. Komunizm zapewni powszechny dobrobyt; produkcya wzrośnie przez wolność pracy; ze wspólnych produktów każdy dostanie część konieczną do zaspokojenia potrzeb; wszystko będzie dla wszystkich, wszystkim będzie dobrze.
Gabryel nie łudził się co do teraźniejszości. Ludzkość naszych czasów podobną jest zakażonej ziemi, w której najlepsze ziarna psują się i rodzą zatrute owoce. Należy czekać chwili, kiedy, poczęta od wieku rewolucya, wejdzie w sumienie socyalne. Wtedy stanie się możliwem, a nawet łatwem zmodyfikowanie podstaw porządku społecznego. Miał on zupełną wiarę w przyszłość, ale postęp naszej natury wymagał tysięcy lat. W czasach przedhistorycznych człowiek był stworzeniem dwunożnem, noszącem widocznie ślady pochodzenia zwierzęcego; powoli istota inteligentna oswobodziła się od bestyi, ale nie tak doskonale, by nie zostało w niej nic z namiętności i instynktów pierwotnego zwierzęcia. Człowiek dzisiejszy jest tem do człowieka przyszłości, czem były autropoidy do człowieka: umysł oświeci się, skłonności oczyszczą, egoizm zniknie wobec rozumu, a teraźniejszą niedolę zastąpi równość we wszystkiem.
Entuzyazm Gabryela nie udzielał się jego słuchaczom. Mało obchodziły ich odległe miraże. Dobrobyt, obiecany przez marzyciela w przyszłości, chcieli mieć w tej chwili dla siebie samych; paliła ich niecierpliwość dziecka, któremu pokazują łakocie zdaleka. Poświęcenie, powolna praca na korzyść przyszłości nie wzruszała ich bynajmniej. Z nauk Gabryela wyciągnęli jedynie pewność własnej nędzy i przekonanie, że mają takież prawa do szczęścia, jak uprzywilejowani. — Pomimo to nie przeczyli nigdy Gabryelowi, nie zdradzali ukrytych myśli; lecz on odczuwał w tem milczeniu tę samą niewiarę, tę samą nieprzyjaźń, jaką odczuwał w ironicznych gestach towarzyszy w Barcelonie, ilekroć odkrywał wobec nich swe marzenia i rzucał przekleństwo na gwałty rewolucyi. Zapaleni neofici oddalali się powoli od swego byłego mistrza; słuchali go jeszcze z szacunkiem, ale odczuwali potrzebę usunięcia się na ubocze i komentowania po swojemu jego nauki. Dzwonnik, kalkancista, szewc i Tato wchodzili w nocy na wieżę, nie zapraszając Gabryela; tam wobec pożółkłych rysunków, przedstawiających mało chwalebne epizody z wojny karlistowskiej, zionęli nienawiścią na teraźniejszość.
Żalili się bez przerwy na niesprawiedliwość socyalną. Odkąd zdali sobie dokładnie sprawę ze swego położenia, stali się bardziej nieszczęśliwi. Szewc, z oczami od łez mokremi, przywoływał zmarłe z głodu dziecko, skarżył się na niedolę swego potomstwa zbyt licznego na to, by praca mogła wystarczyć na jego utrzymanie. Kalkancista przedstawiał swoją nędzną starość po przepracowanem ciężko za sześć realów dziennie życiu, bez żadnej nadziei na jutro. Tato z zapałem młodego, czupurnego koguta radził popodrzynać gardła wszystkim kanonikom na chórze, a potem spalić katedrę; a ponury i surowy dzwonnik jednostajnym, gromkim głosem, idąc za biegiem swych myśli, powtarzał:
— I pomyśleć, że tam w kościele tyle bogactw, zebranych przez pychę, leży bez żadnego użytku. Złodzieje! rozbójniki!...
Gabryel zaczął przepędzać całe dnie obok Sagrarii. Srebrna-Laska, widząc go prawie ciągle z nią, był zadowolony: przypuszczał, że Gabryel rozszedł się ze swoimi uczniami. Pewnego dnia podszedł do niego z protekcyonalnym uśmiechem:
— Kochany Gabryelu, wcześniej, niż przypuszczasz, dostaniesz nagrodę za dobre sprawowanie. Mówiłem ci, że poszukam czego dla ciebie, jeśli pomożesz mi pokazywać skarb. Otóż znalazłem! Począwszy od przyszłego tygodnia wpadnie ci codziennie do kieszeni dwa pesetas, błyszczące, jak słońce... Czy byłbyś w stanie przepędzać noc w katedrze? Najstarszy ze stróży, były żandarm, czuje się już zmęczony i wraca do siebie na wieś. Zdaje się, że nabrał obrzydzenia do służby od czasu, jak zdechł jego dog. Drugi stróż nie jest bardzo pewny, potrzeba mu towarzysza. Czy nie zechciałbyś nim być? Gdyby to było w zimie, nie mówiłbym ci o tem — zanadto kaszlesz. Ale w lecie katedra jest najprzyjemniejszem miejscem w całem Toledo: będziesz tam przepędzał miłe noce. Później, jak przyjdą chłody, poszukamy ci innego miejsca. Pomimo twej lekkomyślności mam do ciebie zaufanie; należysz do rodziny uczciwe] i znanej, a tego nam potrzeba. Przyjmujesz, nieprawdaż?
Gabryel, pomimo mocno nadwątlonego zdrowia, przyjął. Dwa pesatas dziennie. Brat jego, Estaban zarabiał nie wiele więcej. Dochody na utrzymanie domu powiększą się prawie w dwójnasób — nie należało opuszczać takiej okazyi...
Nazajutrz wieczorem Sagraria rozmawiała z Gabryelem, wyrażając mu uznanie dla silnej woli, która go pcha do przyjęcia pierwszej lepszej roboty, ażeby nie być ciężarem rodzinie. Noc zapadała. Młoda kobieta i rewolucyonista stali oparci o baryerę w Górnym klasztorze. Pod nimi rozciągał się ponury ogród ze swemi drzewami o wierzchołkach czarnych i zaokrąglonych; nad głowami jaśniało im niebo lipcowe, rozświetlone gwiazd migotaniem. Było ich tylko dwoje na galeryi. Okno izdebki, gdzie mieszkał kapelmistrz, było oświetlone i rzucało czerwoną czworoboczną plamę na dachy z przeciwka. Fisharmonia zawodziła z melancholijnym spokojem, a od czasu do czasu ukazywał się, to znowu znikał na czworobocznej plamie cień muzyka, wykonywującego ruchy nerwowe, które, powiększone przez oddalenie, zamieniały się w jakąś gigantyczną pantominę. Cisza i mroki nocne otuliły Gabryela i Sagrarię niby pieszczotą. Z niebios spływała ta świeżość mistyczna, która ożywia umysł i uszlachetnia wspomnienia.
Gabryel, ażeby przekonać kobietę, jak niewielką zasługą jest to, że przyjął pracę w katedrze, mówił jej o swojej przeszłości. Tyle przecierpiał. Tak często bywał głodnny. Twarde katusze w Montjuich, na dnie fortecznej fosy były mniej może okrutne, niż rozpacz, odczuwana na ulicach miast wielkich, kiedy widział poza szybami wystaw sklepowych apetyczne wiktuały i misy pełne złota, on, który nie miał grosza w kieszeni i który z głodu dostawał zawrotu głowy. A przecież dość łatwo znosił swoją nędzę do chwili, kiedy był sam; skoro jednak ze swojem życiem włóczęgowskiem złączył losy biednej Lucy, położenie stawało się nie do wytrzymania.
— Pokochałabyś Lucy — mówił do Sagrarii. — Była to mocna kobieta, dzielna towarzyszka, przywiązana do mnie raczej wspólnością myśli, niż pociągiem ciał. Ja również, skoro ją tylko poznałem, pokochałem odrazu... Lecz czy to, cośmy dla siebie wzajemnie odczuwali było rzeczywiście miłością? Nie wiem. Poeci tak wiele nakłamali o miłości, tak straszliwie spaczyli jej treść przez przenośnie, że niepodobna tam doszukać się prawdy.
— Biedna Lucy nie była piękna: była to kobieta z ludu, wychowana na przedmieściu robotniczem wielkiej stolicy, anemiczna z braku powietrza w smrodliwej dziurze rodzimej, z pożywienia złego i niedostatecznego, z ciężkiej pracy, którą podjąć musiała w najwcześniejszej swej młodości. Wargi, które wielkie panie malują sobie na czerwono, ona miała fioletowe. Jedyną rzeczą, jaką w sobie miała naprawdę piękną, były jej oczy, powiększone przez chłodne noce, które przepędziła na ulicy, przez okropność scen, na jakie patrzyła, kiedy ojciec jej upił się, ażeby zapomnieć o losie, kiedy upił się straszliwie, jak to czynią proletaryusze, którzy, zbydlęceni przez obrzydliwy nałóg pijaństwa, wyobrażają sobie, że szynk jest rajem; potem zaś, w chodząc do swoich nędznych legowisk, w padają w furyę i znęcają się nad rodziną.
— Była ona, jak wy wszystkie, dziewczyny z klas niższych. Piękność wasza trwa krótko, chwilę jedną rozkwitu. Więdnie szybko przez głód i zmęczenie. Świeżość i siła znikają w znoju codziennym; macierzyństwo w niedostatku wyczerpuje je do szpiku kości... Wiesz dlaczego kochałem Lucy? Z litości dla jej opuszczenia, ponieważ była młodą robotnicą w opłakanej sytuacyi swojej sfery: piękna z urodzenia stała się brzydką, przez niesprawiedliwość społeczną...
Gabryel płakał, opowiadając o ostatniem widzeniu się z nią w pewnym szpitalu włoskim, połyskującym czystością, gdzie jednak dobroczynność sprawiała wrażenie lodowego chłodu.
— Ponieważ nie byłem jej mężem, nie mogłem się z nią częściej widywać, niż dwa razy na tydzień. Przychodziłem tam w łachmanach, z głową schyloną i zastawałem ją, siedząca, w fotelu i coraz bardziej niedomagającą; z twarzą woskową, z oczami dziwnie rozszerzonemu Ona, która umiała wszystkiego po trochu, nie łudziła się co do stanu swego zdrowia i spokojnie oczekiwała śmierci. „Przynieś mi róż” — mówiła, uśmiechając się, jakby chciała w ostatniej godzinie przyjąć sakrament piękna natury w świecie spaczonym i zbrudzonym przez ludzi. Co do mnie, żywiłem się suchym chlebem, sypiałem pod golem niebem, a przyjmowałem pomoc mniej biednych odemnie towarzyszów, ażeby zanieść biedaczce bukiecik kwiatów... Wreszcie umarła i nawet nie wiem gdzie ją pochowano; prawdopodobnie ciało jej poszło przedtem na stół dysekcyjny. Ale widzę ją ciągle. Obraz jej towarzyszy mi zawsze we wszystkich moich nieszczęściach, a obecnie zdaje mi się, że Lucy w tobie zmartwychwstała.
— Ależ, stryju — zawołała wzruszona opowiadaniem Sagraria — ja nie umiałabym robić tego, co ona robiła: jestem nieszczęśliwa istota bez sił i inteligencyi.
— Nazywaj mię Gabryelem i mów mi przerwał zmieszany. — Tak, ty jesteś moja Lucy, która staje znowu na mojej drodze, o tem, że oddawna badam swoje uczucia, że pytam serca... Otóż zdobyłem pewność — ja ciebie kocham Sagrario!
Kobieta zrobiła gest zdziwienia i nieco w tył się cofnęła.
— Nie uciekaj odemnie! Nie bój się,.. Zanadto oboje cierpieliśmy, żeby myśleć o radościach życia. Jesteśmy ofiarami, przeznaczonemi na śmierć w tym klasztorze, który jest naszem schronieniem. Jesteśmy dwoma łachmanami człowieczymi, poszarpanymi przez zębate koła bezmyślnego społeczeństwa. I dlatego kocham cię — jesteś moim bliźnim w niedoli! Nienawidzą mię, jako stworzenie niebezpieczne. Tobą brzydzą się, jako stworzeniem nieczystem. Fatalność ciąży nad nami; ciała nasze są zakażone trucizną. Przed śmiercią zażądajmy od miłości największego szczęścia, jak biedna Lucy żądała róż!
I sciskał ręce młodej kobiety, wzruszone] jego słowami; nie wiedziała, co odpowiedzieć, płakała tylko słodkiemi łzami. Ze szczytów Claveriasu fisharmonium mistrza rozbrzemniało smutną, wstrząsającą muzyką, ostatnim żalem Beethowena quatuor Muss es sein, hymnem geniusza wobec śmierci.
— Kocham cię, Sagrario, — mówił Gabryel. — W dniu, kiedy wróciłaś do domu, stawiając odważnie czoło złej ciekawości tych ludzi, zająłem się tobą. Przez długie tygodnie i miesiące, siedząc przy twej maszynie do szycia, obserwowałem cię, studyowałem, czytałem w twem sercu... Masz duszę prostą, — nie ma w niej żadnych fałdek, żadnych zakamarków, żadnych tajemnic, tak częstych u natur wykoszlawionych, popsutych przez cywilizacyę. We wszystkich twych tak miękkich spojrzeniach, w uważnej uprzejmości, z jaką wysłuchiwałaś mojej mowy, widziałem wdzięczność za te drobne usługi, jakie mogłem ci oddać. Przypominałaś sobie najstraszliwszy okres twego życia, a ponieważ widziałaś, że byłem zawsze dla ciebie dobry, zawsze gotów osłonić cię przed surowością ojca, wdzięczność twoja wzrosła do tego stopnia, że dziś ty mnie także kochasz, Sagrario. Być może, nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy, lecz istnieje między nami powinowactwo, które bezwiednie oddziaływa na ciebie. Powiedz, czy mylę się? Czy kochasz mię rzeczywiście?
Sagraria płakała, niema, z oczami spuszczonemi, jakby nie śmiała podnieść ich na Gabryela. Ten nastawał.
— To ze szczęścia jestem zmieszana. Tak. Czemże ja jestem, ażeby mię kochano? Oddawna już nie spoglądałam w lustro, ponieważ wspomnienie młodości łzy mi z oczu wyciska... Mogłabym więc przypuszczać, ażebyś ty stryju... ażebyś ty, który umiesz czytać w mojem sercu... Patrz, jak drżę! Umarłabym raczej, niż wyjaśniłabym ci swoją tajemnicę... Tak kocham cię... Ach, Gabryelu, ty jesteś największy, najszlachetniejszy z ludzi!
I pozostawali tak cisi, z rękoma splecionemi w uścisku, ze wzrokiem błądzącym po zatopionym w cieniu, pełnym tajemniczych szmerów, ogrodzie.
— Będziesz moją towarzyszką — mówił Gabryel melancholijnym głosem. — Życia nasze połączą się, póki śmierć nie rozetnie ich węzła; będę cię bronił, chociaż pomoc chorego, prześladowanego przez ludzi nie jest bynajmniej skuteczną; ty osłodzisz pieszczotą moje życie. Będziemy się kochali, jak ci święci Kościoła, których słodkie słowa i pełne zachwytu ekstazy unosiły w lepsze światy, ale którzy nie pozwalali ciału swemu na najmniejszą rozkosz. Jesteśmy oboje chorzy, moglibyśmy tylko dzieciom naszym dać w spadku skrofuły i choroby dziedziczne. Nie powiększajmy więc fizycznej nędzy ludu dawaniem życia istotom zwyrodniałym. Zostawmy klasom uprzywilejowanym troskę o przyspieszenie upadku ich kasty przez rodzenie skażonego potomstwa.
Otoczył ramieniem kibić młodej kobiety, a wolną ręką podniósł do góry jej czoło. Oczy Sagrarii, zroszone łzami, błyszczały radośnie.
— Tak — powiedziała głosem cichym — będziemy dwiema duszami, kochającemi się miłością tak bezgrzeszną, jakiej nie stworzył żaden poeta. Ta noc czysta, kiedyśmy wyznali sobie miłość będzie naszą nocą poślubną... Pocałuj mię, towarzyszu życia mego.
I w ciszy klasztornej usta ich połączyły się długim pocałunkiem. A ponad nimi żale Beethowena rozlewały się ciągłe w żałobnych tonach...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.