Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, cóż mały? Nie lepiej? Ciągle tak samo? Niech się dzieje wola boska.
I cofał się, a okazując szewcowi ze względu na stan dziecka wielkie miłosierdzie — nie przypominał o należnym długu.
Lazur Bogarodzicy wyrażał najwyższe oburzenie z powodu wypadku, który poruszył spokój klasztorny i przeszkadzał dobremu trawieniu dobrze odkarmionego sługi kościoła. „Co za wstyd wpuszczać na Claverias tego szewca z gromadą brudnych, pokrytych strupami dzieci. Co miesiąc jedno umrze i rozniesie chorobę między wszystkie. Przytem jakie prawo mieli ci łachmaniarze do zamieszkiwania Katedry, nie pobierając żadnej pensyi? Czyż powinno pozwalać się podobnemu robactw u zanieczyszczać dom Boży“.
Tomasę, teściową Lazura, oburzała ta mowa:
— Milcz, złodzieju świętych! — Milcz, albo rozbiję ci talerz na łbie... Jesteśmy wszyscy dziećmi Pana... i jeśliby wszystko było mądrzej urządzone — to właśnie biedni zamieszkiwaliby Katedrę... Zamiast gadać takie świństwa, dałbyś lepiej tym biedakom cośkolwiek z tego, coś ukradł Najświętszej Pannie.
Na to, oburzony do żywego zakrystyan, wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Jeśli nie mają co jeść, niech nie robią dzieci!...
— Miałem tylko jedną córkę, ponieważ uważałem, że nie mam prawa mieć więcej i dlatego przy pomocy Bogarodzicy mogę jeszcze odłożyć kawałek chleba na stare lata.