Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miłosierna Tomasa mówiła o małym z kanonikami, kiedy po skończonem nabożeństwie przechadzali się po ogrodzie. Słuchali jej z roztargnieniem z rękoma w kieszeniach od sutanny.
— Coż robić! Trzeba się poddać woli Opatrzności.
I dali jej — jeden dziesięć centymów, jeden reala, a jeden całe peseta.
Ogrodniczka poszła nawet do pałacu arcybiskupiego; ale Don Sebastyan, który miał atak, nie chciał jej widzieć, posłał tylko przez domownika dwa pesatas.
— W gruncie rzeczy nie są oni źli, — mówiła Tomasa, przynosząc swój zbiór nieszczęśliwej matce. — Ale każdy z nich żyje tylko dla siebie, niech bliźni sam sobie radzi! Teraz nikt nie podzieli się płaszczem...
— Masz to i rób co ci się podoba...
W domu szewca jedzono obecnie trochę lepiej. Skrofuliczna dziatwa korzystała z choroby niemowlęcia, które z dnia nadzień stawało się słabsze i godzinami całemi, leżąc na łonie matki, oddychało prawie niewidzialnie dla oka.
Wreszcie umarło. Wszyscy mieszkańcy Claveriasu przybiegli do rodziców. Na poddaszu słychać było płacz i narzekania matki, ciągłe, ostre, jak krzyk ranionego zwierzęcia. Przededrzwiami, otoczony sąsiadami, płakał ojciec.
— Umarł, jak ptaszyna — mówił przerywając łkaniem, opowiadanie. Matka trzymała go na kolanach, ja pracowałem. „Antonio, Antonio! — zawołała nagle. — Zobacz co mu jest. Porusza ustami i krzywi