Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gabryel obserwował dziecko — uderzało go niesłychane wyschnięcie ciałka i dziwne plamy, pokrywające słomianego koloru skórę. Potrząsał głową z miną człowieka nieprzekonanego, kiedy sąsiedzi, zgrupowani koło nędznej kruszyny, wymawiali co najmniej dwadzieścia chorób, jakim jakoby miał podlegać mały pacyent i radzili, jak stare wiejskie baby. — A więc nalewki na różnych roślinach, cuchnące plastry i maści, nawet cudowne obrazy, przykładane do piersi, kreślenie siedmiu krzyżów na pępku i zmówienie tyluż „Ojcze nasz”.
— Głód jest jego chorobą — mówił Gabryel do swej siostrzenicy. — Nic więcej tylko głód.
I, pozbawiając się części swego pożywienia, niósł do szewca mleko, które kupowano dla niego. Ale dziecko nie było w stanie znosić mleka za tłustego na wycieńczony żołądek i zrzucało je prawie niestrawione. Tomasa, zawsze przedsiębiorcza i energiczna, przyprowadziła z miasta kobietę, która dała małemu piersi; lecz po dwuch dniach, zanim mogło zacząć się polepszenie, kobieta przestała przychodzić; być może, brzydziła się przykładać swe piersi do tego brunatnego ciałka, robiącego wrażenie trupa. Napróżno ogrodniczka szukała innej karmicielki: trudno było znaleźć wspaniałomyślne piersi, któreby dostarczały mleka za małe wynagrodzenie.
Tymczasem niemowlę konało. Wszystkie kobiety Klasztoru górnego, przechodząc, wchodziły do szewca. Co ranka nawet Don Antolin zaglądał przez uchylone drzwi.