Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz po upływie pewnego czasu wydało mu się, że wszyscy ci ludzie są do siebie podobni. Wiecznie takie same angielki, z takiem samem zachowaniem się, z tym samym twardym wyrazem twarzy. Wiecznie to pytanie na ustach, to samo oooh! konwencyonalnego zachwytu i to samo ordynarne, górne odwrócenie się plecami, kiedy już nic więcej nie było do pokazania.
Po codziennem oglądaniu bogactw, nędza Claveriasu wydała się Gabryelowi jeszcze więcej odpychającą i bardziej nie do zniesienia, Szewc był jakby codzień bardziej żółty i smutny w ostrej atmosferze poddasza; żona jego, nieszczęsna niewolnica macierzyństwa, stała się jeszcze bardziej wątła, bardziej wynędzniała z głodu; karmiła wyschłemi piersiami, w których nie było ani kropli życiodajnego mleka, biedne, chude niemowlę.
Dziecię umierało według słów Sagrarii, która porzuciła obecnie swą maszynę do szycia, by przepędzać większą część dnia u szewcowej. Dobra dziewczyna zajmowała się gospodarstwem, podczas kiedy nieszczęśliwa matka siedziała nieruchoma na krześle, wpatrując się pełnemi łez oczyma w maleństwo, leżące na kolanach. Kiedy niemowlę budziło się z odrętwienia, jęcząc podnosiło z trudem, chwiejącą się na cieniutkiej szyjce, główkę; matka, żeby je uspokoić, podnosiła je do piersi; ale biedactwo przekonywało się szybko o bezużyteczności swych wysiłków i odwracało się od obwisłego ciała, z którego z trudem wyssało parę zaledwie kropli niezdrowego mleka.