Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cicho! usłyszą cię — prosili przerażeni sąsiedzi. Innych oburzało to tchórzostwo:
— Tem lepiej, niech słyszą i Don Antolin i jego siostrzenica. A cóż to szkodzi?
Zrozpaczało ich skąpstwo tego pana i wielkopańskie tony jego strasznej siostrzenicy. Można być biednym, ale nie należy drżeć wobec tej słodkiej pary.
— Bóg raczy wiedzieć co robi wuj i siostrzenica, kiedy są sami!...
Tchnienie buntu wionęło po tym sennym święcie, a było ono bezwiednem dziełem Gabryela. Wszystko, o czem mówił z przyjaciółmi, zaszczepiło się prawie niewidocznie w duszach wielu mężczyzn, a nawet i kobiet Claveriasu, rodząc w nich porwane, mętne, nieświadome idee; ale idee te pieściły i odświeżały ich umysł, jak czyste i świeże powietrze. Biedakom tym wystarczała świadomość, że spokojne i poniżające niewolnictwo, w jakiem żyli dotychczas nie będzie trwało wiecznie, że i oni mieli prawo do lepszego istnienia i że obowiązkiem człowieka jest powstanie przeciw niesprawiedliwości i tyranii.
Don Antolin, znający doskonale owczarnię, powierzoną swej pieczy, zauważył zaraz to głuche wrzenie. Czuł wokoło swej osoby wrogi bunt. Dłużnicy odpowiadali mu hardo, uważając, że bieda daje im zupełne prawo do wyzwolenia się z pod sknerstwa wierzyciela. Rozkazy jego przestały być wykonywane bezzwłocznie, a on sam nie wątpił, że drwiono zeń i grożono po za plecmi. Pewnego razu, kiedy wyraził Tomaszowi naganę z powodu o-