Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żysz do rodziny uczciwe] i znanej, a tego nam potrzeba. Przyjmujesz, nieprawdaż?
Gabryel, pomimo mocno nadwątlonego zdrowia, przyjął. Dwa pesatas dziennie. Brat jego, Estaban zarabiał nie wiele więcej. Dochody na utrzymanie domu powiększą się prawie w dwójnasób — nie należało opuszczać takiej okazyi...
Nazajutrz wieczorem Sagraria rozmawiała z Gabryelem, wyrażając mu uznanie dla silnej woli, która go pcha do przyjęcia pierwszej lepszej roboty, ażeby nie być ciężarem rodzinie. Noc zapadała. Młoda kobieta i rewolucyonista stali oparci o baryerę w Górnym klasztorze. Pod nimi rozciągał się ponury ogród ze swemi drzewami o wierzchołkach czarnych i zaokrąglonych; nad głowami jaśniało im niebo lipcowe, rozświetlone gwiazd migotaniem. Było ich tylko dwoje na galeryi. Okno izdebki, gdzie mieszkał kapelmistrz, było oświetlone i rzucało czerwoną czworoboczną plamę na dachy z przeciwka. Fisharmonia zawodziła z melancholijnym spokojem, a od czasu do czasu ukazywał się, to znowu znikał na czworobocznej plamie cień muzyka, wykonywującego ruchy nerwowe, które, powiększone przez oddalenie, zamieniały się w jakąś gigantyczną pantominę. Cisza i mroki nocne otuliły Gabryela i Sagrarię niby pieszczotą. Z niebios spływała ta świeżość mistyczna, która ożywia umysł i uszlachetnia wspomnienia.
Gabryel, ażeby przekonać kobietę, jak niewielką zasługą jest to, że przyjął pracę w katedrze, mówił jej o swojej przeszłości. Tyle przecierpiał. Tak często bywał głodnby. Twarde katusze w Mont-