Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

juich, na dnie fortecznej fosy były mniej może okrutne, niż rozpacz, odczuwana na ulicach miast wielkich, kiedy widział poza szybami wystaw sklepowych apetyczne wiktuały i misy pełne złota, on, który nie miał grosza w kieszeni i który z głodu dostawał zawrotu głowy. A przecież dość łatwo znosił swoją nędzę do chwili, kiedy był sam; skoro jednak ze swojem życiem włóczęgowskiem złączył losy biednej Lucy, położenie stawało się nie do wytrzymania.
— Pokochałabyś Lucy — mówił do Sagrarii. — Była to mocna kobieta, dzielna towarzyszka, przywiązana do mnie raczej wspólnością myśli, niż pociągiem ciał. Ja również, skoro ją tylko poznałem, pokochałem odrazu... Lecz czy to, cośmy dla siebie wzajemnie odczuwali było rzeczywiście miłością? Nie wiem. Poeci tak wiele nakłamali o miłości, tak straszliwie spaczyli jej treść przez przenośnie, że niepodobna tam doszukać się prawdy.
— Biedna Lucy nie była piękna: była to kobieta z ludu, wychowana na przedmieściu robotniczem wielkiej stolicy, anemiczna z braku powietrza w smrodliwej dziurze rodzimej, z pożywienia złego i niedostatecznego, z ciężkiej pracy, którą podjąć musiała w najwcześniejszej swej młodości. Wargi, które wielkie panie malują sobie na czerwono, ona miała fioletowe. Jedyną rzeczą, jaką w sobie miała naprawdę piękną, były jej oczy, powiększone przez chłodne noce, które przepędziła na ulicy, przez okropność scen, na jakie patrzyła, kiedy ojciec jej upił się, ażeby zapomnieć o losie, kiedy upił się straszliwie, jak to czynią proletaryusze, którzy, zbydlę-