Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

byt, obiecany przez marzyciela w przyszłości, chcieli mieć w tej chwili dla siebie samych; paliła ich niecierpliwość dziecka, któremu pokazują łakocie zdaleka. Poświęcenie, powolna praca na korzyść przyszłości nie wzruszała ich bynajmniej. Z nauk Gabryela wyciągnęli jedynie pewność własnej nędzy i przekonanie, że mają takież prawa do szczęścia, jak uprzywilejowani. — Pomimo to nie przeczyli nigdy Gabryelowi, nie zdradzali ukrytych myśli; lecz on odczuwał w tem milczeniu tę samą niewiarę, tę samą nieprzyjaźń, jaką odczuwał w ironicznych gestach towarzyszy w Barcelonie, ilekroć odkrywał wobec nich swe marzenia i rzucał przekleństwo na gwałty rewolucyi. Zapaleni neofici oddalali się powoli od swego byłego mistrza; słuchali go jeszcze z szacunkiem, ale odczuwali potrzebę usunięcia się na ubocze i komentowania po swojemu jego nauki. Dzwonnik, kalkancista, szewc i Tato wchodzili w nocy na wieżę, nie zapraszając Gabryela; tam wobec pożółkłych rysunków, przedstawiających mało chwalebne epizody z wojny karlistowskiej, zionęli nienawiścią na teraźniejszość.
Żalili się bez przerwy na niesprawiedliwość socyalną. Odkąd zdali sobie dokładnie sprawę ze swego położenia, stali się bardziej nieszczęśliwi. Szewc, z oczami od łez mokremi, przywoływał zmarłe z głodu dziecko, skarżył się na niedolę swego potomstwa zbyt licznego na to, by praca mogła wystarczyć na jego utrzymanie. Kalkancista przedstawiał swoją nędzną starość po przepracowanem ciężko za sześć realów dziennie życiu, bez żadnej nadziei na jutro. Tato z zapałem młodego, czu-