Katedra/Część II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

W początkach lipca Gabryel zaczął nocne dyżury. Około szóstej wieczorem schodził z Claveriasu i w bramie del Mollete spotykał się z drugim stróżem, Fidel’em, człowiekiem starym, chorowitym, kaszlącym bez przerwy, nie zdejmującym płaszcza w najupałniejsze dni lata.
— Idźcie pod klucz — mówił dzwonnik, poruszając wielkim pękiem kluczy.
Dwaj ludzie weszli do kościoła; dzwonnik zamknął drzwi z zewnątrz i oddalił się. Ponieważ dnie były jeszcze długie, do zapadnięcia nocy pozostawało przeszło dwie godziny.
— Świątynia należy teraz do nas dwóch — mówił drugi stróż. I człowiek ten zżyty z wielką pustą katedrą, zagospodarowywał się w zakrystyi; rozłożył koszyki z żywnością na kufrze między krucyfixem i świecznikami.
Lecz Gabryel, nie przyzwyczajony do majestatu pustej świątyni, oglądał ją ciekawie. Kroki jego dźwięczały na płytach. Od czasu do czasu wznosiły się grobowce arcybiskupów i wielkich panów zamierzchłej przeszłości. Ponurą ciszę martwego kościoła zakłócały dziwne szmery, tajemnicze dotknięcia. Pierwszej nocy Gabryel, wielokrotnie przerażony, odwracał głowę, ponieważ zdawało mu się, że słyszy czyjeś kroki za sobą.
Na świecie zachodziło słońce. Koła i rozety głównego portalu lśniły przepychem błyszczących kwiatów. Niżej między filarami, światło zlewało się z mrokiem. Nietoperze spadały z pod sklepień i, piszcząc, rozbijały się między filarami, jak, w kamiennym lesie. W swoim ślepym locie uderzały to o sznury lamp, to o czerwone kapelusze z zakurzonemi żołędźmi, wiszące wysoko nad grobowcami kardynałów.
Gabryel robił przegląd kościoła. Popychał żelazne kraty ołtarzów, żeby się upewnić czy dobrze są zamknięte, dotykał furty mozarabskiej kaplicy i kaplicy królów; rzucił okiem na salę kanoników i zatrzymał się przed Najświętszą Panną del Sagrario. Przez zamkniętą kratę widać było zapalone lampy — posąg pokryty kosztownościami błyszczał u szczytu ołtarza. Poczem, odszukawszy swego towarzysza, siadał wraz z nim w transepcie na stopniach chóru albo głównego ołtarza, skąd łatwo można było objąć okiem cały kościół. Kapelusze nacisnęli na same uszy.
— Zapewne zalecali panu — mówił Fidel — przyzwoite zachowanie, szacunek dla świętego miejsca; jeść należy w zakrystyi, palić cygara w galeryi Locum[1]. Do mnie przemawiali również w ten sposób, kiedy zaczynałem służbę w katedrze. Łatwo to mówić komuś, kto sam śpi w wygodnej pościeli. W gruncie rzeczy chodzi tu przedewszystkiem o to, żeby czuwać, a pozatem każdy może spędzać noc, jak mu to jest najdogodniej. O tej godzinie śpi nawet Bóg i święci jego muszą również odpocząć po dniu, spędzonym na wysłuchiwaniu modlitw i hymnów pochwalnych, na przyjmowaniu kadzideł i świec, zapalanych na ich cześć. My tylko musimy walczyć ze snem i niech mię dyabli wezmą, jeśli to będzie brakiem szacunku z naszej strony, jeśli pozwolimy sobie na pewną swobodę. No, przyjacielu, już się ściemnia. Chodźmy zjeść kolacyę.
Na marmurowych stopniach ołtarza, zabrali się do jedzenia.
Jako jedyną broń towarzysz Gabryela miał założony za pas pistolet, wydany ze skarbca — była to starożytność, z której nikt ani razu nie wystrzelił. Gabryelowi Srebrna Laska ofiarowywał karabin, pozostawiony w zakrystyi w spadku po żandarmie na pamiątkę długich lat służby; lecz Luna nie chciał go wziąć. „Niech sobie leży w kącie. Odnajdę go, jeśli zajdzie tego potrzeba”. — Tak więc karabin, pokryty pajęczyną, stał oparty o mur wraz z paczką zardzewiałych od wilgoci nabojów.
Powoli, z nadejściem nocy zacierały się świetne barwy witraży, a w ponurych głębiach naw, jak nikłe gwiazdy, zabłysły płomienie lamp. Chwilami zdawało się Gabryelowi, że znajduje się w szczerem polu, podczas ciemnej nocy. W tej wędrówce przy blasku latarni, zawieszonej na piersi, występowały z mroku kontury katedry wyolbrzymiałe, prawie potworne. U stóp jego wyłaniały się filary, ogromne, strzelające po same sklepienia: płyty posadzki zda się tańczyły przy każdem zakołysaniu się światła. Od czasu do czasu ciężkie skrzydła uderzały Gabryela po głowie; z piskiem nietoperzy zlewały się posępne krzyki ptaków nocnych, roztrącających skrzydłami kolumny świątyni. Były to sowy, zwabione światłem lamp — spuszczały się nizko. Co pół godziny przerywał ciszę zgrzyt, obracających się, kół i, poruszających się sprężyn; poczem następowało srebrzyste uderzenie dzwonu. To złoceni rycerze portalu Zegara objawiali, uderzając młotami, o biegu czasu.
Towarzysz Gabryela żalił się na inowacye, zaprowadzone przez kardynała, dla dręczenia biedaków. Dawniej były żandarm i on mogli po wejściu do świątyni spać wiele im się tylko spodobało, nie bojąc się za to żadnej nagany ze strony kapituły. Ale Jego Eminencya, która wciąż tylko szuka sposobów na dręczenie bliźnich, poustawiała w różnych miejscach katedry małe zegarki, sprowadzone z zagranicy: co pół godziny należy je otwierać i oznaczać swoją bytność. Nazajutrz Srebrna Laska sprawdza znaki i za najmniejsze wykroczenie nakłada karę.
— Jestto dyabelski wymysł. A wszystko to poto, żeby nam nie dać spać. Swoją drogą należy się trochę przespać. Podczas kiedy jeden z nas zaśnie, niech drugi pilnuje przeklętych maszynek. — Ale na miłość boską nie przeocz, jesteś tu nowicyuszem... Pensya taka mała, a głód taki wielki. Nie możemy pozwolić na obcinanie wynagrodzenia za taką psią służbę!
Zawsze dobry Gabryel i teraz dopilnowywał kontrolujących aparatów. To też Fidel nie mógł się nachwalić towarzysza, z którym tak łatwo było się pogodzić; były żandarm nie miał jego usposobienia, — ilekroć miał podnieść się i zrobić swój obchód, kłócił się zawzięcie.
Biedny stary stróż kaszlał tyleż, co i jego towarzysz. W ciszy naw echo tak silnie odbijało ten kaszel, iż, rzekłbyś, szczeka gdzieś cała sfora potwornych psów.
— Od wielu ja już lat dźwigam ten przeklęty kaszel — mówił stary. Jestto podarunek katedry. Lekarze zalecali mi porzucenie zajęcia. — „A któż mię będzie żywił”, — pytałem ich wtedy. Wstąpiłeś tu, przyjacielu, w dobrą chwilę — w samym środku lata, co swoją drogą nie przeszkodzi wilgoci przeniknąć cię do szpiku kości. Ale dopiero w zimie czuje się całą okropność tego powietrza. W zimie ubieramy się, jak na jaką maskaradę — znika się pod gromadą czapek, szalów i kołder. Skarb z litości pali w zakrystyi mały ogień, ale pomimo to mało nieraz brakuje, żeby nie znaleziono nas jakiego pięknego poranka zamarzniętymi. Panowie z kapituły nazywają chór „śmiercią kanoników^. Jeśli oni skarżą się, przepędzając jedną godzinę w tej lodowni, oni, tak dobrze odżywiani i dobrze odziani, cóż możemy mówić my! Dopiero w zimie poznasz całą rozkosz tego zajęcia.
Księżycowe noce nadawały katedrze fantastyczny wygląd. Szkła okien odbijały, jak blade mleczne plamy na czarnej płaszczyźnie. Plamy świetlne, ślizgając się wzdłuż filarów zdały się być również filarami, spuszczającymi się ze sklepień; wyciągały się na płytach, jak skaczące widma. Te promienie zimnego, rozproszonego światła robiły ciemność jeszcze bardziej nieprzeniknioną. W pochodzie swoim wyłaniały z cieniów nocy coraz to nowe przedmioty — to kaplicę, to kamień grobowy, to profil kolumny. Wielki Chrystus nad kratą głównego ołtarza lśnił na ciemnem tle połyskiem starego złota, wisząc w przestrzeni, otoczony światłem, niby cudowne widziadło.
Kiedy kaszel przeszkadzał Fidelowi spać, rozmawiał z Gabryelem o długich latach, przepędzonych w kościele prymasowskim, na posadzie stróża nocnego. Zajęcie to, podobne do zajęcia grabarza, ponieważ żyje się tu w ciszy i samotności między umarłymi, wyleczyło go ze strachów, jakim podlegał w młodości. Niegdyś wierzył w duchy, w dusze, wychodzące z grobów, w ukazywanie się świętych — dziś śmiał się z tego wszystkiego. Tyle nocy przepędził pod temi złowrogiemi sklepieniami, a nigdy nie podobnego nie widział! Jeśli słyszał jakie szmery, było to napewno gryzienie szczurów, nie szanujących ani ołtarzy, ani cudownych posągów — bo w gruncie rzeczy przecież to wszystko drzewo. Jedyna rzecz, której się tu obawiał, to człowieka z ciała i kości, to złodziei, którzy się dawnemi laty nieraz zakradali do katedry: z ich to przyczyny kapituła postanowiła straż nocną.
Opowiadał o nieudanych kradzieżach w ciągu całego wieku. Były tu bogactwa, które mogły skusić nawet świętego. Madryt niedaleko, a złodziei profesyonistów należy się obawiać. Uczył towarzysza jakie należy zachować ostrożności. Trzeba być bardzo chytrym, żeby wywieść w pole straż! Srebrna-Laska, dzwonnik i zakrystyan obchodzili kościół przed zamknięciem drzwi, a klucze Mariano zabierał ze sobą na Wieżę. Nie można nawet przypuszczać, że stare ale mocne zamki mogą być po łamane; przytem stróże byli tam poto, by dzwonić na alarm w razie potrzeby. Kiedy żył dog, obrona była jeszcze łatwiejszą. Odznaczał się on tak wyczulonym słuchem, że szczekał zajadłe, ilekroć jakiś przechodzień zbliżał się do świątyni. Ale dog zdechł niedawno. Kanonik-skarbnik obiecuje kupić innego.
— W ostateczności — dodawał Fidel — w razie potrzeby możemy uciec się do pomocy małego dzwonu, zwołującego na nabożeństwo kapitułę. Sznur jest na chórze — należy tylko zań pociągnąć. Jakąż trwogę wywołałoby to dzwonienie wśród nocnej ciszy. Całe Toledo zerwałoby się na nogi — zrozumianoby zaraz, że w Katedrze stało się coś nadzwyczajnego. Wziąwszy pod uwagę to wszystko i te nasze przeklęte aparaty, przyznać trzeba, że król nawet nie jest tak w nocy strzeżony, jak nasz Kościół.
Rano, po wyjściu z tego więzienia, Gabryel, drżący od zimna, wracał do siebie z jedynem pragnieniem — wyciągnięcia się na ciepłem posłaniu.
W kuchni Sagraria grzała mleko, które musiał wypić przed zaśnięciem. Oddana przyjaciółka nie przestawała nazywać go stryjem wobec obcych, mówiąc mu ty tylko wtedy, kiedy pozostawali sami. Kiedy położył się do łóżka, stawała nad nim z filiżanką wrzącego mleka, zmuszała do picia, okrywała kołdrą, starannie zamykała drzwi i okiennice, żeby nawet promienie słońca nie przeszkadzały mu w spoczynku.
— Ach, te noce w katedrze — wołała żałośnie. — Zabijesz się niemi, Gabryelu. To nie dla ciebie zajęcie. To samo mówi mój ojciec. Teraz, kiedyśmy się poznali, kiedy jestem tak szczęśliwa, miałabym cię utracić!
Żeby ją uspokoić, Gabryel odpowiadał, że na jesieni wystarają mu się o lepsze zajęcie.
Po śniadaniu, wypoczęty po śnie, schodził do Klasztoru. Była to jedyna chwila, w której widział swych uczni. Ci witali się z nim, słuchali uważnie słów jego; jednakże zauważył gesty jakby pogardliwej niezależności, jak gdyby, pomimo uwielbiania dla mistrza, czuli litość dla jego zbyt miękkiego charakteru, brzydzącego się wszelkim gwałtem.
— Są to — mówił Gabryel do brata — ptaki latające o własnych siłach. Nie jestem im już potrzebny. Wolą rozmawiać między sobą.
— Dałby Bóg — odpowiadał Estaban, kiwając głową — żebyś nie pożałował nigdy, żeś mówił im o rzeczach, których nie są w stanie zrozumieć! Zaszła w nich nadzwyczajna zmiana. Nasz siostrzeniec, Tato, stał się niemożliwy. Powiada, że ponieważ nie pozwolono zabijać mu byków, czem mógłby się wzbogacić, zacznie zabijać ludzi, jeśli zajdzie tego potrzeba, gdyż musi wyrwać się z biedy. Że ma takie same prawo do szczęścia, jak każdy mieszczuch, że wszyscy bogacze są to wyzyskiwacze... Czyż to możliwe, żebyś to ty ich tego wszystkiego nauczył?
— Niech cię to nie gnębi — odpowiadał z uśmiechem Gabryel. — Nie przetrawili jeszcze nowych idei i gadają głupstwa. Ale to przejdzie. W gruncie rzeczy są to zacni ludzie.
Jedyna rzecz, która go zasmucała, to zachowanie się Mariano — unikał go on, jakby w obawie, że Gabryel wyczyta jego myśli.
— Co się stało, Mariano? — pytał Luna, przyłapawszy go w klasztorze.
— To się stało, że wszystko idzie na opak! Co za wstrętne społeczeństwo, — odpowiadał dzwonnik ze złością.
— Dlaczego mię unikasz?
— Unikam cię? Cóż znowu? Zdaje ci się. Wściekam się tylko od chwili, kiedyś otworzył mi oczy i kiedym przestał być głupi. Czyż wiecznie będziemy zdychali z głodu w powodzi tylu bogactw?
— My, prawdopodobnie tak, ale po nas przyjdą inni i los ich będzie o wiele lepszy.
— A więc chcesz, to ci powiem. Jesteś zanadto uczony... Idee twoje są dobre, nie mówię nie; ale, kiedy idzie o rzeczy praktyczne, jesteś niczem, jak wszyscy, którzy żyją w książkach... Tacy, jak ja, nieucy — widzą jaśniej od ciebie!
Od kilku tygodni Don Martin nie pokazywał się w klasztorze. Gabryel dowiedział się od Srebrnej-Laski, że matka jałmużnika po długiej chorobie umarła. Pewnego popołudnia młody ksiądz zjawił się na Claveriasie. Miał czerwone oczy, twarz wyciągniętą, z powiekami od łez nabrzmiałemi.
— Pzyszedłem pożegnać się z panem, — powiedział do Gabryela. Przepędziłem u łoża matki pełen smutku miesiąc. Biedaczka nie żyje już. Ona przywiązywała mię do Kościoła, w który przestałem wierzyć. Pocóż teraz mam kłamać, udając wiarę, której nie posiadam? Byłem wczoraj w arcybiskupstwie, żeby podać im do wiadomości, iż mogą rozporządzać memi siedm douros miesięcznie, a także miejscem jałmużnika, Odjeżdżam, idę dobrowolnie na wygnanie — kapłan renegat nie może pozostawać w Toledo. Pójdę daleko, bardzo daleko, jak będę mógł najdalej, być może aż do Ameryki... Nie znam nikogo, nie mam żadnego oparcia; ale nędza nie odstrasza mię — służba boża przyzwyczaiła mię do niej. Będę robotnikiem, zacznę pracować na roli, jeśli zajdzie tego potrzeba! Odzyskam nakoniec godność wolnego człowieka.
Zniknięcie jałmużnika przeszło bez żadnego skandalu. Don Antolin i inni księża myśleli, że Don Martin udał się do Madrytu przez ambicyę, jak tylu innych, szukających karyery.
Przytem odwróciła uwagę od młodego kapłana wieść, która, jak grom uderzyła w katedrę. Poruszyła do głębi wszystkich księży prebendystów, cały światek małych urzędniczków kościoła i ludność Klasztoru Górnego. Spór między arcybiskupem i kapitułą zakończył się — Rzym potwierdził wszystkie postanowienia kardynała.
Jego Eminencya ryczał z radości w gwałtownym porywie, tak właściwym jego charakterowi. Kanonicy, zawstydzeni i przybici, pochylili głowy.
Przygotowywano się, jak rok rocznie do uroczystego obchodu święta Wniebowzięcia Najświętszej Panny i Jego Eminencya, który, żeby nie widzieć członków kapituły, od kilku miesięcy nie schodził do Katedry, objawił, że będzie brał udział w ceremonii. Wszyscy mówili o tem tajemniczo, przejęci strachem; czem bliżej było piętnastego sierpnia, tem więcej drżeli kanonicy, myśląc o twardych, pogardliwych spojrzeniach, jakimi obdarzy ich zagniewany prałat.
Gabryela mało obchodziło to wszystko. Prowadził dziwny tryb życia; większą część dnia spał, żeby się przygotować do męczącej straży nocne]. Obecnie odbywał ją sam. Stary Fidel zachorował, a Gabryel, nie chcąc, żeby skarb odebrał biedakowi jego nędzną pensyę, nie upominał się o drugiego towarzysza.
Potrochu przyzwyczaił się do nocnej ciszy w katedrze. Bojąc się, by sen nie pokonał go, czytał przy świetle latarni książki, znalezione na Claveriasie — nudne traktaty, w których Opatrzność grała zawsze pierwszą rolę; życie świętych, zajmujących go swoją przedziwną naiwnością i wreszcie Don Quijota Lunów, tyle razy odczytywanego w dzieciństwie.
Święto Matki Boskiej obchodzono tak, jak zazwyczaj. Wyjęto z kaplicy słynny posąg i postawiono go na głównym ołtarzu. Przybrano go w drogocenny płaszcz, przechowywany przez cały rok w Skarbcu. Płaszcz, naszyty masą kamieni, błyszczał, jak gwiazdy, przy migotliwym blasku nieskończonej ilości świec.
Na chwilę przed nabożeństwem kanonicy w czerwonych sukniach zebrali się przed małemi wschodami, oświeconemi przez słynny „kamień światła“. Tędy miał schodzić Don Sebastyan. Paru ciekawych, udając roztargnienie, przechadzało się między chórem i drzwiami „przebaczenia“ (del perdon).
Wtem na ostatnich stopniach ukazał się człowiek, niosący krucyfiks. Za nim w towarzystwie kilku domowników i biskupa-wikaryusza we fioletowej sutannie, szedł kardynał w purpurze, jaskrawo odbijającej od czerwono-fioletowych sukni kanoników.
Kapituła utworzyła szpaler, oddając pokorny hołd swemu przełożonemu. Stojącym ze spuszczonemi głowami kanonikom zdawało się, że czują na swych karkach dotknięcie zimnego, jak stal, spojrzenia Jego Eminencyi. Olbrzymie ciało prałata posuwało się naprzód dumnie, hardo, jakgdyby opuściły je w tej chwili wszystkie bóle, targające jego wnętrzności, jakgdyby uspokoiło się źle funkcyonujące serce. Radość poruszała muskuły obrzękłego oblicza — fałdy tłuszczu na podbródku drgały nad krótką koronkową mantylką. Mała biało-różowa główka wznosiła się majestatycznie pod biretem kardynała. Nigdy korona królewska nie była noszona z taką pychą, jak ta czerwona czapka.
Wyciągnął rękę w purpurowej rękawiczce, z błyszczącym na niej szmaragdem biskupiego sygnetu; rozkazującym ruchem dawał ją do całowania wszystkim, stojącym w szeregach, kanonikom. Wyrażała się tem pokora członków kościoła, przyzwyczajonych jeszcze w seminaryum do udanej uniżoności, pod którą ukrywają się nienapotykane gdzieindziej gwałtowne żale i nienawiści. Kardynał odgadywał wściekłość gniewu, dławiącego tych pokornych poddanych i upajał się tryumfem. Wielokrotnie mówił do ogrodniczki. „Nic masz pojęcia, jakie nienawiści są udziałem sług Kościoła. Świeccy ludzie nie umierają z gniewu. Między nami setki jest takich, którzy umierają, ponieważ nie mogą się zemścić, ponieważ muszą milczeć i zginać głowę pod dyscypliną.
— Nie mamy rodziny, któraby nas podtrzymała, nie potrzebujemy szukać kawałka chleba. Żyjemy tylko dla miłości własnej i pychy”.
Kanonicy ustawili się, by zacząć procesyę na czele Jego Eminencyi, Pochód otwierał przybrany w czerwień „Perrero“ dalej szli pedlowie w czarnych sukniach i Srebrna-Laska, stukając o płyty. Za nimi niesiono krzyż arcybiskupi, potem następowały dwa szeregi kanoników, w końcu prałat. Rozłożony w całej długości tren niosło dwóch akolitów. Don Sebastyan błogosławił na prawo i lewo, patrząc przenikliwie małemi oczami na pochylone głowy wiernych. Zwyciężył! Świątynia była jego domem, więc powracał do niego po długiej niebytności w całym majestacie udzielnego władyki, który oszczerczych i zbuntowanych niewolników może na proch zetrzeć.
Wielkość kościoła przedstawiła mu się dziś potężnej, niż zwykle. Co za wspaniała instytucya. Człowiek mocny, doszedłszy w niej do władzy, zamienia się na wszechpotężnego, straszliwego boga. Nie znajdziesz tu cienia nawet zgubnej równości rewolucyjnej: wielcy świata tego mają zawsze racyę. Mówi się tu o pokorze i równości wszystkich wobec Boga; ale w gruncie rzeczy są tu tylko owce cierpliwe i pasterze, którzy je prowadzą. Pasterzem był on, z woli Wszechmocnego. Biada temu, kto mu się oprze. Na chórze duma jego jeszcze silniejsze znalazła zadośćuczynienie. Zasiadł na tronie arcybiskupów toledańskich, na tym tronie, który był marzeniem jego młodości i którego wspomnienie mąciło mu spokój pierwszych lat biskupstwa, kiedy włóczył swą mitrę po prowincyi, czekając wezwania kościoła prymasowskiego.
Spoglądał pysznie z pod złotego baldachimu Góry Tabor[2]. Tron wznosił się na czterech stopniach, żeby siedzący na nim prałat mógł być widziany przez wszystkich, podwładnych mu kanoników. Czoła dygnitarzy, znajdujących się w pobliżu, były prawie na jednej linii z jego nogami. Mógł ich zgnieść, jak żmije, jeśli chcieliby się znów buntować i ranić najdroższe jego uczucia.
Przejęty uznaniem swej wyższości, pierwszy wstawał i pierwszy siadał, gdy tego wymagał rytuał nabożeństwa; łączył swój głos z głosami kanoników z energią, która zdumiewała obecnych. Wyrazy łacińskie wylatywały z ust jego, jak wystrzały, skierowane na znienawidzony ludek; a pełne pogardy wejrzenia padały na podwójny rząd pochylonych głów.
Całe życie był pieszczochem losu, pomimo to nigdy nie czuł tak głębokiego, tak pełnego zadowolenia, jak w tej chwili. — Nawet jego samego w podziw wprawiał ten wybuch radości tak wielkiej, że uciszyła ona silne chroniczne cierpienia. Wydało mu się, że w przeciągu kilku godzin wyczerpie cały zapas życia.
Pod koniec mszy, śpiewacy i niższy kler, który bez obawy nań patrzył, z przerażeniem spostrzegli, że blady, ze zmienionem strasznie obliczem, wstał nagle, skurczonymi palcami przyciskając piersi.
Na ten widok kanonicy rzucili się ku niemu, czerwoną zwartą masą otaczając tron. Dusił się, odtrącając, wyciągnięte wokoło siebie, ręce.
— Powietrza — krzyknął — powietrza! Odsuńcie się. Niech odprowadzą mnie do pałacu.
Nabożeństwo skończono pospiesznie.
Kiedy Gabryel przebudził się po południu — w Klasztorze górnym, mówiono tylko o chorobie Jego Eminencyi.
— Umiera, moje dzieci — mówiła Tomasa, która dowiadywała w pałacu. — Nie wymknie się śmierci tym razem. W piersiach rzęrzy mu, jak w zepsutym miechu. Lekarze mówią, że nie doczeka jutra... — Co za nieszczęście. — I w takim dniu.
Kobiety w Claveriasie chodziły z twarzami roztargnionemi, rozdając masę szturchańców, przeszkadzającym dzieciom.
Kapelmistrz, zwykle tak nieczuły na wszystkie sprawy katedry, zajmował się mocno zdrowiem biskupa; dowiadywał się ciągle, jak rzeczy stoją.
— W duszy jego powstała myśl, z którą wygadał się podczas obiadu. „Kardynał wart był tego, żeby na jego pogrzebie odprawiono mszę z wielką orkiestrą. Będzie to pyszna okazya do zagrania znakomitego „Requiem“ Mozarta”.
Gabryel myślał z rozkoszą, że żyje, a taki mocarz musi umierać.
Eminencye padają, Sagrario — mówił, patrząc na towarzyszkę — a my chorzy nędzarze mamy jeszcze przed sobą trochę życia.




Kiedy nadeszła godzina zamykania drzwi katedry, Gabryel udał się na swe stanowisko, jak zwykle sam, ponieważ Fidel ciągle był chory.
— Co słychać z kardynałem? — spytał, zobaczywszy dzwonnika, czekającego nań z pękiem kluczy w ręku.
— A cóż, być może, że kona w tej chwili, jeśli wogóle żyje jeszcze.
I człowiek ten dodał:
— Wiesz, Gabryelu, dzisiaj w nocy będziesz miał w katedrze wielką illuminacyę: Matka Boska zostaje do jutra na ołtarzu, otoczona światłem.
Zamilkł na chwilę, jakby wahając się, czy ma mówić więcej. Po chwili jednak dodał:
— Nie wesoło ci siedzieć samemu... Może przyjdę posiedzieć trochę z tobą na jedną lub dwie godziny... Licz na mnie.
Zamknięty w kościele, Gabryel przekonał się rzeczywiście, iż główny ołtarz jarzył się od świec zapalonych. Obejrzał według zwyczaju wszystkie drzwi i sztachety, obszedł wokoło wszystkie miejsca, w jakich mógłby się, ukryć złodziej i, przekonawszy się, że jest jedynym człowiekiem w katedrze, usiadł w transepcie, założył płaszcz na ramiona i postawił koszyk z jedzeniem przed sobą.
Po przez sztachety przyglądał się Najświętszej Pannie. — Dziecię katedry, przyzwyczajony przez matkę do przyklękania przed posągiem, zachwycał się nim ongi, jako wyobrażeniem najwyższej piękności. Dzisiaj patrzył chłodno, oczyma artysty. Była brzydka i ordynarna, jak wszystkie posągi ubrane z przepychem. Pobożni bogacze, obciążając Ją klejnotami, przybrali dziwacznie. Nie miała w sobie nic z idealnej piękności Dziewic — malowanych przez mistrzów chrześciańskich. Przypominała raczej bóstwa indusów, pokryte kosztownościami. Suknia i płaszcz stały, jak krynolina, a na uczesaniu korona wielka, jak hełm bojowy, dziwnie zmniejszała Jej głowę. Złoto, perły, brylanty, jak gwiazdy. Kolczyki i bransolety miały wartość olbrzymią.
Ściemniło się zupełnie. Gabryel, pożywiwszy się nieco, wyjął z koszyka książkę i zaczął czytać. Ptaki nocne, przywabione światłem, krążyły niedaleko niego. Godziny upływały zwolna. Od czasu do czasu przerywały ciszę uderzenia srebrnych młotków przez rycerzy zegara; wtedy Gabryel wstawał, robił obchód świątyni, zaznaczając swoje przejście na kontrolujących aparatach.
Wybiła godzina dziesiąta, kiedy usłyszał, że otwierają się drzwi portalu Santa Catalina cicho, bez wysiłku, jak gdyby posługiwano się kluczem. Gabryel przypomniał sobie o obietnicy dzwonnika; jednak zdziwiło go to, że słyszy odgłosy kroków kilku osób. Odgłosy te, powtarzane przez echo, dawały wrażenie, że idzie cały batalion piechurów.
— Kto idzie? — krzyknął.
— To my — odpowiedział w cieniu ponury głos Mariano. — Uprzedziłem cię, że przyjdziemy.
Kiedy przybysze doszli do transeptu, światło głównego ołtarza oświetliło ich w pełni i Gabryel zobaczył, że Tato i szewc towarzyszyli dzwonnikowi. Przynieśli butelkę wódki, którą go w tej chwili poczęstowali.
— Wiecie przecież, że nie piję — odpowiedział. — Nie znosiłem nigdy alkoholu; a co do wina, używam go tak niewiele... Ale dokąd idziecie tak wyświątecznieni.
Tato odpowiedział z pośpiechem. — Srebrna-Laska zamknął klasztor o dziewiątej, więc postanowiliśmy przepędzić noc poza jego murami. Byliśmy już w kawiarni Locodovera, gdzieśmy się uraczyli, jak książęta!...
— Biba, czy co?!
Wszyscy, z czapkami nasuniętemi na uszy, usiedli na stopniach głównego ołtarza. Mariano położył na ziemi pęk kluczy: gromadę żelaza ciężką, jak młot. Należały one do różnych epok — jedne ordynarne, kute młotem, zardzewiałe, z herbami, wyrytymi na rączkach; inne nowożytne, polerowane, błyszczące, jak ze srebra; wszystkie wielkie, jak przystało na klucze tak obszernego budynku.
Trzej przyjaciele wydawali się bardzo wesołymi; — wesołość ta była dziwnie nerwowa; popychali się, śmieli i rzucali ukradkiem spojrzenia na Najświętszą Pannę — poczem spoglądali tajemniczo po sobie. Całe to zachowanie mocno dziwiło Gabryela.
— Widać, żeście pili — powiedział ze słodyczą — To źle, pijaństwo poniża biedaków.
— Oh, to tylko dziś, stryju — zawołał Perrero. — Dziś dzień jest niezwykły. To tak przyjemnie, kiedy się widzi, jak bogacz wyciąga nóżki... Wiesz, że lubiłem Don Sebastiana, ale pomimo to, nie gniewam się, że kardynał poszedł na pastwisko niebieskie. Jedyna to radość nędzarzy, że śmierć i najwyższych nie uszanuje.
— Pij za jego zdrowie! — drwił dzwonnik, wyciągając butelkę. — Nasze szczęście, że pijemy tu zdrowi i weseli, gdy on będzie leżał w czterech deskach, a ja uraczę go wspaniałem dzwonieniem.
Tato napił się i oddał butelkę szewcowi, który i tak zdawał się być najwięcej z nich trzech pijany. Cichy, z ogniem w oczach rzucał wokoło dzikie spojrzenia, nie odpowiadając na zadawane pytania.
Dzwonnik przeciwnie był o wiele wymowniejszy, niż zazwyczaj; mówił o majątku kardynała, o Donnie Vizytacyi, która leżeć będzie na złocie, o kanonikach, po większej części bardzo zadowolonych ze śmierci zwierzchnika. Przerywał tylko po to, by pić; potem oddawał butelkę towarzyszom. Odór alkoholu rozszedł się w tem powietrzu, przesiąkniętem wonią kadzideł.
Przeszła tak blizko godzina. Mariano kilkakrotnie ucinał rozmowę, jakgdyby chciał coś ważnego powiedzieć, ale nie miał odwagi myśli swej wyjawić. Wreszcie zdecydował się.
— Gabryelu — powiedział głuchym głosem — czas biegnie, a mamy jeszcze tyle do roboty. Już jest blizko jedenasta. Nie zwlekajmy dłużej...
— Co chcesz powiedzieć? — spytał Gabryel zdumiony.
— Mówmy mało, ale mówmy dobrze. Chodzi o to, żebyśmy stali się bogaczami, ty i my. Zmęczyła nas nędza. Zauważyłeś, iż od pewnego czasu unikamy cię i zamiast słuchać twej nauki, wolimy mówić ze sobą. Czy wiesz dlaczego? Dlatego, że jesteś uczony, ale nic nie warta twoja mądrość życiowa. Uczyłeś nas, aleśmy zostali biedakami. Rewolucya, o której mówisz, jest dla nas zbyt odległa. Nas, którzy jesteśmy prostakami, obchodzi tylko teraźniejszość. Dziś rano przyszła nam do głowy myśl... Jesteś obecnie jedynym stróżem w katedrze. Matka Boska stoi na ołtarzu, przybrana we wszystkie klejnoty, przez rok cały chowane w Skarbcu. Mam klucze. Nic nadto prostszego. Rozbierzemy posąg i uciekniemy do Madrytu. Tam ukryjemy się przez czas jakiś. Potem pojedziemy zagranicę, gdzie zaprowadzisz nas ty, któryś już przebiegł cały świat. Po przyjeździe do Ameryki sprzedamy drogie kamienie i staniemy się bogaczami... Wstań, Gabryelu. Zaczniemy rozbierać „bóstwo“.
— Ależ, radzicie mi kradzież — rzekł zmieszany Gabryel.
— Kradzież? — powiedział dzwonnik. — Nazwij to kradzieżą, jeśli ci się tak podoba. Więc cóż? Czy wyraz ten przeraża cię? Czyż w gruncie rzeczy nie jesteśmy okradani od urodzenia. Mamy przecież prawo wziąć naszą część z radości życia, a jednak pomimo wszystkich wysiłków nie jesteśmy w stanie znaleźć nigdzie wolnego miejsca, gdzie moglibyśmy żyć według naszych chęci.
— Przytem nie zaszkodzimy nikomu. Czyż temu kawałkowi drzewa potrzebne są kosztowności — któremi go pokryto? On nie je i nie marznie z zimna. A nasze dzieci zdychają z głodu: — Prędzej, Gabryelu — nie traćmy czasu.
Gabryel nie słuchał. Zdziwiony myślał z przerażeniem o rozmiarach swego błędu: jakaż przepaść leży między nim i tymi, których nazywał swymi uczniami! Nie przewidział, jak niebezpieczną jest rzeczą chcieć nauczyć ludzi prostych przez kilka miesięcy tego, na co potrzeba całego życia rozmyślań, studyów i pracy. Najszlachetniejsze idee paczyły się, schodząc między tłum; nędza jest złym doradcą — kazi najczystsze marzenia; dusze, zepsute przez wyzysk, w doktrynach rewolucyjnych widzą tylko sposób zaspokojenia zemsty i zdobycia dobrobytu nawet kosztem bliźniego. Posiał ziarno rewolucyi między pariasów Kościoła, marząc, że w ten sposób, tworząc nowych ludzi, przyśpieszy odnowienie społeczeństwa. Jaka straszna pomyłka!
Po przebudzeniu się z marzenia, ujrzał prostych kryminalistów. Nauka jego nauczyła tylko zniszczenia. Odejmując tym, zaskorupiałym w przesądach nieuctwa i niewoli, mózgom te przesądy, wyrobił w nich tylko odwagę zła. Poruszył egoizm.
Z nauki jego wynieśli tylko to, że są nieszczęśliwi i że nie chcą być nimi więcej. Jeśli polepszą w jakikolwiekbądź sposób swoją dolę, pozostanie dla nich rzeczą najzupełniej obojętną, że większa część im podobnych biedaków, będzie w dalszym ciągu cierpiała nędzę; że ogłupienie, łzy, ból i głód będą ciągle królowały na ziemi. Więc wynikiem jego propangandy miał być tylko rozkład moralny. Uczniowie jego byli takimi samymi ludźmi, jak inni. Gdzież znajdzie człowieka wyższego, człowieka uszlachetnionego przez kult rozumu, spełniającego dobro nie w nadziei nagrody, zdolnego do wszelkich poświęceń w imię braterstwa — tego człowieka-boga, ozdobę przyszłości!...
— Nie traćmy czasu — powtarzał dzwonnik. — Pięć minut nam wystarczy, a potem w drogę.
— Nie, nie — powiedział mocno Gabryel. — Nie, wy tego nie zrobicie. Wielką sprawia mi boleść przypuszczenie, że zechcę być waszym wspólnikiem.
— Dosyć, Gabryelu — przerwał ostro dzwonnik. — Przyszliśmy zaproponować ci dobry interes, odpowiadasz nam obelgą. Nie będziemy więcej o tem mówili. Zamilcz i idź za nami; siłą zaprowadzimy cię do szczęścia. Naprzód towarzysze!
Trzej ludzie podnieśli się i zbliżali do kraty. Tato popchnął podwoje i te otwarły się.
— Zatrzymajcie się — zawołał Gabryel energicznie. — I, zrozumiawszy, że nic nie odwiedzie ich od wstrętnego zamiaru, stanął między nimi i ołtarzem. Ale dzwonnik odepchnął go ze słowami:
Opróżnij miejsce, mój mały! Ponieważ jesteś do niczego, pozwól nam działać!... Pewnie boisz się Dziewicy? My wiemy doskonale, że ona nie uczyni cudu!...
— Jeśli zrobicie krok naprzód, uderzę w dzwon kapituły!
Na tę pogróżkę, szewc chwycił pęk kluczy, rozbujał je w powietrzu i zadał nimi cios straszny.
Gabryel, uderzony w czaszkę, padł na posadzkę... Strumień ciepłej krwi zalał mu oblicze. Szewc ie przestawał uderzać.
— Chleb moich dzieci, chleb moich dzieci — wołał... chcą ich okraść! chcą, żeby do końca życia pozostali żebrakami!
— Nie bij go... Przestań! Nie bij! — wołał Mariano.
Były to ostatnie słowa, które usłyszał Gabryel, rozciągnięty u wejścia na chór.
Potem zaległo milczenie, ciemność i nicość. Ostatni przebłysk myśli powiedział mu, że umiera, że pozostała jeszcze chwila wahania, droga, którą przebywa dusza, odchodząca na wieki.


∗             ∗

Powrócił jednak jeszcze do życia. Z trudem otworzył oczy i zobaczył słońce, które weszło przez maleńkie zakratowane okno. Dalej białe ściany i łóżko, pokryte brudnem, perkalowem prześcieradłem. Głowa ciążyła mu strasznie; po długich, męczących wysiłkach udało mu się sformułować myśl — postawiono mu na czoło katedrę. Olbrzymi kościół gniótł jego mózg, ciężył mu. Jakaż potworna męka! Nie mógł się poruszyć — głowa nie pozwalała na to. W uszach miał szum, język odrętwiał. Oczy widziały źle, jakgdyby światło było za słabe... Czerwona mgła zasłaniała wszystkie przedmioty.
Zdawało mu się, że jakaś wąsata twarz w czapce żandarma pochyla się nad nim i patrzy mu w oczy; twarz ta poruszała wargami, ale on nic nie słyszał. Bezwątpienia było to męczące widzenie dawnych lat prześladowania, które nagle odżyło w pamięci.
Wszyscy patrzyli na niego, widząc, że otworzył oczy. Jakiś czarno ubrany pan w towarzystwie drugiego, niosącego papiery pod pachą, zbliżył się do łóżka. Zrozumiał, że mówili do niego, ale nie słyszał nic. Może był już na innym święcie; może wierzenia jego były fałszywe, może po śmierci następuje drugie życie, tak podobne do tego, które porzucił?
I znowu pogrążył się w cień i bezczynność. Przeszło wiele, wiele czasu... Otworzył oczy... Zapanowała gęściejsza jeszcze mgła — i nie była ona czerwona, lecz czarna.
Gabryelowi wydało się, że poprzez tę mgłę, widzi przerażone, zmarszczone ze strachu oblicze brata; dwurogie kaski żandarmów otaczały biednego Estabana. Dalej jeszcze więcej zamglona, jeszcze bardziej niejasna ukazała się głowa jego słodkiej towarzyszki, Sagrarii. Patrzyła na niego zapłakanemi, pełnemi niewysłowionego cierpienia oczyma; całowała go wzrokiem, nie bojąc się ponurych ludzi ani broni, otaczającej ją.
Było to ostatnie widzenie zamglone i mętne, które zajaśniało, jak blask iskry. Potem nastąpił mrok, nicość...
Zamykając na wieki oczy, usłyszał jeszcze głos:
— Śledziliśmy za tobą, ptaszku! Dobrze się ukryłeś, aleśmy cię znaleźli, dzięki twemu czynowi. Zobaczymy, jak się wytłomaczysz, gdzie podziały się klejnoty Najświętszej Panny... Złodzieju!
Ale straszny wróg Boga i społecznego porządku nie zdał już rachunku przed ludźmi.
Na drugi dzień wyniesiono go wraz z trupami innych więźniów i pochowano we wspólnym dole.
Tajemnica śmierci umarła wraz z nim. Pogrzebiono go w tej ziemi, w której łonie stleją wszystkie wielkości i wszystkie ambicye, wszystkie nędze i wszystkie szaleństwa... a obojętna natura nie przestaje niezmordowanie tworzyć nowych istnień...


KONIEC.






  1. Za salą kapituły —wprost ulicy Locum.
  2. Oparcie tronu arcybiskupiego ma w górze płaskorzeźbę z alabastru, przedstawiającą przemianę Chrystusa na górze Tabor.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.