Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wie potworne. U stóp jego wyłaniały się filary, ogromne, strzelające po same sklepienia: płyty posadzki zda się tańczyły przy każdem zakołysaniu się światła. Od czasu do czasu ciężkie skrzydła uderzały Gabryela po głowie; z piskiem nietoperzy zlewały się posępne krzyki ptaków nocnych, roztrącających skrzydłami kolumny świątyni. Były to sowy, zwabione światłem lamp — spuszczały się nizko. Co pół godziny przerywał ciszę zgrzyt, obracających się, kół i, poruszających się sprężyn; poczem następowało srebrzyste uderzenie dzwonu. To złoceni rycerze portalu Zegara objawiali, uderzając młotami, o biegu czasu.
Towarzysz Gabryela żalił się na inowacye, zaprowadzone przez kardynała, dla dręczenia biedaków. Dawniej były żandarm i on mogli po wejściu do świątyni spać wiele im się tylko spodobało, nie bojąc się za to żadnej nagany ze strony kapituły. Ale Jego Eminencya, która wciąż tylko szuka sposobów na dręczenie bliźnich, poustawiała w różnych miejscach katedry małe zegarki, sprowadzone z zagranicy: co pół godziny należy je otwierać i oznaczać swoją bytność. Nazajutrz Srebrna Laska sprawdza znaki i za najmniejsze wykroczenie nakłada karę.
— Jestto dyabelski wymysł. A wszystko to poto, żeby nam nie dać spać. Swoją drogą należy się trochę przespać. Podczas kiedy jeden z nas zaśnie, niech drugi pilnuje przeklętych maszynek. — Ale na miłość boską nie przeocz, jesteś tu nowicyuszem... Pensya taka mała, a głód taki wielki. Nie