Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

daczce bukiecik kwiatów... Wreszcie umarła i nawet nie wiem gdzie ją pochowano; prawdopodobnie ciało jej poszło przedtem na stół dysekcyjny. Ale widzę ją ciągle. Obraz jej towarzyszy mi zawsze we wszystkich moich nieszczęściach, a obecnie zdaje mi się, że Lucy w tobie zmartwychwstała.
— Ależ, stryju — zawołała wzruszona opowiadaniem Sagraria — ja nie umiałabym robić tego, co ona robiła: jestem nieszczęśliwa istota bez sił i inteligencyi.
— Nazywaj mię Gabryelem i mów mi przerwał zmieszany. — Tak, ty jesteś moja Lucy, która staje znowu na mojej drodze, o tem, że oddawna badam swoje uczucia, że pytam serca... Otóż zdobyłem pewność — ja ciebie kocham Sagrario!
Kobieta zrobiła gest zdziwienia i nieco w tył się cofnęła.
— Nie uciekaj odemnie! Nie bój się,.. Zanadto oboje cierpieliśmy, żeby myśleć o radościach życia. Jesteśmy ofiarami, przeznaczonemi na śmierć w tym klasztorze, który jest naszem schronieniem. Jesteśmy dwoma łachmanami człowieczymi, poszarpanymi przez zębate koła bezmyślnego społeczeństwa. I dlatego kocham cię — jesteś moim bliźnim w niedoli! Nienawidzą mię, jako stworzenie niebezpieczne. Tobą brzydzą się, jako stworzeniem nieczystem. Fatalność ciąży nad nami; ciała nasze są zakażone trucizną. Przed śmiercią zażądajmy od miłości największego szczęścia, jak biedna Lucy żądała róż!