Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czemże ja jestem, ażeby mię kochano? Oddawna już nie spoglądałam w lustro, ponieważ wspomnienie młodości łzy mi z oczu wyciska... Mogłabym więc przypuszczać, ażebyś ty stryju... ażebyś ty, który umiesz czytać w mojem sercu... Patrz, jak drżę! Umarłabym raczej, niż wyjaśniłabym ci swoją tajemnicę... Tak kocham cię... Ach, Gabryelu, ty jesteś największy, najszlachetniejszy z ludzi!
I pozostawali tak cisi, z rękoma splecionemi w uścisku, ze wzrokiem błądzącym po zatopionym w cieniu, pełnym tajemniczych szmerów, ogrodzie.
— Będziesz moją towarzyszką — mówił Gabryel melancholijnym głosem. — Życia nasze połączą się, póki śmierć nie rozetnie ich węzła; będę cię bronił, chociaż pomoc chorego, prześladowanego przez ludzi nie jest bynajmniej skuteczną; ty osłodzisz pieszczotą moje życie. Będziemy się kochali, jak ci święci Kościoła, których słodkie słowa i pełne zachwytu ekstazy unosiły w lepsze światy, ale którzy nie pozwalali ciału swemu na najmniejszą rozkosz. Jesteśmy oboje chorzy, moglibyśmy tylko dzieciom naszym dać w spadku skrofuły i choroby dziedziczne. Nie powiększajmy więc fizycznej nędzy ludu dawaniem życia istotom zwyrodniałym. Zostawmy klasom uprzywilejowanym troskę o przyspieszenie upadku ich kasty przez rodzenie skażonego potomstwa.
Otoczył ramieniem kibić młodej kobiety, a wolną ręką podniósł do góry jej czoło. Oczy Sagrarii, zroszone łzami, błyszczały radośnie.
— Tak — powiedziała głosem cichym — będziemy dwiema duszami, kochającemi się miłością tak bez-