Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Zaledwie Vaubaron pożywił się, rozwarto drzwi więzienne. Weszło dwóch żandarmów i urzędnik sądowy. Celem ich było zaprowadzić podsądnego do sali, gdzie dobrze strzeżony miał czekać chwili, kiedy przed sąd powołany zostanie.
Do tej sali wstęp był wzbroniony wszystkim, z wyjątkiem urzędników i adwokatów. Ci jedynie mogli zadawać pytania tym, których ziemska sprawiedliwość do odpowiedzialności powołała. Dębowa, brudna ławka stała tuż pod ścianą a na jej oparciu widne były ślady tych wszystkich zbrodniarzy i rozpaczających, którzy tu siedzieli.
Vaubaron, którego ręce jeszcze kajdankami skute były, usiadł na ławce a z obu jego boków zajęli miejsce żandarmi.
Właśnie w tej chwili rozpatrywał sąd jakąś inną sprawę, tak prostą, tak jasną, że niewiele czasu zajmywała.
Zajście na ulicy Pas-de-la-Mule miało zająć przysięgłym całą resztę dnia i było rzeczą prawdopodobną, że rozprawa do późnej nocy przeciągnie się.
Vaubaron oparł się łokciami o kolana i czekał z niemem poddaniem się na los, jaki go spotka.
Lekkie poruszenie palcem który na jego ramieniu spoczął, wstrząsło całem jego ciałem, lecz gdy podniósł głowę, oblicze jego wyraziło radość, jaką mu sprawił widok obrońcy. Na twarzy adwokata widoczne były ślady bezsennie strawionej nocy. Prawnik uśmiechnął się dobrotliwie do Vaubarona i podał mu rękę, co niepospolicie żandarmów gniewało. Mechanik pochwycił rękę obrońcy i przytulił ją do ust z wyrazem najtkliwszej wdzięczności.
— Mój przyjacielu — rzekł prawnik do jednego z żandarmów — jestem obrońcą tego pana i mam z nim jeszcze do pomówienia, bądź pan przeto tak dobry i ustąp mi nieco miejsca między sobą a nim, proszę pana.
Wyobraziciel publicznej władzy oddał ukłon wojskowy i usunął się na bok na znak uszanowania i posłuszeństwa. Młody człowiek usiadł przy podsądnym, i rozmawiał z nim tak cicho, że nikt tego posłyszeć nie mógł.
— Jak że się pan masz dzisiaj?
— O wiele lepiej, za co Bogu i panu winien jestem podziękować.
— Więc ostania noc przeminęła spokojnie?
— Bez porównania z poprzedzającą.
— Nie spodziewałem się, abyś mógł usnąć.
— Spałem kilka godzin głęboko i spokojnie a we śnie zapomniałem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
— Jesteś pan dzisiaj zupełnie takim, jakim go widzieć chciałem i przyznaję się panu, żem tego szczęśliwego zwrotu ani się spodziewał. Błagam pana, abyś zachował to usposobienie także przed sędziami i wydał się przed nimi pełnym szlachetnego poddania się a przecież odważnym i spokojnym. Powiedziałem panu już raz i jeszcze powtarzam iż jest potrzebnem, abyś się nie okazał małodusznym i nie unosił się gniewem. To tylko może mnie poprzeć i być z pożytkiem pańskiej sprawie.
— Nie zapomniałem o tem — wyszeptał mechanik. — Widzę męczarnie, jakie mnie czekają, i jestem gotów przenieść je na sobie. Myśl o mojej niewinności, która przecież kiedyś na jaw wyjdzie, nie da mi upaść na duchu pod ciężarem pozornych dowodów, jakie oskarżenie przeciw mnie naprowadzi. Będę się starał wysłuchać wszystkiego spokojnie a raczej nie słuchać, pomnąc na moją córkę, biedne, stracone dziecię, które powinienem odszukać.
— Tak jest dobrze! Tylko odwagi, odwagi!
— Panie mój i wspaniałomyślny obrońco — mówił Vaubaron dalej — pozwól mi zatem, abym ci wynurzył moje wdzięczność, którą głęboko w sercu uczuwam. Cokolwiek się zdarzy, jakikolwiek wynik osiągnie walka, do której się gotujesz, zobowiązanie moje dla cię nie znajdzie granic, i wdzięczność w mojem sercu nie wygaśnie za twoje współczucie dla nieszczęśliwego, który ci teraz ręce całuje. Póki życia mego, aż do stopni rusztowania do ostatniego tchu mego będzie na świecie dusza, która do ciebie należy, będzie serce, które tylko dla cię bije.
Adwokat nie odpowiedział, tylko krople łez stoczyły się po jego licu. Potem wstał, uścisnął po raz ostatni ręce nieszczęśliwego, a opuszczając pokój rzekł cichym głosem:
— Miej pan nadzieję, Bóg będzie z nami.
Teraz nadszedł rozkaz od prezydenta sądu.
Prawie bez szelestu rozwarły się małe drzwi czki w ścianie ukryte. Żandarmi podnieśli się machinalnie a wziąwszy mechanika pod ręce, zaprowadzili go do wielkiej sali, gdzie się odbywały posiedzenia przysięgłych i dali mu spocząć na ławie oskarżonych.
Zanim Vaubaron fatalny próg sali przekroczył usiłował zdobyć się na jak największą siłę ducha, na jak największą odwagę, co mu też w samej rzeczy było potrzebne. Straszliwe uczucie ścisnęło jego serce jakby śrubami, jakby w godzinie śmierci uczuł stygnącą krew w żyłach, widział jakby tylko przez mgłę zwrócone na się oczy mnóstwa ludzi i jakby oddalony huk fal obiły się słowa o jego uszy:
— Patrzcie, to on, rozbójnik i morderca.
Z odrazą odwrócił oczy od tej hydry z nieźliczonemi głowami. Zaćmiło mu się w umyśle i było mu tak, jakby mu się mózg w głowie obrócił.
Omal nie zemdlał albo nie oszalał, lecz szczęściem wzrok jego padł na Ukrzyżowanego, którego wizerunek spostrzegł na stole, za którym siedzieli sędziowie. W tej świątyni ziemskiej sprawiedliwości równie jak i w świątyni obraz ten jest na właściwem miejscu, bo religia i prawo będą po wszystkie czasy najtrwalszemi i najsilniejszemi podstawami, na których porządek świata jest zbudowany.
Widok ten ocalił Vaubarona, tak, że rychło przyszedł do siebie. W tej chwili przystąpił do niego adwokat i rzekł cichym głosem:
— Odwagi mój przyjacielu, jestem tutaj także.
Mechanik podziękował mu lekkiem skinieniem głowy i łagodnym lecz smutnym uśmiechem.
Prezydent otworzył posiedzenie zadając podsądnemu zwykłe, przedwstępne pytania, na które tenże wprawdzie cichym, lecz spokojnym i pewnym głosem odpowiedział.
Po ukończeniu formalności cisza zaległa salę, gdyż czytano akt oskarżenia. Akt ten streszczał z wszelką dokładnością fakty i naprowadzał dowody zbrodni. Nigdy jeszcze żaden oskarżony nie był wplątany w taką sieć jasnych i rozumnych wywodów jak Vaubaron.
Niczego nie zapomniano.
Akt oskarżenia wykazywał, że Vaubaron żył najpierw poczciwie, że potem porzucił korzystne miejsce, aby żyć dla marzeń, które się nigdy spełnić nie miały, przez co popadł w niedostatek i nędzę. Wykazano że nawet osobista wolność Vaubarona przez wierzycieli była zagrożona i że jeden z tychże uzyskał już był rozkaz aresztowania na podsądnego. To była chwila, w której po raz pierwszy w głowie mechanika powstała myśl co do dokonanej podwójnej zbrodni. Podsądny chciał się tym sposobem od długów uwolnić. Mając starego sknerę, milionera tuż w sąsiedztwie, pomyślał: Dosyć już mojej nędzy i biedy i czas jest zaiste, abym żył w dostatku, zabiję tego człowieka i w krwi jego znajdę szczęście. Następnej nocy Vaubaron zaopatrzywszy się w dłutko, na którem początkowe litery jego imienia i nazwiska umieszczone były, zamiar wykonał.
Opatrzność boska zrządziła, że właśnie to samo narzędzie, którem nieszczęśliwa ofiara zabita została, przeciwko zbrodniarzowi miało być dowodem.
Tak, w owej nocy zbrodniarz dostał się za pomocą guzatego sznura z balkonu swego pomieszkania na dach stajni należącej do hotelu barona Viriville a wreszcie dobył się do środka mieszkania używszy dorobionych kluczów, które jako mechanik sam mógł sporządzić i nie potrzebował do tego żadnego wspólnika, który w każdym razie mógłby się stać niebezpiecznym.
Akt oskarżenia opisywał w końcu straszliwą scenę dokonanego morderstwa i brzmiał dalej jak następuje:
— Zbrodnia została spełniona i morderca stał się złodziejem. Morderca sięgnął ręką do kasy, którą rozbił, w czem mu widok trupów wcale nie przeszkodził. Niecne jego łakomstwo sowicie nagrodzone zostało. Obładowany bogatą zdobyczą, którą łatwo mógł unieść z sobą, wykonał odwrót, nie zapomniawszy wziąć ceny za przelaną niewinnie krew.
— Potem opuścił hotel nie będąc przez nikogo spostrzeżony, nie mając świadka popełnionego morderstwa i rabunku, opuścił widownię żałoby dokąd poniósł śmierć i dostał się do swego pomieszkania po tym samym sznurze, za pomocą którego wtargnął był do hotelu. Teraz upojony radością, zbogacony łupem znalazł się w swem pomieszkaniu i miał nadzieję że ujdzie wszelkiej kary, bo któżby go miał oskarżyć? Nikt go nie widział, a napowietrzna droga nie pozostawiła żadnych śladów, ofiary jego zbrodni już nie żyły, a umarli mówić nie umieją.
— Jestem bezpieczny — rzekł do samego siebie — żadne podejrzenie na mnie paść nie może, nie mogę mieć przeciwko sobie żadnych dowodów.
— Tak mówił ten człowiek do siebie, lecz w tem się pomylił. Patrzyło nań oko opatrzności i wieczna sprawiedliwość oślepiła go, bo oto zewsząd powstają świadkowie przeciwko mordercy. Dowody o możności których ani nawet nie pomyślał, gromadzą się obficie. Tym sposobem stało się, że zupełnie zapomniał o guzatym sznurze do balkonu przywiązanym, który z brzaskiem dnia głośno począł wołać do ludzi:
— Tędy udał się morderca.
— Na banknotach, które z kasy barona zrabował, ślady krwi, których nie spostrzegł, wskazały winowajcę. Sąd wytropił go szybko, błyskawicą dostał się do jego pomieszkania i znalazł w posiadaniu jeszcze jednego krwią zbroczonego banknotu. Zarazem znaleziono na warsztacie dyament wielkiej wartości, który baron Viriville przed pięcioma laty nabył był u pewnego jubilera. Człowiek ten poznał sprzedany brylant i tożsamość jego zaprzysiągł. Po tem wszystkiem panowie sędziowie co do osoby zbrodniarza w wątpliwości wcale być nie mogą.
Vaubaron słuchał aktu oskarżenia, z którego niektóre ustępy wyżej naprowadziliśmy, z zupełnie zimną krwią, lecz w ciągu całego czytania oczy jego zwrócone były na krzyż Zbawiciela. Oblicze jego nie zmieniło się wcale, tylko powieki ócz jego zadrżały kilkakrotnie i nozdrza rozszerzyły się, co było znakiem głębokich moralnych męczarni, jakie przebywał.
Zaledwie ostatnie słowa czytającego akt oskarżenia przebrzmiały, Vaubaron spuścł głowę i westchnął ciężko. Oblicze jego pozostało spokojnem, lecz zimny pot wystąpił mu kroplami na czoło.
Prokurator zabrał teraz głos, aby poprzeć oskarżenie i tak śledztwo rozpoczęte zostało.
Ponieważ czytelnikom naszym wiadome jest przesłuchanie podsądnego w kancelaryi sędziego śledczego już dawniej dokonane, więc nie potrzeba, abyśmy je na nowo powtarzali, gdyż przesłuchanie dawniejsze, a teraz przedsięwzięte było w zupełności jedno i tosamo.
Pytania prezydenta sądu tyczyły się tych wszystkich punktów, co do których pierwszy sędzia śledczy zapytywał. Vaubaron też jak dawniej, tak i teraz niemal te same dawał odpowiedzi.
Wystarczy zrobiona uwaga, że w chwili kiedy oskarżony o jawieniu się nocnego gościa mówił, dodając, że ten gość dał mu krwią zbroczone banknoty, — w całej sali powstał szmer niechęci i niedowierzania tak dalece, że prezydent był zmuszony oświadczyć publiczności, że będzie zmuszony sale zamknąć, jeźli słuchacze podobnego objawienia swego współudziału nie zaprzestaną.
Groźba ta skutkowała natychmiast, lecz opinia publiczna już się ustaliła. Adwokat widział teraz twarze sędziów przysięgłych, na których poczciwość lecz zarazem największe oburzenie malowało się i był zmuszony przyznać, że żadnej ludzkiej wymowie nie może się udać to mocne przekonanie zburzyć a choćby tylko zachwiać.
— Wszystko stracone — pomyślał.
Prezydent upomniał Vaubarona w jego własnym interesie, aby tej niezręcznej i śmiesznej obrony zaprzestał, która tylko zdrowe umysły słuchaczy oburzać może.
— Panie prezydencie — odpowiedział oskarżony — moje życie i dobra sława są w ręku Boskiem i Bogiem się świadczę, że to co powiedziałem, jest prawdą.
Śledztwo toczyło się dalej.
Nowy szmer podobny pierwszemu lecz o wiele słabszy dał się słyszeć, gdy mechanik wyraził, że dłutko, które mu okazano, sprzedał był w przededniu popełnionej zbrodni tandeciarzowi, który razem z nim ten sam dom zamieszkiwał.
— Ten tandeciarz znajduje się między powołanymi świadkami — zauważył prezydent — i może być zaraz przesłuchany.
Vaubaron zwiesił ponownie głowę, bo wiedział aż nadto dobrze, co pan Laridon odpowie.
Teraz rozpoczęło się przesłuchanie świadków, których liczba była bardzo skromna.
Pierwszym był Laridon. Drżąc od wzruszenia powiedział, co wiemy, to jest że od mechanika nigdy żadnej rzeczy za pieniądze nie nabył.
Potem przesłuchano owego woźnego, któremu oskarżony wręczył był krwią zbroczone banknoty od Rodilla otrzymane.
Po tych tak ważnych świadkach jawili się służacy barona Viriville, którzy pierwsi z brzaskiem dnia zbrodnię odkryli. Po nich przesłuchano komisarza policyi i inne urzędowe osoby podczas aresztowania obecne. Wreszcie złożył zeznanie jubiler celem skonstatowania, że zrabowany dyament od niego pochodził. Na tych osobistościach lista świadków była wyczerpana.
Z tych zeznań nie wypłynęło na jaw nic nowego, lecz zaważyły one ciężko na szali obwinionego i tak sędziowie jak i słuchacze mówili do samych siebie, że jeszcze nigdy żadna zbrodnia tak nie była jasną i niewątpliwą, jak obecna.
Gdy ukończono przesłuchanie świadków, udzielił prezydent głosu prokuratorowi, który już tylko mało co miał do dodania, poczem postanowił wniosek co do wydania wyroku na śmierć.
Adwokat zwrócił oczy na swego klienta i przeląkł się bladości jego twarzy.
Siły mechanika wyczerpały się do reszty. Usiłowanie, aby już samym widokiem nie okazać się przed publicznością winowajcą, doprowadziło go do ostatecznego znużenia.
— Nieszczęśliwy traci przytomność — rzekł prawnik do samego siebie.
Potem zbliżył się do Vaubarona i szepnął mu do ucha:
— Zdaje się, że panu jest niedobrze?
— Tak jest w istocie — wyszeptał oskarżony — serce mi pęka i jest mi tak, jakbym już miał umrzeć.
— Weź pan tę flaszeczkę i powąchaj.
Cierpiący uczynił to i uczuł się zaraz rzeźwiejszym i mocniejszym.
— Pan jesteś prawdziwie moim duchem opiekuńczym — rzekł potem uśmiechając się smutnie — lecz cudów nie będziesz mógł zdziałać.
— Co pan tem chcesz powiedzieć?
— Nic innego, jak że wszelką nadzieję straciłem. Teraz po raz pierwszy widzę jasno moje położenie. Gdybym siedział na miejscu któregokolwiek z tych panów sędziów, to bez wahania się, bez najmniejszych skrupułów sumienia podobnie wydałbym wyrok śmierci. Zbrodnia wydaje mi się jasną jak dzień i zupełnie dowiedzioną. Nikt w świecie nie wierzy w moją niewinność prócz pana, mnie i rzeczywistego mordercy. Chyba tylko pan Bóg mógłby mnie ocalić, lecz nie chce tego uczynić, jak pan widzisz. Mój drogi panie, nie zadawaj sobie z obroną moją nadto wiele pracy, pozostaw nieszczęśliwego jego fatalnemu losowi i daj pokój niepotrzebnej walce.
— Przenigdy — odpowiedział żywo adwokat — pańskiego życia bronić będę jak mego własnego.
Vaubaron uśmiechnął się i rzekł:
— A na cóż to? Widzisz pan przecież, że nie mam żadnej nadziei, podobnie jak i pan żadnej mieć nie możesz.
W tej chwili posiedzenie na nowo otwarte zostało. Prezydent przemówił:
— Pan obrońca ma głos.
Pomiędzy słuchaczami zapanowała głęboka cisza, tak że można było słyszeć lecącą muchę.
Ciekawość obudziła się we wszystkich, tak w nieumiejętnych, jak i biegłych w prawie, jak wreszcie i w sędziach przysięgłych.
Każdy myślał: Co on pocznie, co powie chcąc bronić sprawy, która z kretesem jest już zgubiona. Czy to uczyni z głupoty? Tylko waryat mógłby się podjąć czegoś podobnego.
Tak każdy pytał w cichości, lecz nie wymówiono ani słowa, nie słyszano nawet oddechu wzruszonych piersi.
W czasie tego milczenia i natężonej uwagi, w czem ukrytej nieprzyjaźni łatwo się można było domyśleć, uczuł się adwokat wzruszonym podobnie jak człowiek, który swej matki lub siostry od napaści chce obronić i za szablę chwyci, chcąc odeprzeć niebezpiecznego wroga, który go przewyższa i siłą i zręcznością i doświadczeniem w sztuce robienia bronią.
A przecież człowiek w takiem położeniu nie ociąga się ani chwili, nie drży, lecz widząc grożące niebezpieczeństwo nie przecenia go ani zmniejsza a stając do nierównej walki myśli:
— Niechaj Bóg wesprze sprawiedliwą rzecz i niech mi dopomoże, bo inaczej jestem zgubiony.
Tak podobnie prawnik podniósł oczy ku niebu, błagając o udzielenie mu siły, wymowności i mocy przekonywującej. Potem spojrzał ze współczuciem na Vaubarona, wreszcie na sędziów i rozpoczął donośnym głosem obronę.
Dzienniki ówczesne podały tę mową tylko w krótkich ustępach, pogmatwaną i podartą, a przecież mowa ta trwała przeszło dwie godziny. Był to czas bardzo długi, a jednak wydał się krótkim dla zwięzłej i bogatej treści obrony.
Nigdy jeszcze żadna mowa nie była tak świetną i porywającą, jeszcze żaden mówca dotychczas nie przemówił tak dobitnie i do rozumu i do serca słuchaczy.
Vaubarona obrońca opuścił teraz zakres faktów i usiłował zachwiać głębokie przekonanie ogółu, pod ciężarem którego to przekonania nieszczęśliwy osłabł i upadł na duchu.
Skutek był widoczny, bo gdy swoje zapatrywania rozwijał, niejednokrotnie szmer zadowolenia dawał się słyszeć między tymi samymi słuchaczami, którzy dopiero co swej nieprzyjaźni ukryć nie mogli.
Adwokat mówił o przeszłości mechanika, wykazał nieskazitelność jego poprzedniego życia, jego niezmordowaną pracowitość, której się w niedostatku oddawał, godziny jego, które na poły pomiędzy gorzki trud i delikatne uczucia dla żony i dziecka podzielone były.
— Czyż to jest droga wiodąca do strasznej i nieludzkiej zbrodni, jakiej się człowiek dopuścić może? Niech każdy sądzi, kto mnie tylko słyszy, bo wiem z pewnością, że nie ma tu w sali nikogo ktoby się tak sądzić poważył.
Rzekłszy to, naprowadził potem że wnioski, za pomocą których opinia publiczna tak uporczywie na jego klienta winę zwala, słabną wobec wyjaśnień, jakie oskarżony podaje.
— Możnaby mi zarzucić — mówił mówca dalej — że te wyjaśnienia są nieprawdopodobne, ba nawet śmieszne, lecz cóż to ma do rzeczy? Czyż nie żyjemy w czasach, kiedy codziennie prawie mnóstwo rzeczy się sprawdza, którym przedtem nikt wiary dać nie chciał uważając je za mrzonki chorego umysłu! Dlaczego usiłujemy wszystkiemu zaprzeczyć, czego pojąć nie możemy? Dlaczego odrzucamy wszystko, co nam nie jest jasne jak słońce? To jest nieprawdopodobne, mówicie, lecz z drugiej strony przypuszczacie, że człowiek poczciwy w jednej nocy może się przeistoczyć na największego łotra, rozbójnika i mordercę. To jest o wiele większem nieprawdopodobieństwem i oburza mnie do żywego już sama myśl, że ktoś coś podobnego przypuścić może. Mnie przeciwnie zdaje się być rzeczą pewną, że ów nocny zbrodzień jest zbiegłym galernikiem, który w celu usunięcia od siebie wszelkiego podejrzenia wpadł na myśl odpowiedzialności za zbrodnię na człowieka niewinnego. Tu potwór jakiś zastawił sidła, i na Boga zaklinani was, strzeżcie się, abyście sami w nie nie popadli. Byłoby to dla mordercy wolnością, dla niewinnego śmiercią, a dla was panowie źródłem wiecznych zgryzot sumienia.
W miarę im dalej adwokat mówił, im się bardziej zapalał, o czem czytelnikom wyobrażenia nawet dać nie możemy, Vaubaron czuł że mu się coraz lżej na sercu robiło.
Oczy Vaubarona mową zajętego nie spoczywały ani na członkach trybunału sądowego, ani na sędziach przysięgłych, ani na tłumie słuchaczów, a pomimo tego zdawało mu się, że oczy widzów już nie patrzyły na niego z tą samą nienawiścią i pogardą jak z początku posiedzenia i rzeczywiście tak było.
Słowa młodego obrońcy miały niezwykły skutek, przemawiały do duszy, do serca i rozprószyły rychło zmrok, który każdy aż dotąd za jasne światło uważał.
— Jeźli mi się udało, jeźlim dopiął zamierzonego celu — mówił mówca dalej — jeźlim wam dowiódł panowie, że wina Vaubarona nietylko nie jest udowodniona, lecz że owszem niewinność jego jest możliwą i prawdopodobną, to sprawa moja zwyciężyła i dzieło moje powiodło się, bo każdy musi w sobie odczuć dobrodziejstwo takiej wątpliwości, gdyż nikt zapewne nie może chcieć, aby się stał współwinnym w dokonaniu sądowego morderstwa.
— A teraz pozostaje mi przedstawić, co ten nieszczęśliwy wycierpiał i co jeszcze cierpi, odkąd to kłamliwe, nienawiści pełne oskarżenie na nim zaciężyło. Panowie! wierzajcie mi, że ten człowiek jest niewinny, że to prawdziwy męczennik.
Gdy pierwsza część przemówienia odniosła pożądany skutek, to następna była prawdziwie tryumfem.
Nie chodziło teraz już o to, aby przemawiać do rozumu słuchaczy i starać się wyrugować z ich duszy złe uprzedzenie, jakie dla podsądnego już z góry powzięli.
Adwokat przeciwnie począł teraz przemawiać do serc i budzić w nich miłość bliźniego i litość, poruszając najbardziej ukryte struny współczucia.
Opowiadał o długich cierpieniach uwięzionego, o niewymownym bólu człowieka, którego życie nie miało najmniejszej skazy, którego sumienie było czyste a który przecież jako morderca został wywleczony z domu, gdzie zostawił umierającą żonę i opuszczoną, bez opieki sierotę. Mówił o okropnej trwodze uwięzionego który się daremnie broni przeciw strasznym a niespodziewanym zarzutom, który przy tem nic nie wie o losie najdroższych mu istot. Mówca przedstawił wreszcie ową okropną scenę, której był świadkiem, gdy Vaubarom na wiadomość o śmierci żony i zniknięciu dziecka głowę sobie rozbił o mur więzienny.
— Moi panowie — zakończył — ziemska sprawiedliwość musi zadrzeć na myśl o odpowiedzialności, jaką na siebie bierzecie. Ten człowiek, moi panowie, którego macie zasądzić, ten człowiek który tyle poniósł na duszy i ciele, jest niewinny. Przysięgam wam na to przed wizerunkiem Ukrzyżowanego, który nas widzi i słyszy. Jan Vaubaron nie jest winien zbrodni o którą go oskarżono. Ręczę za niego moją dobrą sławą i żądam od was jego życia, jego wolności i przywrócenia wydartej czci.
Po tych słowach adwokat zamilkł a po licu jego stoczyły się gorące łzy, o czem nawet sam nie wiedział.
Vaubaron zakrył łkając oblicze rękoma i zdawało mu się, jakoby ciężki kamień spadł ze serca.
Wzruszenie i współczucie publiczności spotęgowały się do wysokiego stopnia. Kobiety, które pomiędzy słuchaczami większość stanowiły, poczęły płakać, ba nawet wielu przysięgłych odwróciło głowy, aby ukryć łzy, niezgodne z powagą ich powołania.
W tej chwili sprawa Vaubarona była w oczach publiczności wygraną. Opinia publiczna doznała najzupełniejszego przewrotu. Niewinność oskarżonego była nawet dla najbardziej zatwardziałych i niedowierzających rzeczą wcale jasną i gdyby w tej chwili sędziowie udali się na ustęp celem wydania wyroku, to nie podlegało wątpliwości, iżby powróciwszy wyrzekli: niewinny.
Na nieszczęście rzeczy tak nie idą.
Bieg naszego podziwienia godnego wymiaru sprawiedliwości idzie tym torem, że rozum musi wyprzedzić uczucie, bo sprawiedliwość a nie wzruszenie wyrokować powinno. Człowiek jest słabą istotą, zresztą zdarzenie takie, o jakiem tu opowiadamy, zdarza się zaledwie raz na sto lat. Zbieg okoliczności przez przewrotnego Rodilla przygotowany musiał najbardziej bystry umysł w błąd wprowadzić i do skazania niewinnego spowodować. Nie los był temu wszystkiemu przyczyną, lecz zbrodnia, wielkością swoją nieprawdopodobna, zbrodnia, jakiej tylko utalentowany złoczyńca, jeden z owych niecnych ludzi, których nazwiska historya potomności podaje, dokonać jest w stanie. Teraz zabrał głos prokurator państwa i począł mówić przeciwko obronie. W ciągu krótkiej przerwy, jaka po mowie obrońcy nastąpiła, podniósł się Vaubaron a usiłując powstrzymać gwałtowne bicie serca położył lewą rękę na sercu. Potem łzami zwilżone oblicze ku obrońcy zwrócił i dał mu skinieniem znak, aby się doń zbliżył.
Młody człowiek czyniąc zadość prośbie, zbliżył się do oskarżonego i rzekł półgłosem:
— Mój panie, niech cię pan Bóg błogosławi. Cudów pan dokazałeś i oświeciłeś ciemności, w których byłem pogrążony. Córka moja zawdzięczać ci będzie ojca, bo jestem ocalony, ocalony przez pana.
— Ach — pomyślał prawnik — niestety, jeszcze nim nie jest.
Prokurator począł tymczasem mówić.
Ten doskonały urzędnik sądowy głęboko był przekonany o winie Vaubarona i zamierzył wszelkiego dołożyć starania, byle tylko uniewinnieniu zbrodniarza przeszkodzić i nie dopuścić, aby ręka sprawiedliwości go nie dotknęła.
Obrońcy mechanika udało się wzruszyć serca słuchaczów, prokurator przeciwnie kładł nacisk na względy rozumne i zwracał się do trzeźwej rozwagi.
Zaledwie zabrał głos, gdy nagle nastąpiła reakcya i uniesienie ostygło.
Oddał on uznanie talentowi młodego obrońcy, lecz z drugiej strony zwracał uwagę na to, jak niebezpiecznym i zgubnym może być niekiedy skutek obrony, na co stan adwokatów słusznie dumnym być może.
— Na cóż się może przydać — wołał — użycie tych rzadkich a wyszukanych zdolności i cała sztuka mówienia, jeźli ma posłużyć ku obronie takiej jak ta sprawie i jeśli ma dopomódz zbrodniarzowi, aby uszedł sprawiedliwej surowości prawa! Jak bolesne i smutne nie przedstawia się nam widowisko, jak zgubnym nie jest dar mówienia, jeśli najczarniejszą i jasno udowodnioną zbrodnię pokrywa płaszczem niewinności! Na chwilę panowie daliście się zapewne uwieść tym zwodniczym obrazom, lecz już teraz, jestem tego pewny, zajaśniało wam światło prawdy i obłęd znikł jak mgła pierzcha promieniami wschodzącego słońca olśniona.
Po tym wstępie prokurator przystąpił do rzeczy i ostrzem słownej broni natarł na obronę młodego adwokata.
Gdy się z zadania wywiązał, ostatnie słowa wyrzekł, wszystkie w akcie oskarżenia umieszczone punkty, tak szczęśliwie przez obrońcę zwalone, odzyskały na nowo dawniejsze znaczenie i zdawały się być wcale niewzruszonemi.
Gdy prokurator umilkł, panowało w całej sali przez kilka sekund głębokie milczenie. Ciszę tę przerwało głuche, do śmiertelnego podobne westchnienie.
Oczy wszystkich zwróciły się na Vaubarona. Nieszczęśliwy schwycił się obiema rękami poręczy, oddzielającej miejsce dla oskarżonych przeznaczone od reszty sali. Konwulsyjne drganie wzruszało jego całem ciałem, oblicze zbielało i zalało się śmiertelnym potem, słowem był podobny do konającego.
Przed chwilą odzyskał nadzieję i radość napełniła jego serce po przemówieniu obrońcy, lecz teraz uczuł, że to było tylko chwilowe omamienie. Spodziewał się uniewinnienia, wolności, a teraz spadł ze szczytu swych marzeń i pogrążył się ponownie w ciemności, w której tak długo wzdychał daremnie. Było to zawiele na człowieka, który tak licznych doznał doświadczeń. Brakło mu sił duszy i ciała, i byłby runął na ziemię, gdyby omdlałe ręce nie znalazły były w poręczy punktu oparcia.
Wzruszony tym stanem widocznej trwogi zapomniał przewodniczący o oskarżonym, a widząc w nim w tej chwili tylko cierpiącego człowieka, kazał mu podać szklankę wody.
— Jeśli pan potrzebujesz kilka minut spoczynku — rzekł doń przychylnie — to przerwę posiedzenie.
Napiwszy się wody, wyszeptał Vaubaron: — Już mi jest trochę lepiej, panie prezydencie. Pan Bóg doda mi odwagi, tak że będę mógł doczekać końca, pozwoli mi...
Nieszczęśliwy nie mógł dokończyć, zabrakło mu głosu, oczy w jamach obróciły mu się i padł bezprzytomny na znak.
Po tem niespodziewanem zajściu dał się słyszeć w sali głuchy szmer zgromadzonej publiczności. Posiedzenie zostało na czas nieograniczony przerwane.
Tymczasem noc zapadła była.
Zaświecone lampy oblały dwuznacznem, ponurem światłem salę i podniosły jeszcze boleśną, dopiero co opisaną scenę przydając jej jeszcze bardziej smutnego, przykrego wrażenia.
Na dalszy rozkaz prezydenta wynieśli dwaj żandarmi omdlałego Vaubarona do sali świadków, polecono też dwu lekarzom, aby natychmiast stan chorego zbadali i zdali o tem bezzwłoczne sprawozdanie.
Lekarze jawili się po upływie ćwierci godziny i oświadczyli zgodnie, że za użyciem skutecznej metody leczenia oskarżony może być ocalony, lecz należy się obawiać ataku krwi na mózg. W każdym razie Vaubaron przez najbliższą noc będzie w niebezpieczeństwie życia i nie ma nadziei aby w tym czasie mógł cokolwiek słyszeć i rozumieć.
Wobec tego dalszy ciąg rozprawy byt zupełnie niemożliwy.
Teraz podniósł się obrońca mechanika i wiedząc dobrze, iżby był pokonany, gdyby po raz drugi bezpośrednio do walki wystąpił, zażądał odroczenia terminu rozprawy do czasu najbliższego posiedzenia.
Adwokat uzyskał to, czego żądał i dozwolono mu trzymiesięczną odwłokę.
— To jest prawdziwe zwycięztwo — rzekł obrońca do samego siebie — bo w tych dziewięćdziesięciu dniach, które nam zostają, mieści się szeroka przestrzeń czasu na wszystko, co się niespodzianie wydarzyć może.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.