Jaskółczym szlakiem/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jaskółczym szlakiem
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1921
Druk Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W Brześciu, o kilka stacyj od celu podróży, rozkład pociągów zatrzymał naszych wędrowców sześć godzin.
Kostuś, dawszy folgę swej złości za taki bezład, wynalazł ładną bufetową i rozsiadłszy się nieopodal, jadł obrzydliwe potrawy, byle z nią gadać.
Panna Felicja, używszy spaceru na platformie, była tak zmęczona, że zdecydowała się spocząć w szkaradnej, ciasnej izbie, przezwanej szumnie „damską komnatą“.
Siedziało już tam pięć innych kobiet i płakało dziewięcioro małoletnich męczenników. Skończyło się oczekiwanie, otwarto kasę i Kostuś z biletami zapukał do sanctuarium, gdzie mężczyznom było wejście wzbronione.
Panna Felicja ukazała się.
— A co? Jedziemy? Poczekaj! Kup jeszcze jeden bilet! Tu jest pani, która nie może dziecka zostawić. Trzeba jej dopomóc. Proszę pani, oto jest mój synowiec i załatwi, co trzeba.
Z za jej pleców ukazała się kobieta.
— Dziękuję bardzo panu i przepraszam! — rzekła.
— Ależ z całą przyjemnością służę pani! — odparł, uchylając kapelusza.
Nazwała stację, oddała kwit na bagaże i pieniądze.
Odszedł szybko, naglony pierwszym dzwonkiem.
Gdy załatwił się, zastał obie kobiety, czekające na niego u drzwi. Wsiedli wszyscy do jednego przedziału.
Było ich tedy czworo, rachując w to dziecko trzyletnie senne i płaczące, które w ostatniej chwili musiał wziąć na ręce i podać matce do wagonu.
Zatrzaśnięto drzwiczki i wśród lokowania się pociąg ruszył przy wtórze okropnego płaczu rozbudzonego dzieciaka.
— Ochota szczególna włóczenia ze sobą takiej gitary! — mruczał Kostuś. — Nie da nam oka zmrużyć przez noc całą. Wynoszę się stąd na następnej stacji.
— Mój drogi, nie rób o byle co piekła! Kiedyś i tobie może się zdarzyć posiadanie takiego instrumentu! — reflektowała panna Felicja. — Ja sobie tego wcale nie przykrzę. To takie śliczne — mały dzieciak.
— Wolę ośmnastoletnie. No, niech się ciocia ułoży do snu! Rano pożegnamy się, dzięki Bogu, z koleją żelazną. Zacznie się inna lokomocja!
Wstał, przy świetle lampy pogatunkował bilety i podszedł do towarzyszki podróży. Przedzielona od nich poręczą ławki, siedziała, trzymając na ręku dziecko, pocnylona ku niemu, usypiając pieszczotą i szeptem.
— Oto jest pani bilet, kwit i reszta pieniędzy! — rzekł.
Podniosła do niego twarz i wtedy dopiero ją ujrzał wyraźnie.
Sapristi! Jaka ładna! — pomyślał, usposobiony nagle pojednawczo nawet do płaczącego dziecka.
Kobieta istotnie była bardzo przystojna.
Szczupła i zgrabna, miała w sobie ujmujący wdzięk wielkiej prostoty i łagodności.
Twarz mizerną opromieniały czarne, wielkie, smutne oczy i usta delikatnego rysunku.
Na rysach wycięty był wyraz przedwczesnej dojrzałości i zmęczenia, który tej postaci, bardzo jeszcze latami młodej, dodawał uroku i pociągał zagadkowością i głębią.
Wyciągnęła po bilet rękę szczupłą, przejrzystą prawie i podziękowała zcicha.
— O, bardzom panu wdzięczna i przepraszam za dziecko. Zwykle jest ciche, ale oto siódmą noc spędza po wagonach i bezmiernie zmęczone.
O sobie nie mówiła, chociaż widać było na jej twarzy bladość ostatecznego wyczerpania.
— To pani równie daleką odbyła drogę, jak i my z Marsylji.
— A ja z Kaukazu!
Mógł już odejść, ale pozostał, ciągle jej się przypatrując.
— Niech pani spocznie! — rzekł wreszcie. — Ja dziecku ustąpię swoje miejsce, bo spać nie chcę. Pani wygląda niezdrowo.
— Niech się pan nie krępuje. Przebyło się tyle, wystarczy sił i na resztę. Już niedaleko.
— Doprawdy nie pozwolę na to! Ułożymy dziecko wygodnie tutaj oto. Proszę się nie spierać!
Uśmiechnęła się nieco.
— Jeśli pan tak grzeczny, to nie mogę odmówić. Tylko się boję, że gdy zmienię pozycję, gitara koncert rozpocznie.
Poczerwieniał. Musiała słyszeć i zrozumieć jego poprzednie francuskie uwagi.
Ale wnet się sam rozśmiał.
— Stało się. Uraziłem panią. Za karę będę niańczył pani drobiazg.
Wziął dziecko na ręce, starając się to czynić najdelikatniej. Obudziło się jednak i spojrzało nań takiemiż jak matki czarnemi źrenicami.
— Śliczny kociak! — rzekł tym razem głośno.
Z za poręczy wyjrzała zdumiona panna Felicja.
— Patrzcie! Jak ty umiesz z dziećmi się obchodzić!
— Niech ciocia nie krzyczy, bo ją nastraszy!
Ale już było za późno. Dzieciak, nie widząc matki, jął wrzeszczeć w niebogłosy.
Kobieta spiesznie zwróciła się do niego i ułożyła na posłaniu z szalów.
— O przepraszam państwa stokrotnie! — rzekła.
— To, nic! — uspokajała panna Felicja. — Biedne maleństwo! Ileż ma lat?
— Trzy! — odparła matka i tuląc, dodała — no, śpijże, śpij, Tolu, mama jest przy tobie!
— Że też pani tak samotnie zdecydowała się odbywać tyle drogi. Mąż powinien był towarzyszyć!
Kobieta potrząsnęła głową.
— Mój mąż nie żyje już od dwóch lat! — wymówiła zcicha. — Ona ma tylko mnie, a ja ją.
— Mój Boże! — westchnęła panna Felicja. — Taka młoda a wdowa! Z czegóż to umarł mąż pani?
— Wypadek z parową pompą. Tam, daleko na Kaukazie, gdzie nas zła dola zawiodła.
— Na Kaukaz! Co się to dzieje! Za moich czasów żadna panna nie zgodziłaby się wyjechać za mężem gdzieś za góry i morza. Chybaby był emigrant.
— Wiele ten czyni, kto musi! Mieliśmy do wyboru głodową śmierć tutaj, lub życie tam. Mój mąż, wykwalifikowany technolog, po wielu a wielu staraniach, dostał tam posadę. Licho był płatny, bez nadziei zdobycia karjery, osiedliśmy w miejscowości tak niezdrowej, że febra nas nie opuszczała nigdy. Przebyliśmy tam półtora roku, dopóki go febra nie powaliła na posłanie. Wtedy musieliśmy i stamtąd uchodzić. Rok upłynął w Tyflisie, w nędzy, on przepisywał akty, ja szyłam. Chodził od urzędu do urzędu, żebrząc o posadę byle jaką. Nareszcie otrzymał miejsce zawiadowcy — na małej, wśród gór, stacji. Ni Boga, ni ludzi. Raz na dzień pociąg przechodził! Tam pewnego dnia wezwano mnie do pompy. Zastałam męża bez życia już — a na trzeci dzień zjechał zastępca. Znowu zamieszkałam w Tyflisie — zapomogi mi odmówiono, pracy było bardzo mało. Dwa lata zbierałam grosz do grosza. Teraz wracam z niechęcią i wstrętem!
— Bój się pani Boga! — oburzyła się panna Fejicja. — Do kraju wracasz i to mówisz! My w dobrym bycie spędziliśmy na obczyźnie dwadzieścia lat, a oto jadę jak na gody.
Kobieta spojrzała po nich z wyrazem niedowierzania i podziwu.
— I pani sądzi, że kogoś odnajdzie lub cokolwiek pozna? — szepnęła z gorzkim uśmiechem.
— Jedziemy do krewnych! — z całą pewnością siebie oświadczyła panna Felicja. — Zapewne i pani ma rodzinę?
— Mam brata.
— Ciociu! — upominał Kostuś zcicha — dajmy tej pani spać, a i ciocia niech spocznie!
Kobieta, osłoniwszy dziecko od światła, położyła się wreszcie — młody człowiek usiadł w kącie i przymknąwszy oczy, udawał sen. Gdy po długiej chwili spojrzał na nieznajomą, jeszcze nie spała.
Wielkie jej przepaściste oczy, utkwione w płomień lampy, żyły i myślały.
Cré nom! — zamamrotał Kostuś. — Te oczy mają formę i osadę południową, a wyraz, jakiegom u nikogo nie widział. Co za typ nowy a drażniący. Musiał ten mąż wściekle żałować, że taką zostawić musi na świecie!
Przymknął znowu powieki i długi czas myślał o towarzyszce, wreszcie zadrzemał pomimo arcyniewygodnej pozycji.
Obudził się z bolącym karkiem i zbitemi, zda się, członkami.
Na dworze był wczesny ranek letni. Mgły różowe od świtu przysłaniały krajobraz, do wagonu wciskał się wilgotny, rzeźwy zapach wielkich, zbożem pokrytych przestrzeni. Wyjrzawszy oknem, Kostuś spojrzał na nieznajomą.
Spała biedna, z twarzą przysłoniętą cieniem napół rozpuszczonych ciemnych warkoczy — na drugiej ławce rozprawiała przez sen panna Felicja.
Tylko dzieciak się zbudził i skulony na szalach, patrzał nieufnie na obcego.
Kostuś począł go ruchem i szeptem do siebie wołać; wabił brelokiem zegarka, wreszcie przemógł dzikość karmelkiem.
Powoli, z palcem u buzi, wahająca się, zbliżyła się doń, wzięła łakocie i już pozostała, nie odrywając oczu od wisiadeł przy zegarku.
— Co to? Co to? — pytała, przebierając ciekawie.
Pochylił się do czarnej główki i odpowiadał z uśmiechem.
Nagle podniosła oczy — do matczynych podobne i rzekła, kładąc mu łapkę na kolanach:
— Tola tutaj siądzie.
Przymierze było zawarte.
Wziął ją na ręce, usadowił wygodnie i rozpoczęła się rozmowa przyjacielska.
Dzieciak wyjrzał oknem i nazywał przesuwające się przedmioty po swojemu — tym osobliwym volapükiem małych ludzi.
Bawiło to niezmiernie Kostusia, który dzieci nigdy nie widywał i nie znał.
Potem zaczął sam indagację.
— Tola kocha mamę?
— Kocha.
— A tatę?
— Tata u Bozi. Tatę maszyna zabiła.
— A mnie kochasz?
— Kocham.
— No — to daj buzi!
Objęła go rączkami za szyję i pocałowała. Potem spojrzała na matkę i żałośnie szepnęła:
— Tola chce ham! A mama śpi!
— Niech śpi. Poczekaj — ja cię nakarmię.
Dobył koszyk panny Felicji i zamyślił się.
— Czy dać dziecku paszteta z winem, czy bułki z pomarańczą?
Tola zdecydowała sama, wskazując paluszkiem owoc czerwony.
Rozpoczęło się śniadanie, przerywane gawędką i śmiechem.
Skończywszy jeść, dzieciak się zastanowił, potem przeżegnał się zupełnie prawidłowo i rzekłszy: „Dia Bozi!“ wgramolił się napowrót na kolana nowego przyjaciela.
Tym razem rozhowor stał się tak ożywionym, że obudził matkę.
Zerwała się z niepokojem i uspokojona natychmiast, spojrzała z wdzięcznością na Kostusia.
— Przepraszam pana za nią! — rzekła.
Tola skoczyła na ziemię i pobiegła do niej.
— Mama śpi, a on Toli dał ham i cacka pokazał, Tola bardzo jego kocha.
— Tolu, nie mówi się „on“, ale „pan“.
— Kiedy on nie pan, on Kostuś — doprawdy.
Zaśmiali się oboje. Przebudziła się panna Felicja i natychmiast poczęła wołać:
— Jezus Marja! Ja tu nic okolicy nie poznaję! Pewnie przespaliśmy stację. Kostuś!
Uspokoił ją i wrócił do wdowy.
— Pani też niedaleko od kresu podróży?
— Zaledwie parę stacyj.
— My już wysiadamy na następnej. Jaka szkoda, że się rozłączamy. Mógłbym może mieć przyjemność usłużenia pani. Jednakże mam nadzieję spotkania w przyszłości. Pozwoli pani się przedstawić: Konstanty Jamont!
— Helena Wojakowska!
Podała mu drobną, chudą rękę do uścisku, a Tola dodała ze śmiechem:
— Mama Hela! Mama Hela!
— Rany Boskie! — zawołała nagle panna Felicja. — Zgubiłam wszystkie pieniądze! Awantura!
Kobieta podniosła się nawpół, ale ją powstrzymał zupełny spokój Konstantego.
— Niechże pan pomoże szukać! — rzekła.
— Ach, pani! Słyszę to tyle razy już. Przestałem wierzyć! Zaraz się odnajdą.
Jakoż po chwili głębokie odetchnienie ulgi wydobyło się z ust panny Felicji i wnet nawoływanie synowca.
— Kostusiu, zbierz drobiazgi! Możemy zmitrężyć stację i dalej pojechać.
— Nie wielkie nieszczęście — zamruczał i dodał z odrobiną niecierpliwości. — Ciotka się tak miota, jakby pierwszy raz w życiu używała kolei.
Wstał opieszale, coraz zerkając na wdowę.
Dzieciak się do niego wydzierał i kaprysił.
W wagonie zgiełk się uczynił.
— Zbałamucił mi pan córkę! — rzekła kobieta z uśmiechem, gdy dla uspokojenia wziął Tolę na ręce i stanął z nią w oknie.
— Wykradłbym ją pani z przyjemnością — odparł ze śmiechem. — Cóż, Tolu, daj buzi! Zabiorę cię sobie. Dobrze?
— Dobrze, ale i mamę!
Przeraźliwy gwizd pociągu przerwał umowę.
Wkraczano w obręb stacji i po chwili zatrzymano się przed budynkiem żółtym, z zielonym dachem.
Na platformie czerwieniała czapka zawiadowcy, wnurzona w tłum wrzeszczących żydów i bosego, dziko wyglądającego chłopstwa.
Kostuś oddał Tolę matce i z westchnieniem uścisnął dłoń towarzyszki podróży.
Ciotka odwołała go rychło do pakunków. Dzieciak podniósł lament przeraźliwy, — gwałtem wydzierała się za nimi.
Po łagodnych perswazjach matka użyła argumentu klapsa. Rączka poczerwieniała, oczki łzami zaszły — i tak boleśnie opłaciła Tola swój pierwszy flirt w życiu. Na stacji tymczasem pannę Felicję obskoczyło natychmiast kilku żydków furmanów, krzycząc i szarpiąc jej tłumoczki.
— Chcę do Sadyb! Do Sadyb! — wołała.
— Co pani da? Naco odrazu do Sadyb! Można do Malewicz. Czy pani kufer ma? Może pani do miasteczka?
Tłuszcza wrzeszczała, odpychając się wzajemnie. Nareszcie jeden opanował zgiełk. Był to żyd suchy, czarny, z batogiem w ręku, cuchnący zdaleka dziegciem i rogożą.
— Sza, sza! — wołał do kolegów — Sei szlyl! Jaśnie pani chce do Sadyb! Och — ja codzień tam jadę na mój fajeton. Ja wiozę pasażery do miasteczka. Wszystkie państwo znają fajeton Alkone Krum! Niech pani się spytuje sam pan marszałek Zawirski! Do Sadyb — ja zawiozę za moment! Tam żyje ten gruby jenerał. Bardzo akuratny człowiek — tylko niebezpieczny, jak sobie naleje w oczy! On mnie zna — och — on do mnie raz z żartów troszeczkę wystrzelił.
— Nie potrzebuję furmanki. Najmę pocztę! — broniła się rozpacznie panna Felicja.
— Herste! Poczta! A gdzie una! — zawołał żyd triumfująco. — Poczta wozi czynowniki tylko — dla prostej pasażery — jest bałagoła — ja — Alkone Krum.
— Niech pani wyglądnie na mój fajeton! — Zachodził jej od okna, nieznacznie kierując ku drzwiom.
— Kostuś! — zawołała niespokojnie, nie widząc go nigdzie. Wypadła do ogólnej sali na poszukiwanie.
Stał w drzwiach do platformy i patrzał na pociąg.
— Co ty tu robisz?
— Ja sobie myślę, ciociu, że poco jechać i szukać dalej. Podobała mi się ta wdowa okrutnie. Jedźmy dalej, po drodze oświadczę się — i będzie koniec.
— Co on gada? Zwarjował!
Porwała go za rękaw i odciągnęła od drzwi.
— Czegóż bo ten pociąg stoi tu tyle czasu? Niech sobie jadą — niech jadą!
— Ty nie masz sumienia i odrobiny zdrowego sensu! Co za wdowa? Przysięgnę, że nie znasz jej nazwiska!
— Owszem: Helena Wojakowska.
— Z których Wojakowskich?
— Jakto: z których?
— Ano, czy z tutejszych. Był Wojakowski plenipotent u nieboszczyka stryja. Ale to do rzeczy nie należy! Idź, umów furmankę do Sadyb. Jabym chciała pocztę! Idźże, idź!
Pociąg ruszył. Konstanty uchylił raz jeszcze kapelusza i westchnął ciężko.
— Ano, trzeba jechać! — rzekł z rezygnacją. Wyszedł na dziedziniec stacji, żydzi z batogami za nim.
— Gdzie poczta? — zawołał.
— Ja! — odpowiedział Alkone Krum, kłaniając się jarmułką. — Oto mój fajeton! Niech jasny pan obejrzy, co to za szerokość, co za wygoda — to jest tak obszerne i kochane bude, jak chata własna!
Wskazał ręką i batogiem budę olbrzymią, płócienną, przy której drzemały melancholijnie u dyszla dwa konie małe i trzeci wielki, dropiaty, chudy osobliwie.
— A daleko do Sadyb?
— Do Sadyb! Och — dla mnie to moment, my tam staniem przed wieczorem.
— Ile żądasz za dwie osoby i bagaż?
— Och — poładzim się! Takie państwo nie zechcą mojej krzywdy. A gdzie rzeczy?
— Oznacz najprzód cenę!
— Nu, ja mogę państwa zawieźć taniej! — ozwał się drugi żyd.
Alkone poskoczył ku niemu, poczęła się kłótnia wrzaskliwa. Konstanty znudzony powrócił do ciotki.
— Jest buda i żyd. Każę znosić tłumoki.
Zabawił chwilę na platformie — zasięgnął o Alkonie Krum informacji u żandarma. Żyd był znany. Woził podróżnych aż w głąb kraju — skarg na niego nie zanoszono. Konstanty tedy kazał wynosić kufry. Ale przez ten czas dziedziniec stacji opróżnił się z ludzi, koni i wozów. Została tylko bryka Alkony — i on sam na ganku.
— No, przyjmuj bagaż! — rzekł Jamont.
— A wiele pan zapłaci do Sadyb? — odparł żyd obojętnym już tonem.
— Wiele chcesz?
— Ja chcę dwanaście rublów!
— Co? — zawołała panna Felicja. — Ten zbrodniarz! Ode mnie chciał pięć rubli!
— Nu, ja pomylił się! Ja myślał, że to inne Sadyby! Gdzie blisko! Och, może być pomyłka! Na tej drodze, to jest dwie Wólki! Może być dwie Sadyby. Do ten gruby generał to jest dziesięć mil. To koniec świata! Och — i tyle bagaży! Ja powiedział delikatne cene.
— To jest rozbój! Ja będę skarżyć! — wołała panna Felicja.
— Jasne panie, trzeba jechać, a nie prawować się! Sąd nie kuń! Wun do Sadyb nie zawiezie. A mój fajeton zawiezie.
Kostuś się zniecierpliwił.
— Bierz cię licho! Dam dwanaście rubli, byleś prędko dowiózł. Ładuj tłomoki!
— My polecimy jak ptaszki, tylko moment poczekamy, aż konie obrok zjedzą! Całe parade kwadrans.
Zakrzątał się żywo. Kostuś z ciotką poszli po ręczne pakunki.
Po kwadransie Kostuś znowu wyjrzał. Bryka Alkony stała nieruchoma, jak wyrzucony na mieliznę wieloryb — konie miały worki na głowach — woźnica patrzał kędyś na widnokrąg.
— No, cóż — gotowo?
— Jeden moment. Jasny pan taki prędki. Ja wyglądam czwarty kuń.
— Gdzież on! Z nieba ci spadnie?
— On jest, tylko jego mój brat wziął i poleciał z telegram; to nie kuń, to djabuł. On zaraz przyleci.
Kostuś zajrzał do bryki, i cofnął się. Kufry już były ulokowane, a na przedniem siedzeniu było dwie osoby: szlachcic w kitlu i młoda żydówka.
— A to co? — spytał groźnie żyda.
— Nu? Co? Te ludzie? To takie sobie drugie pasażyry. Bardzo spokojne ludzie!
— Ależ ja ciebie nająłem tylko dla siebie.
— Och — czyż jasny pan będzie siebie równał z takie proste ludzie! Uni płacą jaką złotówkę. Będą jechali na przodku, a jasne państwo na tyle budy! Och, to nawet w kompanji bezpieczniej! Na tej drodze, co my ją będziemy jechali, bardzo są straszne lasy! Broń, Boże, wypadku!
— Bodaj cię piekło pochłonęło, szachraju! — splunął i odszedł.
— Gałgan drwi z nas w żywe oczy, i trzeba w milczeniu znosić! Czy my ruszymy dzisiaj?
Rozdrażniony i znudzony ostatecznie, spacerował po platformie. Stacja się wyludniła — upał poczynał dokuczać. Okolica była płaska i monotonna. Przez pół pokrywały ją sośniny marne, przez pół bezpłodne piaski. Gdzie zajrzeć, pustka i martwa cisza.
Jamont, wypaliwszy moc cygar, znowu wrócił szturmować do woźnicy.
Tym razem miał minę tak groźną, że Alkone skrył się przed nim między swe konie.
W budzie żydówka cierpliwie drzemała, jegomość w kitlu — rozłożył na kolanach podróżne zapasy i jadł śniadanie.
— Kiedyż ruszamy wreszcie? — zawołał Jamont.
— Za moment! — powtórzył swoje Alkone, udając, że kiełza konie.
— At, poco to łgarstwo! — wtrącił flegmatycznie jegomość w kitlu. — Pan widocznie cudzy, to nie wie, że on czeka na drugi pociąg. My już do tego przyzwyczajeni. O południu może ruszymy.
— Któż nam każe czekać? Jeśli pan tutejszy, chodźmy obydwa do sąsiedniej wioski po furmankę.
Jegomość sięgnął do łubianego tobołka, dobył kawałek kiełbasy i jął spożywać.
Po chwili odparł:
— Albo to chłop rzuci swoją robotę w taki czas letni i będzie się najmował w daleką drogę? A zresztą żyd tańszy. Ja zawsze z nim jadę.
Kostuś, rozzłoszczony do reszty taką apatją, splunął w milczeniu i odszedł.
Trzeba było czekać. Zwiedził tedy stację, wyjrzał na puste pola poza nią, na pnie ściętego lasu, na drogę, pełną wybojów, i wreszcie do tyla się poddał losowi, że tylko wyglądał przyjścia pociągu.
Alkone tymczasem umieścił tłumoki w bryce, nakarmił konie i położył się spać. Podróżni uczynili to samo.
Godziny wlekły się leniwie, bo stacja wyglądała martwo, upał wzrastał, krajobraz nastrajał melancholijnie.
Wkońcu pociąg nadszedł i odszedł, a Alkone wciąż się jeszcze targował z dwoma żydami, którzy mieli zająć miejsca: jeden na koźle, drugi na drążku. Przybyło też kilka skrzynek towaru, któremi wypchano spód wehikułu.
Kostuś w trwodze, że stracą swoje miejsca, wwindował ciotkę i sam usiadł w głębi, po francusku, po polsku, po arabsku klnąc i przynaglając woźnicę.
Przyszła jednak owa godzina.
Alkone napoił konie, wygramolił się na kozioł, zebrał parciane lejce i batog i począł namawiać do ruchu swoje rumaki.
— Wi, wio, anu, nu! Said gesund!
— Fuhr gesund! — odpowiedziano chórem.
Arka zadrżała w swoich posadach i ruszyła przy wiórze przeraźliwego brzęczenia żelastwa i trzęsienia po kamieniach.
— Wi, wio! — wołał Alkone, targając lejce i wymachując batogiem.
Niesforna trójka wydostała się na drogę.
Dyszlowe konie udawały pośpiech, dropiaty nie zadawał sobie nawet tej fatygi.
Wierzgał za każdym razem i dawał się towarzyszom ciągnąć.
Toteż kłus rychło przeszedł w drobny truchcik, truchcik w stąpanie, pełne głębokiego namysłu i powagi. Z wybojów dostali się na korzenie, z korzeni na bezdenne piaski, obramowane drobną sośniną.
Panna Felicja oburącz trzymała się drabiny; co chwila wpadała na jegomościa w kitlu.
Kostuś kilkakroć karambulował z żydówką.
Odetchnęli, gdy się znaleźli na piasku.
— To coś okropnego! — jęknęła ciotka.
— A czemuż ciocia odrzuciła mój projekt? Byłbym dotychczas już po słowie z wdową i nie błąkalibyśmy się jak dusze pokutujące. Teraz proszę cierpieć!
Sam wyskoczył z bryki i wybrnąwszy z piasku, szedł skrajem zarośli. Po niejakimś czasie wyprzedził znacznie konie Alkony.
Wreszcie lasek się skończył i natychmiast rozpoczęła się grobla, sypana na niskich łąkach, przerżniętych sporym strumieniem.
Woddali rysowała się kępa topoli, dwór zapewne, i jak okiem sięgnąć, pola, złote od zbóż dojrzewających.
Kostuś obejrzał się, ale bryka dotąd nie wynurzyła się z sośniny. Poszedł tedy dalej, aż u drogi spotkał ogrodzenie i cmentarz.
Uchylił tedy furtki i wszedł do środka.
Zdziwiły go nagrobki kamienne, pomniki wspaniałe, starannie utrzymane ścieżki i drzewa.
Począł tedy czytać napisy grobowe.
Gdy tak stał i studjował zatarte litery, zbliżył się do niego chłop stary, z grabiami w ręku i powitał, ciekawie nań patrząc.
— Wy tu stróżem jesteście? — spytał go Jamont.
— A tak panoczku. Pan może krewny moich panów?
— Nie. Podróżny jestem. A panowie wasi z tego dworu?
— Nie, tutejsi byli, ale sprzedali majątek. Taki dwór z rąk wypuścić, toć grzech! Panie, czy oni wrócą kiedy do tych grobów?
Arka Alkony zwiastowała okropnym hałasem swoje zbliżanie. Urwała się tedy rozmowa i Kostuś wyszedł na drogę.
Z budy wyjrzała doń oburzona twarz ciotki.
— Wyobraź sobie, mieliśmy już jeden popas. Ten zbrodniarz — wskazała na woźnicę — zgubił maźnicę z dziegciem i wracał po nią konno, zostawiwszy nas na skwarze. Mam tego dosyć! Oto widzę Maćków przed nami. Chociaż mało znam marszałka Sadowicza, wstąpimy do niego i poprosimy o gościnność.
— Marszałka Sadowicza? Znalazłem go tedy pierwej niż ciocia, tu oto, w grobie.
— Nie może być! To jego ojciec zapewne. Mało co był starszy ode mnie. Bardzo godny człowiek. Pójdę, sama się przekonam.
Wydostała się z budy i poszła na cmentarz.
Wróciła po chwili, bardzo frasobliwie zamyślona.
— Prawda! Pomodliłam się za niego! No, no! I Maćków sprzedany! Ktoby się tego spodziewał! Mój Boże! Ile to zmian!
Usiadła napowrót i długo milczała.
Kostuś uważał, że traciła co chwila humor i zapał. Była coraz niespokojniejsza.
Minęli Maćków, zagłębiali się w kraj, przesuwały się wciąż jednostajne widoki: pole, łąka, piasek, wieś wielka i czarna, dwór w osadzie starych drzew.
Stara pamięć była żywa. Niewiele popatrzywszy, panna Felicja mówiła nazwę i wymieniała właściciela. Odpowiadał jej zwykle jegomość w kitlu swoim znękanym głosem:
— Ej nie, to niegdyś było. Teraz to własność takiegoto. Rzutki człowiek, a żyd u niego posesor.
Wreszcie panna Felicja przestała się chwalić swoją erudycją. Przymknęła oczy i udawała, że drzemie.
Nie wiedziała, dlaczego i poco, ale jej wstyd było, a zarazem strach dalszych odkryć i wieści. Wstrętnym był doprawdy ten jegomość w kitlu.
Kostuś zawody te bardzo miernie brał do serca. Podziwiał obszary zbóż, napędzał woźnicę, a przeważnie myślał o kobietach, które pozna. Subjektywne zajęcie wdową przechodziło w ogólną kwestję nieznanych typów.
Jegomość w kitlu tymczasem raz w raz dobywał z zanadrza jakiś papier urzędowy, czytał go, wzdychał i głową kiwał. Wreszcie wezbrała snać zgryzota, i musiał ją wypowiedzieć:
— Pan dobrodziej ma w swoim majątku serwitut — zagadnął Konstantego.
— Ja? Serwitut? Co to takiego?
— Aha, pan widocznie nie tutejszy! Ja bo mam serwitut! Widzi pan, jak wyglądam. Choruję na żółć i wątrobą. Nie długo pociągnę — dzieci drobne zostawię. Nie z innego powodu — tylko serwitut.
— Ale cóż to wreszcie?
— To jest, że mam majątek, a o miedzę wieś, z dwustu chat złożoną. Wieś ta ma prawo spasać mi pola i łąki oraz zbierać opał w lesie. Na łąkach zaś pierwsze siano należy do mnie, potraw zaś do chłopów.
— Procesuję się z nimi całe życie. Wracam z sądu, przegrałem sprawę.
— Dawnobym majątek sprzedał, ale żona nie daje! Ot, dojeżdżamy do wsi. To już moje pola, moje utrapienie i zgryzota.
Bryka Alkony wtoczyła się do wsi i stanęła przed wielką, odrapaną karczmą z podsienią na słupach. Wnet z niej wyległ tłum żydów i otoczył wehikuł, a dwie krowy i koza poczęły bez ceremonji wyciągać siano z pod nóg podróżnych.
Panna Felicja zdecydowała, że tu należy spożyć obiad. Weszli tedy do izby.
— Ujechaliśmy trzy mile zaledwie! — rzekł Kostuś. — Jabym radził naznaczyć sobie punkt bliższy niż Sadyby, bo kto zaręczy, czy żywi tam dojedziemy? Tu oprócz jaj i wódki niczego więcej do spożycia nie mają.
— Myślałam o tem. Zatrzymamy się w Malewiczach u Zawirskich. Serdeczna moja przyjaciółka, Wojniczówna, jest zamężna za Zawirskim. Tam nas przyjmą całem sercem. Jest tu blisko ktoś jeszcze dobrze znajomy, pan Erazm Różycki, ale tam wstępować nie mogę, chyba w ostateczności.
— Dlaczego znowu?
— Bo rozstaliśmy się bardzo źle — odparła z uśmiechem. — On się kochał we mnie.
— I dostał arbuza? — odpowiedział wesoło Kostuś.
— Coś w tym rodzaju — rzekła wymijająco. — Ale to stare dzieje. Pewnie się ożenił, zapomniał, dzieci ma dorosłe. Chciałabym go jednakże spotkać.
Kostuś miał żart na ustach, ale się powstrzymał. Całem swojem życiem stara panna wysłużyła sobie nawet u pustaka siostrzeńca cześć i szacunek. Miał bezustannie przed oczami jej zaparcie siebie, poświęcenie; teraz dopiero zrozumiał, że i ona coś osobistego czuć mogła kiedykolwiek i zamiast śmieszności wywołała w nim wdzięczność, iż on to posłyszał wyznanie.
— Stajemy tedy w Malewiczach. Daleko to jeszcze? — spytał.
— Trzy mile. Ten zbrodniarz, nasz woźnica, mówił, że będziemy tam jutro rano.
— Bodajby go piekło pochłonęło z jego bryką i szkapami! Miła peregrynacja! Wolę już nasze transporty algierskie na grzbiecie osła.
Szynkarka podała im zamówione jaja i jęła indagować.
— Jasny pan może doktor, do Malewicz? Tam żydki wyglądają pan doktor.
— Dajże nam święty spokój! — ofuknęła panna Felicja.
— Może jasne państwo dzierżawę szukają albo berlińskie kupce od lasów są? Mój mążby za faktora był.
— Ot, zamiast handlować lasami, upiekłabyś nam kurę na pieczyste! — rzekł Kostuś.
— Kure? — powtórzyła przeciągle. — U nas kure rżną, jak uchowaj Boże, ona chce zdechnąć, albo kiedy maleńkie dziecko chore.
Tu Alkone ukazał się we drzwiach.
— Jasne państwo, my sobie jedźmy! Ja tutaj konie zmienił, to te nowe takie bystre, oni całkiem stoić nie chcą, oni już do mego parobka na głowę skaknęli! My tak polecim, jak żelazna maszyna!
— A kiedyż staniemy w Malewiczach? — spytała panna Felicja, wstępując do arki.
— Na jutro rano!
— Co to? Nowi pasażerowie! — rzekł Kostuś, zaglądając do bryki.
— Nu, nowi, to co? Jasny pan polubił już tamtych. Te także spokojne ludzie, oni tylko trochę podjadą do lasu. Potem sobie pójdą za swoim interesem. Ja mam takie mientkie dusze, że nie mogę nikomu odmówić, coby jego w drodze poratować. Ja i jasne państwo nie pozwolił na stacji przepadać! Och, u mnie serce nie do interesu!
Wygramolił się na kozieł i ruszył, jak zwykle, z miejsca tęgim galopem. Żydzi krzyczeli do siebie tysiące poleceń, póki głos wystarczył, potem psy wioskowe urządziły koncert pożegnalny, rozdrażnione klekotem i brzęczeniem bryki, wreszcie roztoczyła się znowu wokoło cisza pól i łąk.
Na horyzoncie czerniały wielkie lasy.
— O! przecie zobaczysz nasze puszcze! — rzekła panna Felicja. — Te, zdaje mi się, należą do Malewicz. Twój ojciec często tu polował, bo byli kolegami z Zawirskim. Są tam dziki, jelenie, łosie. A co za pyszne drzewa!
— Przecie będzie coś pysznego! Jak dotąd, imponują mi wyłącznie te morza zbóż. Nie rozumiem tylko, kto te pola uprawia, bo ludzi prawie się nie spotyka, a spotkani wyglądają jak nędzarze. Wogóle wszystko tu niesłychanie pierwotne.
— To tak z pozoru. Niechno poznasz choć jeden dwór i swoje towarzystwo!
Konie Alkony bardzo rychło straciły animusz. Na drugiej wiorście już ledwie się wlokły, pomimo energicznych napomnień woźnicy.
Puszcze zbliżały się bardzo powoli i rzecz dziwna, stopniowo malały.
Słońce zachodziło właśnie, gdy bryka stuknęła o pierwszy korzeń.
Panna Felicja wychyliła się ciekawie.
— Ach, mój Boże! — wykrzyknęła. — Gdzież się te bory podziały?
W obie strony drogi ciągnęły się szeroko pnie i zarośla, rzadkie, pojedyncze drzewa, krzywe, karłowate sośniny, gąszcz brzeźniaku młodego i niezliczone sążnie drew.
— Ach, mój Boże! — powtórzyła panna Felicja. — Toć tu chyba trąba szalała. Niema już naszych borów! Czyżby to Zawirski zniszczył?
Zwróciła się po informacje do żydów, jadących w bryczce, ale tych nie było.
I ujrzał Kostuś dziwny obraz.
Wehikuł stanął. Żydzi wysiedli wszyscy, szybko obmyli ręce w rowie przydrożnym, nałożyli na siebie pasiaste opończe, do obnażonych rąk i czoła przytroczyli rzemienie i dziesięcioro i wszyscy, w jedną stronę zwróceni, odprawiali modlitwy wieczorne, kiwając się i psalmodjując monotonnie.
— To epizod oryginalny! — zaśmiał się młody.
Ale pannę Felicję zajmowały tylko lasy. Spojrzała po żydach oburzona.
— Modlą się, modlą! Ich Bóg mieszka pewnie w tej ruinie. Oni ją czczą, jako źródło swoich skarbów!
— Ano, poco się ciocia tak oburza? Lasy sprzedano, boć to przecie kapitał był martwy. Ja postąpiłbym tak samo, może tylko nie w taki barbarzyński sposób. Porosną kiedyś młode natomiast. No, polowanie to już stanowczo przepadło, ale to żaden dochód tylko zbytek!
— Ach, nie gadaj mi jak Francuz jaki, co renty zbiera!
Otuliła się szczelniej płaszczem i jak zwykle, po zawodzie, zacięła usta i bardzo ponuro patrzała przed siebie w jeden punkt.
Kostuś przekonał się, że w takim razie nie raczyła wcale na pytania odpowiadać.
Zabawiał się więc cygarem i swojemi myślami, zmierzch zupełny zapadł.
Wtedy zaczął go sen morzyć. Kiwał się tedy i drzemał, aż znalazł względnie wygodne dla głowy oparcie i twardo usnął.
Oparcie to było ramieniem ciotki, która siedziała wyprostowana i zbyt przejęta doznanemi wrażeniami, aby usnąć.
Patrzała wciąż w ciemność przed sobą.
Tak się wlekli powoli, utykając po korzeniach.
Ciemność rozjaśniały fajki żydów, roztaczając razem woń szkaradnego tytoniu; ciszę przerywał ich szwargot gardlany.
Nagle rozległo się przed jadącymi ujadanie psów, zabłysło czerwone światło i bryka stanęła.
Żydzi poznikali jak cienie, a wehikuł wyglądał jak łódź, rzucona na mieliznę.
Kostusia obudził brak ruchu.
— Co tam znowu? Popas? — spytał ziewając.
— Nie wiem. Wysiądź, zapytaj!
Młody człowiek wyskoczył.
— Hej, woźnica! Czego my stoimy? — krzyknął.
Postać Alkony wynurzyła się z ciemności.
— Wszystkie cztery resory popękały! — rzekł uroczyście.
— Gdzie my jesteśmy? Co to za budowle?
— To takie sobie smolarnie. Oni tu gotują terpentin, smołę! My tu sobie moment postoim. Bardzo szparko jechali! Niech jasny pan tu nie spaceruje w te ciemnościów. Tu jest pełno dziurów od pni. Można siebie zabić. Ja muszę robić reperacjów na mój fajeton.
— A do Malewicz daleko? — spytał Konstanty, nie wierząc ani trochę w resory i reparację.
— Do Malewicz? Och, dla moich koni niema dalekości! Jak i trzy mile, to oni zalecą.
— Zostawisz nas w Malewiczach. Szalony pęd twoich koni zbyt nas przeraża!
— Co to takie? Jasne państwo zgodzili się do Sadyb. A kto za was pojedzie do Sadyb? Jaby dostał drugie pasażery! Ja będę miał stratę. Pan sobie myśli, że Malewicze to co wielkiego. To jest całkiem paskudne miasteczko. Tam całe paradę może jest trzy konie. Żydy kozy tylko trzymają.
— To zaprzęgną nam kozy. Dalej z tobą nie jedziemy! Życie za krótkie, żeby tak podróżować! No, czy ruszymy prędko? Bo w przeciwnym razie zostaniemy już tutaj!
Ton stanowczy i spokojny zaimponował nieco żydowi. Pasażerów tak dobrze płacących nie wiele się trafia. Należy ich oszczędzać.
Podjął tedy poły chałata i pobiegł ku domostwu, wołając:
— Mir, mach gicher. Der goi macht a skandal.
Zaruszano się żwawiej i po chwili kilku żydów przyniosło i naładowało do bryki trzy spore baryłki, wydające mocną woń dziegciu i terpentyny.
Ruszono dalej. Żydzi, dotychczas tak hałaśliwi, rozmawiali półgłosem tylko, naradzali się, oglądali. Alkona popędzał konie, które, o dziwo! — kłusowały żwawo, bez względu na złą drogę.
Naturalnie wobec tego o śnie mowy być nie mogło. Panna Felicja stękała.
— Ten zbrodniarz chyba umyślnie tak pędzi po korzeniach. Nie dojedziemy żywi. Ach, Boże, tu jest coś mokrego w nogach!
Kostuś się schylił i dotknął ręką wilgotnej słomy. Potem powąchał.
— To jest rozlany spirytus! — rzekł. — Byle skra, spłoniemy żywcem! Alkone Krum! Czyś oszalał? Spirytus ci ucieka!
— Oni pewnie wiozą kradzioną wódkę! — zawołała panna Felicja. — To są złodzieje.
Ale już wehikuł stanął. Żydzi skupili się przy baryłkach i zrobił się gwar wymysłów podróżnych i gromadnego szwargotu. Nareszcie załatano baryłkę i rozległo się:
— Sza, sza, pamelach! Wi, wio!
Alkone odwrócił się do budy.
— Co jasny pan tak krzyczy? To nie żaden spirytus, to terpentin. Jak to się rucha, to śmierdzi paskudnie. Spirytus to jest delikatny interes. Och, żeby ja handlował z wódką, to jaby nie był bałagołe. Jasnemu panu ze snu coś się pokazało. Spokojne noc żicze jasne państwo. Proszę się z Alkone niczego nie strachać.
Po tem uspokojeniu począł znowu szeptać z towarzyszami.
— Ani chybi, oni kradną wódkę! — rzekła po francusku panna Felicja. — Żebyż wreszcie dotrzeć do Malewicz bez wplątania się w jakąś awanturę!
— Zbiera się na dzień pono. Mamy tam być o świcie podobno — pocieszał Kostuś. — Radbym jednak, żeby nas losy pomściły na tym wisielcu.
Rzeczywiście krótka noc letnia miała się ku końcowi. Na wschodzie brzask perłowy się rozścielał, cienie ustępowały, coraz wyraźniej odcinały się kontury lasu.
Pomimo niewygody, podróżni zmęczeni, zdrzemnęli się nieco i dopiero wschód promienny zbudził ich, a chłód rosy orzeźwił.
Wydobyli się z lasu. O staję przed nimi leżała mieścina nędzna, rozrzucona na nieznacznem wzgórzu, tuż obok rozłożył się dwór w czarnej, gęstej obsadzie topoli.
— Nareszcie! — szepnęła z ulgą panna Felicja.
— Uważa ciocia, nasi towarzysze zginęli, został tylko woźnica. To była eskorta; teraz Alkone został sam ze spirytusem. Ciekawym, co z tego wyniknie.
Wjechano do miasteczka i minąwszy długą ulicę, bryka wynurzyła się na plac ogromny, zabudowany w środku kramikami w kwadrat.
— Stój! — zawołał Kostuś.
Ale żyd nie myślał go słuchać. Przeciwnie, przynaglał szkapy.
— Stój! stój! — krzyczała panna Felicja, machając parasolem.
Kostuś wychylił się z bryki i trzymając się budy oburącz, po drążku chciał się dostać do lejców i przemocą zatrzymać zaprząg. Wtem na drodze rozległ się głos obcy, tubalny:
— Stój!
I jakby czarem bryka stanęła.
Kostuś obejrzał się z wdzięcznością. Ujrzał dwóch urzędników w ciemnozielonych czapkach, oglądających bardzo uważnie wehikuł. Wokoło zbierał się tłum żydów i gapił się.
Młody człowiek zeskoczył tedy i pomógł wysiąść ciotce, potem bezpieczny wobec tylu świadków, począł i on śledzić przebieg katastrofy.
— Co ty wieziesz w tych beczkach? — spytał starszy urzędnik Alkony.
— W tych beczkach? Czy ja wiem? Może to jest gazy (nafta), może smołę, może olej. Skąd ja mogę to po wierzchu poznawać?
— A czyjeż to beczki? Wszak twoje?
— Nie, uchowaj Boże! Ja sobie jest bałagułe, ja ich wiozę! Od nich jest gospodarz!
— A gdzież ten gospodarz?
— Ja nie wiem. On sobie wyskoczył w miasteczkie kupić bułkę. On zaraz przyjdzie, to on panom całą prawdę o te beczki powie.
Gdy to mówił, oczy jego wędrowały po gromadzie współwyznawców, jakby wzywały pomocy.
Żydzi, napozór obojętni, porozumiewali się wzrokiem, wreszcie z tłumu jeden się oddalił i pomknął nieznacznie w głąb miasteczka. Alkone dojrzał go, zrozumiał manewr i głęboko odetchnął.
Korzystając z pauzy, Konstanty zbliżył się do niego.
— No, panie woźnica, pokończymy rachunki. Wyładuj moje tłumoki — rzekł stanowczo.
Żyd bez słowa protestu spełnił żądanie. Gdy brał pieniądze, ręce mu trochę drżały, oczy, utkwione w młodego człowieka, wyrażały trwogę i niepokój.
Jeden z urzędników zagadnął Konstantego:
— Pan tu zostaje?
— Tak. Mam interes we dworze, a jechać dłużej tą budą nie sposób. Dobę wleczemy się od stacji kolei.
— Ano, jeśli ten przedsiębiorca uprawia proceder rozwożenia wódki z pokątnej gorzelni, to trudno o pośpiech. No, ty, gdzież ten twój gospodarz od baryłki?
— Nu, wun już idzie! — odparł triumfująco Alkone.
Jakoż do bryki podszedł żyd zupełnie obcy i jakby nie wiedział, o co chodzi, wgramolił się na kozieł.
— Ty gospodarz od tej wódki?
— Nu, ja!
— Pokaż kwit z magazynu!
— Och, zaraz!
Dobył zatłuszczony pugilares i z miną obrażonej cnoty podał żądany dokument.
Urzędnicy przejrzeli go uważnie, poradzili się szeptem, wreszcie jeden z nich splunął.
— Ruszaj! — rzekł ze złością bezsilną.
— Pięknie kłaniam wielmożnym panom! — odpowiedzieli żydzi i ruszyli dalej.
Urzędnicy zabierali się do odwrotu, gdy ich Kostuś zatrzymał.
— Przepraszam panów, że zasięgnę informacyj. Czy znajdziemy we dworze pana Zawirskiego?
— O, nie — odparł młodszy. — Dwór jest w dzierżawie u żydów, a właściciel bawi w dobrach żony lub w Warszawie. Rzadko tu bywa i tylko chwilowo.
To powiedziawszy, skłonił się i odszedł prędko.
Nasi podróżni zostali tedy na rynku jak rozbitki, rzuceni na ląd nieznany, w zupełnej narazie nieświadomości, co dalej mają czynić.
Nareszcie dwóch ochotników wzięło na plecy ich tłumoki i umieściło w karczmie na rogu, gdzie zarazem mieszkał kupiec korzenny, największy bogacz malewicki i gdzie znajdował się hurtowny magazyn wódczany.
Tu tedy założyli swoją kwaterę i po naradzie, panna Felicja została na straży pakunków, Kostuś zaś pod eskortą usłużnego faktora ruszył na poszukiwanie zaprzęgu i fury.
Dzień się zrobił zupełny, jasny, pogodny.
Panna Felicja, odświeżywszy swoją toaletę, usiadła na ganku, wyglądając niecierpliwie powrotu synowca.
Gospodarz karczmy, żyd stary i poważny, usiadł naprzeciw i rozpoczął gawędę.
Dowiedziała się z niej, że Zawirski owdowiał i przed kilku laty powtórnie się ożenił z panną z pod Wilna, która mu wniosła wielki posag, ale wcale nie lubiła wsi i gospodarstwa, odtąd więc tylko parę razy do roku zaglądała do Malewicz, a zresztą bawią w mieście.
— Słychać, że panicz ma tu osiąść, syn pierwszej żony. Bardzo wesoły panicz i podobno uczyć się nie lubi, a chce gospodarować.
— Któż tu ze starych został? — spytała nieśmiało panna Felicja.
— A naco starzy? — odparł żyd z trochę złośliwym uśmiechem. — Teraz młode, rozumniejsze. Młodzi handlują lasami, bankami, wekslami. Dużo znajdują świeżych pieniędzy, robią ruch! Starzy, to tylko pan Wojnicz w Kraskach, pan Świdnicki w Zapolu i pan Różycki w Rogalach. Z tymi jeszcze ja, stary, handluję, z tamtymi to się lękam. Młode żydki tam bywają, ja nie!
Pogładził brodę i prawił dalej:
— Pan Różycki, to on jest wielki pan. I u niego żadne żydki nie bywają, on ich nie lubi. A ja tam sobie jadę bez lęku. On mnie traktuje cygarem i herbatą. My sobie gadamy o starych rzeczach. To rozumny pan!
— Żonaty? — spytała panna Felicja.
— Nie! On sobie kobiety nie trzyma. A naco? I bez tego są u niego wszystkie porządki. A jak on chce kobiet zobaczyć, to on sobie jedzie w sąsiedztwo.
Gdy domawiał tych słów, nagle rozległo się palenie z bata, a z za węgła karczmy wpadła i stanęła pod gankiem czwórka siwoszów, zaprzężona do wózka węgierskiego.
Na wózku siedział mężczyzna niemłody, szpakowaty, wysokiego wzrostu, żywych i ostrych rysów.
Znać było w nim człowieka, nawykłego do dawania rozkazów i wywoływania szacunku.
Stary żyd podszedł do niego i z uniżonym ukłonem podał mu ramię do zsiadania.
Podróżny snadź się spieszył, bo jeszcze na stopniu począł fukać:
— Słuchajno, panie Aronie, wy sobie już za wiele ze mną pozwalacie! Długo jeszcze ta wełna będzie wysychała u mnie w magazynie? Kazałem ją wczoraj zważyć i dalszego upadku nie przyjmuję na siebie!
— Niech jasny pan daruje! — począł żyd.
— Ja darowuję tylko bankrutom, a wam nie — przerwał obywatel, stając na ganku i dobywając z kieszeni jakąś notatkę. — Sto dziesięć pudów wełny i funtów piętnaście. Zapłacicie mi za tyleż, ani funta mniej.
— Może jasny pan pozwoli do stancji? Ja opowiem, co to za wypadek z tą wełną.
— Nie mam czasu na wasze opowiadania we wschodnim guście! Jaka cena rzepaku?
Zapalił cygaro i zwrócił się z jakiemś poleceniem do furmana.
Wtedy dopiero wzrok jego napotkał pannę Felicję i zatrzymał się na jej twarzy.
Zmarszczył brwi, jakby sobie coś przypominał, obejrzał się wkoło i znowu na nią spojrzał.
Kobieta czuła na sobie to badanie, lubo patrzyła na konie, i wreszcie zwróciła nań oczy, jakby wstydząc się udawania.
Wtedy on o krok postąpił, wyciągając szeroko otwartą prawicę.
— To pani, dalibóg, to pani! — wykrzyknął z bezmiernym podziwem.
— No, ja! — odparła panna Felicja. — Jakimże cudem pan mnie poznał?
— Zapamiętałem dobrze, uważa pani! Ale pani jakim cudem jest tu w Malewiczach, u Arona, na ganku? Nie, to jak w bajce! Skądże, jak, co?
— Z Algieru wprost i nikogo nie znajduję na miejscu.
— Po dwudziestu latach! Bagatela! A pani spodziewałaś się odszukać wszystkich. Gdzież pan Jan?
— Został tam. Wyprawił mnie do rodziny z synem.
— Z synem! Gdzież on?
— Szuka furmanki. Dowiózł nas tu zbrodniarz żyd, zwany Alkone Krum. Jedziemy do Sadyb.
— Do Sadyb! — obywatel dziwnie się uśmiechnął. — Ale teraz, tymczasem przyjmie pani u mnie gościnę. Aronie, posyłaj kogo odszukać pana, który poszedł po furmankę. Jurek, zawracaj konie do domu. Ach, pani moja, jeśli ja kiedy śniłem, że panią jeszcze na tym świecie spotkam!
— Ależ panie Erazmie, zrobimy panu kłopot, przeszkodę w drodze! Pan gdzieś jechałeś — protestowała panna Felicja.
— Poco pani mówi rzeczy, których nie może myśleć? A toć moje Rogale byłyby domem pani, żeby pani zechciała, i dotąd innej gospodyni nie mają. Jakże tam państwu powodziło się w Algierze?
— Materjalnie bardzo dobrze. Ale bratowę pochowaliśmy i wiek długi się wydawał w obcej stronie, o, bardzo długi!
Pan Erazm ręką machnął.
— Tak, tutaj wiele rzeczy wiek skraca! — odparł, ironicznie się uśmiechając. — Szkoda pani Janowej, zacności była osoba. A syn jakże?
— Dobry chłopiec i będzie z niego porządny człowiek, gdy się ożeni — odrzekła żywo. — Oto idzie!
Kostuś zdaleka ujrzał zmianę położenia.
— Czyje to konie? — zagadnął żydka, który go odnalazł i teraz eskortował.
— To pana z Rogalów.
— A jakże on się nazywa, ten pan!
— Nu, jakto? Pan z Rogalów, wielki magnat.
Śmiejąc się, młody człowiek wszedł na ganek.
— Odwołano mnie do cioci w chwili, gdy już prawie namówiłem jakiegoś mieszczanina do drogi — rzekł. — Co się stało?
— Spotkałam znajomego, moje dziecko. To mój synowiec, panie Różycki.
Mężczyźni spojrzeli po sobie i podali dłonie. Egzamin z obu stron wypadł pomyślnie.
— Zabieram państwa do siebie — rzekł Różycki. — Za godzinę będziemy w domu.
— Ależ moje kufry! — zaprotestowała panna Felicja.
— Kufry, to bagatela. Panie Aronie, każ je zaraz dostawić do Rogalów. A jeśli chcesz kupić rzepak, przyjedź sam jutro. Służę pani.
Podał rękę pannie Felicji i wsadził ją do bryczki. Kostuś, nie czekając wezwania, ulokował się obok furmana, pan Erazm usiadł przy swej niedoszłej narzeczonej i zaprząg ruszył z kopyta.
Po drodze czapkowali mu uniżenie żydzi i chłopi, a konie parskały wesoło.
— To się nazywa jazda! — zawołał wesoło Kostuś, gdy się znaleźli poza miasteczkiem. — Łaskawe bogi zesłały nam pana.
— Spadacie państwo jak meteor. Jakże było nie uwiadomić kogokolwiek o przyjeździe!
— Stało się to tak nagle! — tłumaczyła się panna Felicja. — A zresztą zdawało mi się tak blisko, trzy kroki. Myślałam spotkać kogo po drodze lub wstąpić do znajomych. A tu Maćków sprzedany, Malewicze puste. Mój Boże, gdzie się tyle ludzi podziało?
— Ano, świat wielki, rozpełzli się, a zresztą i cmentarze pełne.
— I pan stracił rodziców?
— Obojga. Brat mój też umarł. Zostało po nim troje dzieci, któremi ja się niby opiekuję, o tyle, o ile teraźniejsza młodzież znosi opiekę. Chłopiec jeden uczył się za wiele i do szczętu rozstrojony, ręczę, że się kiedyś obwiesi; drugi uczy się muzyki i wstręt ma do wsi i roli; dziewczyna ma głowę przewróconą na punkcie emancypacji i co roku zdaje jakieś egzaminy na coraz wyższe patenty. Jednem słowem, stado dziwolągów, które tylko, dzięki Bogu, rzadko widuję, no, i długów nie umieją robić.
— Więc pan zupełnie samotny?
— Samotny, nie, bo jakimś cudem jestem bogaty. Więc mam przyjaciół bezliku, stosunków coniemiara, krewnych legjon. Obecnie bawi u mnie synowiec-muzyk; tamtych dwoje wyprawiłem za granicę, do wód.
— Bywa pan w Sadybach? Jakże się tam stryjowi powodzi? Dziesięć lat nie mieliśmy żadnej wieści.
— Ach, pani moja, czemu ja muszę udzielać złych wieści! — westchnął Różycki. — W Sadybach już niema nikogo!
— Jakto?
— Stryj pani umarł już dawno. Zostało po nim trzech synów i córka.
— Toć wiem. Władek, Michał, Józio i Stefka. Hodowaliśmy się razem. Takie to było swawolne!
— A właśnie. Otóż ojciec był pan bogaty; trzymał moc służby, cugi, dom prowadził na wielką skalę. Gdy umarł, zostały długi. U nas wszystkich prawie z owych czasów został ten miły inwentarz.
Synowie też mieli kawalerskie zaległości. Zamiast się zastanowić, każdy zaczął żyć na ojcowską skalę. Więc cugi, służba, bale, zagranica. Cóż, w tym duchu wzrośli!
— Władek był taki roztropny!
— Władek też pierwszy się opamiętał. Rzucił wszystko w chwili, gdy gmach miał mu runąć na głowę, i poszedł w świat, za chlebem. Ten został przynajmniej z całym honorem. Jest profesorem w Warszawie.
— Więc to on, mój Boże! — westchnęła panna Felicja, przypominając pierwszą swą rozmową w kraju. — A Michaś i Józio? — spytała, cała drżąca z wrażenia.
— Michaś ożenił się i gdzieś daleko za pieniądze żony trzyma małą drzierżawę. Słuch o nim zaginął. Józef co robi, nie wiem. Nie ma ni domu, ni stałego zajęcia. Przesiaduje część roku u pani Matyldy, część u pani Zofji, resztę u Władysława lub w wagonie!
Bywa agentem od ubezpieczeń ogniowych, stręczy różne kupna i sprzedaże, gra w karty, przywozi nowiny, wszystkiego potrosze. Widuję go na różnych imieninach i zjazdach. Jest zawsze w wyśmienitym humorze, ale ja z nim nigdy nie mówię.
Zapanowało milczenie. Kostuś spojrzał ukradkiem na ciotkę i ujrzał, że odwrócona ku zbożom, zasłonięta kapeluszem, płakała cicho, nie ocierając nawet łez, które biegły, biegły, pogłębiając, zda się, z każdą chwilą brózdy oblicza.
Pan Erazm musiał to także dojrzeć i szanując ból, patrzał w przeciwną stronę, zły na siebie i losy. Ładnie przyjął swój ideał. Potem, jakby dla przerwania przykrego nastroju, zaczął znowu mówić:
— Więc została jeszcze siostra i matka. O tych mówię i myślę z przyjemnością. Matka stara miała rozum, córka, najmłodsza z rodziny, za wszystkich energję i hart.
Sadyby poszły na wierzycieli. Rozdarto folwarki, rozszarpano zapasy i dostatki. Samo fundum bank sprzedał; z całej masy został w powiatowem mieście wielki plac i dworek murowany, który niegdyś wystawił jeszcze pradziad jakiś zapewne, żeby mieć nocleg, dom własny, na wypadek, że go obiorą marszałkiem.
Ową drobinę z masą długów wzięły sobie te dwie kobiety.
I nie do uwierzenia, ale prawdziwe: przez lat dziesięć cudem pracowitości zdołały długi spłacić, zapewnić sobie na starość dach i przyzwoite utrzymanie. Odwiedzam je, ilekroć jestem w miasteczku dla interesów i jestem dla panny Stefanji z taką czcią, jak oprócz niej dla jednej tylko kobiety.
Zaśmiał się, udając humor, którego nie miał, i dodał:
— Ożeniłbym się z nią, tylko wiem, że i ta mnie nie zechce. Taki już mój los! Młody człowieku, życzę ci lepszego!
— Ja właśnie postanawiam ożenić się z taką, która mnie nie będzie chciała — odparł Kostuś z przechwałką.
— Dlaczego?
— Lubię zdobycz ciężko wywalczoną!
Taki fałsz wstrząsnął nawet zmartwioną panną Felicją.
— Co on plecie? To blaga! Twoje modystki, Anielki, Klary i inne tałałajstwo, to była dopiero trudna zdobycz. Nie można się było od tego opędzić jak od szarańczy.
— Więc pan tu do nas przybywa jak lew z pod Atlasu, by szerzyć spustoszenie? Ejże, ostrzegę panienki!
— Już mam wybraną. Żeby nie ciotka, byłbym po słowie dotychczas.
— A to w jaki cudowny sposób? W bryce Kruma pan ten skarb znalazł?
— Blisko tego — odpowiedziała ciotka. — W wagonie zawarł znajomość z jakąś wdową.
— Za pośrednictwem cioci! — wtrącił Konstanty.
— I całą drogę niańczył jej córkę czteroletnią.
— Wolałbym matkę, ale ciocia mi nie dała dokończyć.
— Pani pozostała tedy bez litości — rzekł pan Erazm.
Wzięta we dwa ognie, panna Felicja zatkała uszy dłońmi.
— Wysiadam, jeśli pan nie będzie szanował swych lat, a on moich — zawołała.
— Ależ ja ciocię szanuję, jak samą boginię Westę! Chciałem się przecie ożenić z wdową.
— Bardzo moralny zamiar. I ja w pana wieku miewałem podobne.
— Furmanie, stój! — krzyknęła panna Felicja. — Ja wysiadam. Wy się Boga nie boicie. Ten urwisz myśli, że jest w garnizonie, a pan, pan, któremu chciałam go polecić w opiekę, prosić na swata, bredzi do współki. Mieli słuszność ludzie w sądzie o panu.
— Co? Więc to ludzie panią zbuntowali. Pani wierzyła plotkom, oszczerstwom! — oburzył się Różycki z takim zapałem, jakby to była kwestja wczorajsza. — A ja, naiwny, wierzyłem, że pani się poświęca dla rodziny, dla brata. No, więc cóż ludzie wymyślili na mnie, niech posłyszę przecie!
— Powiedzieli, że pan libertyn, no i miałam tego dowód przed chwilą, niedowiarek i prawie nie bywał pan nigdy w kościele, egoista, popędliwy, przykry w domowem pożyciu.
— Co? Kto to powiedział wszystko? Wojnicz zapewne, który mi wiecznie zazdrościł i zazdrości. Libertyn! Także gadanie; on może sam święty. Niedowiarek! Cóż to, zmieniłem wyznanie, ożeniłem się z żydówką? Egoista! Dobrze, dobrze, pokażę pani w domu moje rachunki. Popędliwy! Niech pani zapyta mojej klucznicy, która jest w Rogalach już pięćdziesiąt lat! Takie brednie! I pani mi nic wtedy nie powiedziała! To dopiero historje!
Zaperzeni, czerwoni, siedzieli sztywni, odnajdując po tylu latach swoje ostatnie zajście, przeniesieni w czasy owe, gotowi sprawę zerwania zadebatować na nowo.
— I dla tych gawęd odesłałaś mi pani pierścionek, tłumacząc się, że brata opuścić nie chcesz. Naraziłaś mnie pani na takie upokorzenie, wstyd, zgryzotę. To było nieuczciwie!
— Dobrze zrobiłam, ludzie mieli rację! — upierała się panna Felicja.
— Więc i ja dobrze zrobiłem, że za panią nie goniłem, nie błagałem. Miałbym za żonę kobietę bez własnego sądu i zdania.
— A ja za męża człowieka-tyrana!
Odsuwali się coraz dalej od siebie. Kostuś, przypatrujący się tej scenie, całą siłą śmiech hamował, wreszcie nie wytrzymał i parsknął.
Oboje spojrzeli na niego, potem po sobie i pierwsza panna Felicja zawtórowała synowcowi. Roześmiała się i wyciągnęła do Różyckiego obie dłonie.
— Nasze siwe włosy teraz nas pogodzą. Zgódźmy się też, żeśmy oboje nie mieli do małżeństwa powołania i choć osobno, spełniali obowiązki, które nam życie dało. Teraz zato ożenimy tego chłopca.
— Ożenimy, jeśli pani każe, a jednakże ja pani pokażę rachunki i sprowadzę klucznicę Ziębinę! — odparł Różycki wesoło.
— Ja raz jeszcze poproszę o wdowę! — wtrącił Kostuś.
— Któż to taki?
— Śliczna kobieta! Ma oczy jak gwiazdy, usta jak korale.
— Ale bajki! — zaprzeczyła ciotka. — Kobieta nieszpetna, ale żeby coś nadzwyczajnego, to nie powiem. Nazywa się Helena Wojakowska.
— Żona inżyniera, owdowiała? Doprawdy?
— Więc ją pan znasz? — zawołał Konstanty.
— Kogo ja nie znam i kto mnie nie zna! Zaraz opowiem. Prawda, śliczna była dziewczyna Helena Oyrzanowska z Brzezin, córka marszałka. Fortuny żadnej, bo tam piaski i moczary, a panien cztery. Kawalerowie chwalili, ale żaden się nie posuwał, dla braku posagu. Aż się trafił inżynier Wojakowski, trochę ułomny, syn prawnika, i zaczął konkury. Podobno panny starsze chciały go dla siebie, ale on miał dobry gust niecnota. Wybrał najmłodszą, która notabene kochała się w Wiktorze Tedwinie, synu pani Matyldy, a on w niej. Tak przynajmniej mówiono. Otóż Hela poszła za Wojakowskiego i pojechała na Kaukaz. No, nie długo garbus się nią cieszył.
— A Wiktor Tedwin? — zagadnął Konstanty.
— Zobaczysz go pan.
— To twój brat cioteczny przecie! — objaśniła panna Felicja, ułagodzona na punkcie wdowy, gdy się dowiedziała, co zacz jest.
— I rywal!
— Niestraszny. Stara się o bogatą Wędliczównę — machnął ręką Różycki. — Więc piękna Hela wraca do sióstr?
— Nie! Mówiła mi, że osiada w małem miasteczku. O siostrach nie było mowy.
— Okropne jędze i dewotki! Ach, przepraszam! Pani mnie znowu zrobisz ateuszem za dewotki.
— Już milczę, bo pan niemożliwy jesteś w dyspucie. Zresztą szanuję swata. Pan zajmiesz się Kostusiem, prawda?
— Ależ naturalnie! Pokażę wszystkie nasze gwiazdy. W zamian stawiam jeden warunek panu: oto opowiesz mi pan scenę swoich oświadczyn. Dalibóg, ciekawy jestem, jak ludzie gadają w takim razie, żeby zostali przyjęci.
— Zgoda! — rzekł Kostuś, podając rękę.
— Znowu zaczynacie! — upomniała panna Felicja.
— Nie, kończymy! Umowa zawarta.
— Teraz niech mi pan co powie o Tedwinowej i o Zosi!
— Te pani zobaczysz sama. Tedwin starszy miałby się dobrze, gdyby go nie rujnowały sfery handlowe, na których się zna tyle, co pani na mnie.
— Panie Erazmie!
— To w cudzysłowie. Już wracam do rzeczy. Tedwin młodszy poluje na bogate panny i udaje Anglika, którego nigdy nie widział. Tedwin najmłodszy bawi się sportem; nic bardzo złego nie robi.
— Ależ pan jesteś złośliwy!
— To moja specjalność podobno. Pani Zofja owdowiała, ale ta nie zginie. Trzyma wszystko, zacząwszy od dzieci, a skończywszy na indykach, w okropnym rygorze i podobno zbiera bilety bankowe. Bardzo się jednak gniewa, gdy ją pytam o kurs papierów procentowych.
— A dawno umarł jej mąż, Holanicki?
— Dawno. Nieborak przypłacił życiem amatorstwo marynaty z węgorza!
— A daleko będziemy szukali panien na wydaniu? — zagadnął Kostuś.
— O, tego nie brakuje. W każdym domu siedzą przeciętnie dwie. Będzie w czem wybierać, jeśli pan nie będziesz, szczególnie co do posagu, wymagający. Bo u nas, panie, mało jest fortun i mało też kawalerów. Wyborowi rozpełzli się tak daleko, że Archanioł sądu musiałby długo trąbić, zanim zwołałby ich do kupy. Ci, co zostali, szukają przedewszystkiem posagu. Jest to dla nich ostatnia ucieczka. Gdy obejmą majątek, sprzedają las, potem zaciągają pożyczkę bankową, wreszcie żenią się bogato. Jakoś się tedy łata gospodarstwo.
— Więc tu wszyscy siedzą na roli?
— A cóżby mieli robić?
— Nie zajmują urzędów?
— Nie wolno!
— Nie służą w wojsku?
— Żadna karjera. Polak i katolik umrze kapitanem. Wyżej mu nie wolno.
— Nie zajmują się handlem?
— A Żydzi!
— Nie uprawiają przemysłu i rzemiosł?
— Nie. Żydów i na to wystarcza.
— No, to wybór karjery niezbyt urozmaicony. Jeneralne powołanie na rolników i basta!
Zaśmiał się Kostuś, śmiał się i Różycki, wcale nie wesoło jednakże. Panna Felicja wtrąciła praktycznie:
— Nieco posagu i nam zdałoby się, kupilibyśmy sąsiednią fermę. Chłopiec musiałby w domu siedzieć, gdyby miał na trzech roboty.
— Bardzo cioci jestem obowiązany, alem zupełnie ze swojego funduszu i zajęcia zadowolony.
— Wierzę. Trzy ćwierci czasu spędzasz na bałamuctwach; oho, ale to się skończy, bądź pewny. Ojciec i ja zechcemy nareszcie spocząć. Ach, przecie widzę las nietknięty! Jakże tu pięknie!
— To już rogalskie bory.
— Z pana bardzo zacny gospodarz.
— Przecie odkryłaś pani we mnie przymiot. Tak, lasy, to moja słabość. Kocham je.
Spojrzał po odwiecznych drzewach z uśmiechem czułym i jął pojedyńcze gatunki i wartość ich wyliczać Kostusiowi.
Posuwali się raźno naprzód w cieniu przepysznym, pełnym świeżych woni żywicznych i świergotu ptasiego. A wnet za lasem wybiegła czwórka w pola orne, wśród których i dwór królował w kotlinie, kędy rzeka biegła. Dwór zdala świecił murowanemi ścianami, które kryły dachy siwe lub czerwone, a do gościńca wyciągał się szpaler topoli włoskich.
— To mi Sadyby tak żywo przypomina! — westchnęła panna Felicja.
— Ejże, za wiele dla Rogalów honoru! Sadyby o wiele okazalsze.
A Kostuś. rozglądając się wokoło, zauważył:
— Od chwili wjazdu do kraju, jedna mnie kwestja zaciekawia: jak można dać radę takim obszarom? Z tego dałoby się wykroić dziesięć porządnych ferm francuskich.
— Toteż my bardzo niedostatecznie dajemy radę. Do pracy braknie rąk, do nadzoru sił i znajomości. Miewamy wskutek tego na dziesięć lat cztery nieurodzajne, i majątek, jak kochanka, tego się tylko trzyma, kto na jego utrzymanie ma spory kapitał zapasowy.
Skręcili w bramę murowaną i zatoczywszy półkole, stanęli przed domem mieszkalnym, wtulonym w gąszcz bzów i jaśminów.
Lokaja, który im drzwi otwierał, zagadnął pan Erazm:
— Panicz w domu?
— Z książką w ogrodzie.
— Otwórz gościnne pokoje i zawołaj mi tu Ziębinę do usług pani. Obiad za godzinę.
Zwrócił się do panny Felicji i podając jej ramię, poprowadził przez salony do jej apartamentu.
— Pani daruje, że mogę w tej chwili dać jej do usług tylko starą moją klucznicę. Ale w Rogalach jest to jedyna kobieta.
— Serdecznie panu dziękuję za gościnność! — odparła, rozglądając się z rozkoszą po eleganckim pokoju. — Czuję się jak wędrowiec w porcie bezpiecznym!
— Pani wina, że tu nie jesteś u siebie — rzekł niepoprawny.
Wrócił do Kostusia, który pozostał w salonie, oglądając stare obrazy rodzinne na ścianach.
— To są moje antenaty — rzekł i dodał, wskazując młodego chłopca, wchodzącego właśnie z ogrodu — a to mój następca.
Jamont ujrzał przed sobą człowieka niskiego wzrostu, nikłej budowy, twarzy bez zarostu i wyrazu.
Blada cera, blade oczy, blade włosy, na czole i ustach rys marzycielstwa i słodyczy.
Gdy po zapoznaniu podali sobie ręce, miękka, drobna dłoń zginęła prawie w jego muskularnej prawicy.
A jednak poczuł odrazu dla tego chłopca niepojętą sympatję, jaką zawsze żywił dla dzieci i starych, a niedołężnych. Było to poczucie swojej własnej mocy i charakteru.
— No, Adasiu, zaprowadźże gościa do jego pokoju — rzekł Różycki — ja zaś wejdę w porozumienie z kucharzem. Ty zapewne o obiedzie nie myślałeś.
Panna Felicja nigdy nie doszła, jakim sposobem kufry swoje już zasłała na miejscu. Ten pospiech podwoił w niej jeszcze uznanie dla socjalnej powagi byłego konkurenta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.