Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się tylko trzyma, kto na jego utrzymanie ma spory kapitał zapasowy.
Skręcili w bramę murowaną i zatoczywszy półkole, stanęli przed domem mieszkalnym, wtulonym w gąszcz bzów i jaśminów.
Lokaja, który im drzwi otwierał, zagadnął pan Erazm:
— Panicz w domu?
— Z książką w ogrodzie.
— Otwórz gościnne pokoje i zawołaj mi tu Ziębinę do usług pani. Obiad za godzinę.
Zwrócił się do panny Felicji i podając jej ramię, poprowadził przez salony do jej apartamentu.
— Pani daruje, że mogę w tej chwili dać jej do usług tylko starą moją klucznicę. Ale w Rogalach jest to jedyna kobieta.
— Serdecznie panu dziękuję za gościnność! — odparła, rozglądając się z rozkoszą po eleganckim pokoju. — Czuję się jak wędrowiec w porcie bezpiecznym!
— Pani wina, że tu nie jesteś u siebie — rzekł niepoprawny.
Wrócił do Kostusia, który pozostał w salonie, oglądając stare obrazy rodzinne na ścianach.
— To są moje antenaty — rzekł i dodał, wskazując młodego chłopca, wchodzącego właśnie z ogrodu — a to mój następca.
Jamont ujrzał przed sobą człowieka niskiego wzrostu, nikłej budowy, twarzy bez zarostu i wyrazu.
Blada cera, blade oczy, blade włosy, na czole i ustach rys marzycielstwa i słodyczy.
Gdy po zapoznaniu podali sobie ręce, miękka, drobna dłoń zginęła prawie w jego muskularnej prawicy.
A jednak poczuł odrazu dla tego chłopca niepojętą sympatję, jaką zawsze żywił dla dzieci i starych, a niedołężnych. Było to poczucie swojej własnej mocy i charakteru.
— No, Adasiu, zaprowadźże gościa do jego pokoju — rzekł Różycki — ja zaś wejdę w porozu-