Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może jasny pan pozwoli do stancji? Ja opowiem, co to za wypadek z tą wełną.
— Nie mam czasu na wasze opowiadania we wschodnim guście! Jaka cena rzepaku?
Zapalił cygaro i zwrócił się z jakiemś poleceniem do furmana.
Wtedy dopiero wzrok jego napotkał pannę Felicję i zatrzymał się na jej twarzy.
Zmarszczył brwi, jakby sobie coś przypominał, obejrzał się wkoło i znowu na nią spojrzał.
Kobieta czuła na sobie to badanie, lubo patrzyła na konie, i wreszcie zwróciła nań oczy, jakby wstydząc się udawania.
Wtedy on o krok postąpił, wyciągając szeroko otwartą prawicę.
— To pani, dalibóg, to pani! — wykrzyknął z bezmiernym podziwem.
— No, ja! — odparła panna Felicja. — Jakimże cudem pan mnie poznał?
— Zapamiętałem dobrze, uważa pani! Ale pani jakim cudem jest tu w Malewiczach, u Arona, na ganku? Nie, to jak w bajce! Skądże, jak, co?
— Z Algieru wprost i nikogo nie znajduję na miejscu.
— Po dwudziestu latach! Bagatela! A pani spodziewałaś się odszukać wszystkich. Gdzież pan Jan?
— Został tam. Wyprawił mnie do rodziny z synem.
— Z synem! Gdzież on?
— Szuka furmanki. Dowiózł nas tu zbrodniarz żyd, zwany Alkone Krum. Jedziemy do Sadyb.
— Do Sadyb! — obywatel dziwnie się uśmiechnął. — Ale teraz, tymczasem przyjmie pani u mnie gościnę. Aronie, posyłaj kogo odszukać pana, który poszedł po furmankę. Jurek, zawracaj konie do domu. Ach, pani moja, jeśli ja kiedy śniłem, że panią jeszcze na tym świecie spotkam!
— Ależ panie Erazmie, zrobimy panu kłopot, przeszkodę w drodze! Pan gdzieś jechałeś — protestowała panna Felicja.