Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie Erazmie!
— To w cudzysłowie. Już wracam do rzeczy. Tedwin młodszy poluje na bogate panny i udaje Anglika, którego nigdy nie widział. Tedwin najmłodszy bawi się sportem; nic bardzo złego nie robi.
— Ależ pan jesteś złośliwy!
— To moja specjalność podobno. Pani Zofja owdowiała, ale ta nie zginie. Trzyma wszystko, zacząwszy od dzieci, a skończywszy na indykach, w okropnym rygorze i podobno zbiera bilety bankowe. Bardzo się jednak gniewa, gdy ją pytam o kurs papierów procentowych.
— A dawno umarł jej mąż, Holanicki?
— Dawno. Nieborak przypłacił życiem amatorstwo marynaty z węgorza!
— A daleko będziemy szukali panien na wydaniu? — zagadnął Kostuś.
— O, tego nie brakuje. W każdym domu siedzą przeciętnie dwie. Będzie w czem wybierać, jeśli pan nie będziesz, szczególnie co do posagu, wymagający. Bo u nas, panie, mało jest fortun i mało też kawalerów. Wyborowi rozpełzli się tak daleko, że Archanioł sądu musiałby długo trąbić, zanim zwołałby ich do kupy. Ci, co zostali, szukają przedewszystkiem posagu. Jest to dla nich ostatnia ucieczka. Gdy obejmą majątek, sprzedają las, potem zaciągają pożyczkę bankową, wreszcie żenią się bogato. Jakoś się tedy łata gospodarstwo.
— Więc tu wszyscy siedzą na roli?
— A cóżby mieli robić?
— Nie zajmują urzędów?
— Nie wolno!
— Nie służą w wojsku?
— Żadna karjera. Polak i katolik umrze kapitanem. Wyżej mu nie wolno.
— Nie zajmują się handlem?
— A Żydzi!
— Nie uprawiają przemysłu i rzemiosł?
— Nie. Żydów i na to wystarcza.