Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bodaj cię piekło pochłonęło, szachraju! — splunął i odszedł.
— Gałgan drwi z nas w żywe oczy, i trzeba w milczeniu znosić! Czy my ruszymy dzisiaj?
Rozdrażniony i znudzony ostatecznie, spacerował po platformie. Stacja się wyludniła — upał poczynał dokuczać. Okolica była płaska i monotonna. Przez pół pokrywały ją sośniny marne, przez pół bezpłodne piaski. Gdzie zajrzeć, pustka i martwa cisza.
Jamont, wypaliwszy moc cygar, znowu wrócił szturmować do woźnicy.
Tym razem miał minę tak groźną, że Alkone skrył się przed nim między swe konie.
W budzie żydówka cierpliwie drzemała, jegomość w kitlu — rozłożył na kolanach podróżne zapasy i jadł śniadanie.
— Kiedyż ruszamy wreszcie? — zawołał Jamont.
— Za moment! — powtórzył swoje Alkone, udając, że kiełza konie.
— At, poco to łgarstwo! — wtrącił flegmatycznie jegomość w kitlu. — Pan widocznie cudzy, to nie wie, że on czeka na drugi pociąg. My już do tego przyzwyczajeni. O południu może ruszymy.
— Któż nam każe czekać? Jeśli pan tutejszy, chodźmy obydwa do sąsiedniej wioski po furmankę.
Jegomość sięgnął do łubianego tobołka, dobył kawałek kiełbasy i jął spożywać.
Po chwili odparł:
— Albo to chłop rzuci swoją robotę w taki czas letni i będzie się najmował w daleką drogę? A zresztą żyd tańszy. Ja zawsze z nim jadę.
Kostuś, rozzłoszczony do reszty taką apatją, splunął w milczeniu i odszedł.
Trzeba było czekać. Zwiedził tedy stację, wyjrzał na puste pola poza nią, na pnie ściętego lasu, na drogę, pełną wybojów, i wreszcie do tyla się poddał losowi, że tylko wyglądał przyjścia pociągu.
Alkone tymczasem umieścił tłumoki w bryce, nakarmił konie i położył się spać. Podróżni uczynili to samo.