Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Godziny wlekły się leniwie, bo stacja wyglądała martwo, upał wzrastał, krajobraz nastrajał melancholijnie.
Wkońcu pociąg nadszedł i odszedł, a Alkone wciąż się jeszcze targował z dwoma żydami, którzy mieli zająć miejsca: jeden na koźle, drugi na drążku. Przybyło też kilka skrzynek towaru, któremi wypchano spód wehikułu.
Kostuś w trwodze, że stracą swoje miejsca, wwindował ciotkę i sam usiadł w głębi, po francusku, po polsku, po arabsku klnąc i przynaglając woźnicę.
Przyszła jednak owa godzina.
Alkone napoił konie, wygramolił się na kozioł, zebrał parciane lejce i batog i począł namawiać do ruchu swoje rumaki.
— Wi, wio, anu, nu! Said gesund!
— Fuhr gesund! — odpowiedziano chórem.
Arka zadrżała w swoich posadach i ruszyła przy wiórze przeraźliwego brzęczenia żelastwa i trzęsienia po kamieniach.
— Wi, wio! — wołał Alkone, targając lejce i wymachując batogiem.
Niesforna trójka wydostała się na drogę.
Dyszlowe konie udawały pośpiech, dropiaty nie zadawał sobie nawet tej fatygi.
Wierzgał za każdym razem i dawał się towarzyszom ciągnąć.
Toteż kłus rychło przeszedł w drobny truchcik, truchcik w stąpanie, pełne głębokiego namysłu i powagi. Z wybojów dostali się na korzenie, z korzeni na bezdenne piaski, obramowane drobną sośniną.
Panna Felicja oburącz trzymała się drabiny; co chwila wpadała na jegomościa w kitlu.
Kostuś kilkakroć karambulował z żydówką.
Odetchnęli, gdy się znaleźli na piasku.
— To coś okropnego! — jęknęła ciotka.
— A czemuż ciocia odrzuciła mój projekt? Byłbym dotychczas już po słowie z wdową i nie błąkalibyśmy się jak dusze pokutujące. Teraz proszę cierpieć!