Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pani się spytuje sam pan marszałek Zawirski! Do Sadyb — ja zawiozę za moment! Tam żyje ten gruby jenerał. Bardzo akuratny człowiek — tylko niebezpieczny, jak sobie naleje w oczy! On mnie zna — och — on do mnie raz z żartów troszeczkę wystrzelił.
— Nie potrzebuję furmanki. Najmę pocztę! — broniła się rozpacznie panna Felicja.
— Herste! Poczta! A gdzie una! — zawołał żyd triumfująco. — Poczta wozi czynowniki tylko — dla prostej pasażery — jest bałagoła — ja — Alkone Krum.
— Niech pani wyglądnie na mój fajeton! — Zachodził jej od okna, nieznacznie kierując ku drzwiom.
— Kostuś! — zawołała niespokojnie, nie widząc go nigdzie. Wypadła do ogólnej sali na poszukiwanie.
Stał w drzwiach do platformy i patrzał na pociąg.
— Co ty tu robisz?
— Ja sobie myślę, ciociu, że poco jechać i szukać dalej. Podobała mi się ta wdowa okrutnie. Jedźmy dalej, po drodze oświadczę się — i będzie koniec.
— Co on gada? Zwarjował!
Porwała go za rękaw i odciągnęła od drzwi.
— Czegóż bo ten pociąg stoi tu tyle czasu? Niech sobie jadą — niech jadą!
— Ty nie masz sumienia i odrobiny zdrowego sensu! Co za wdowa? Przysięgnę, że nie znasz jej nazwiska!
— Owszem: Helena Wojakowska.
— Z których Wojakowskich?
— Jakto: z których?
— Ano, czy z tutejszych. Był Wojakowski plenipotent u nieboszczyka stryja. Ale to do rzeczy nie należy! Idź, umów furmankę do Sadyb. Jabym chciała pocztę! Idźże, idź!
Pociąg ruszył. Konstanty uchylił raz jeszcze kapelusza i westchnął ciężko.