Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstał opieszale, coraz zerkając na wdowę.
Dzieciak się do niego wydzierał i kaprysił.
W wagonie zgiełk się uczynił.
— Zbałamucił mi pan córkę! — rzekła kobieta z uśmiechem, gdy dla uspokojenia wziął Tolę na ręce i stanął z nią w oknie.
— Wykradłbym ją pani z przyjemnością — odparł ze śmiechem. — Cóż, Tolu, daj buzi! Zabiorę cię sobie. Dobrze?
— Dobrze, ale i mamę!
Przeraźliwy gwizd pociągu przerwał umowę.
Wkraczano w obręb stacji i po chwili zatrzymano się przed budynkiem żółtym, z zielonym dachem.
Na platformie czerwieniała czapka zawiadowcy, wnurzona w tłum wrzeszczących żydów i bosego, dziko wyglądającego chłopstwa.
Kostuś oddał Tolę matce i z westchnieniem uścisnął dłoń towarzyszki podróży.
Ciotka odwołała go rychło do pakunków. Dzieciak podniósł lament przeraźliwy, — gwałtem wydzierała się za nimi.
Po łagodnych perswazjach matka użyła argumentu klapsa. Rączka poczerwieniała, oczki łzami zaszły — i tak boleśnie opłaciła Tola swój pierwszy flirt w życiu. Na stacji tymczasem pannę Felicję obskoczyło natychmiast kilku żydków furmanów, krzycząc i szarpiąc jej tłumoczki.
— Chcę do Sadyb! Do Sadyb! — wołała.
— Co pani da? Naco odrazu do Sadyb! Można do Malewicz. Czy pani kufer ma? Może pani do miasteczka?
Tłuszcza wrzeszczała, odpychając się wzajemnie. Nareszcie jeden opanował zgiełk. Był to żyd suchy, czarny, z batogiem w ręku, cuchnący zdaleka dziegciem i rogożą.
— Sza, sza! — wołał do kolegów — Sei szlyl! Jaśnie pani chce do Sadyb! Och — ja codzień tam jadę na mój fajeton. Ja wiozę pasażery do miasteczka. Wszystkie państwo znają fajeton Alkone Krum! Niech