Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawet u pustaka siostrzeńca cześć i szacunek. Miał bezustannie przed oczami jej zaparcie siebie, poświęcenie; teraz dopiero zrozumiał, że i ona coś osobistego czuć mogła kiedykolwiek i zamiast śmieszności wywołała w nim wdzięczność, iż on to posłyszał wyznanie.
— Stajemy tedy w Malewiczach. Daleko to jeszcze? — spytał.
— Trzy mile. Ten zbrodniarz, nasz woźnica, mówił, że będziemy tam jutro rano.
— Bodajby go piekło pochłonęło z jego bryką i szkapami! Miła peregrynacja! Wolę już nasze transporty algierskie na grzbiecie osła.
Szynkarka podała im zamówione jaja i jęła indagować.
— Jasny pan może doktor, do Malewicz? Tam żydki wyglądają pan doktor.
— Dajże nam święty spokój! — ofuknęła panna Felicja.
— Może jasne państwo dzierżawę szukają albo berlińskie kupce od lasów są? Mój mążby za faktora był.
— Ot, zamiast handlować lasami, upiekłabyś nam kurę na pieczyste! — rzekł Kostuś.
— Kure? — powtórzyła przeciągle. — U nas kure rżną, jak uchowaj Boże, ona chce zdechnąć, albo kiedy maleńkie dziecko chore.
Tu Alkone ukazał się we drzwiach.
— Jasne państwo, my sobie jedźmy! Ja tutaj konie zmienił, to te nowe takie bystre, oni całkiem stoić nie chcą, oni już do mego parobka na głowę skaknęli! My tak polecim, jak żelazna maszyna!
— A kiedyż staniemy w Malewiczach? — spytała panna Felicja, wstępując do arki.
— Na jutro rano!
— Co to? Nowi pasażerowie! — rzekł Kostuś, zaglądając do bryki.
— Nu, nowi, to co? Jasny pan polubił już tamtych. Te także spokojne ludzie, oni tylko trochę podjadą do lasu. Potem sobie pójdą za swoim inte-