Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyciągnęła po bilet rękę szczupłą, przejrzystą prawie i podziękowała zcicha.
— O, bardzom panu wdzięczna i przepraszam za dziecko. Zwykle jest ciche, ale oto siódmą noc spędza po wagonach i bezmiernie zmęczone.
O sobie nie mówiła, chociaż widać było na jej twarzy bladość ostatecznego wyczerpania.
— To pani równie daleką odbyła drogę, jak i my z Marsylji.
— A ja z Kaukazu!
Mógł już odejść, ale pozostał, ciągle jej się przypatrując.
— Niech pani spocznie! — rzekł wreszcie. — Ja dziecku ustąpię swoje miejsce, bo spać nie chcę. Pani wygląda niezdrowo.
— Niech się pan nie krępuje. Przebyło się tyle, wystarczy sił i na resztę. Już niedaleko.
— Doprawdy nie pozwolę na to! Ułożymy dziecko wygodnie tutaj oto. Proszę się nie spierać!
Uśmiechnęła się nieco.
— Jeśli pan tak grzeczny, to nie mogę odmówić. Tylko się boję, że gdy zmienię pozycję, gitara koncert rozpocznie.
Poczerwieniał. Musiała słyszeć i zrozumieć jego poprzednie francuskie uwagi.
Ale wnet się sam rozśmiał.
— Stało się. Uraziłem panią. Za karę będę niańczył pani drobiazg.
Wziął dziecko na ręce, starając się to czynić najdelikatniej. Obudziło się jednak i spojrzało nań takiemiż jak matki czarnemi źrenicami.
— Śliczny kociak! — rzekł tym razem głośno.
Z za poręczy wyjrzała zdumiona panna Felicja.
— Patrzcie! Jak ty umiesz z dziećmi się obchodzić!
— Niech ciocia nie krzyczy, bo ją nastraszy!
Ale już było za późno. Dzieciak, nie widząc matki, jął wrzeszczeć w niebogłosy.
Kobieta spiesznie zwróciła się do niego i ułożyła na posłaniu z szalów.