Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kobieta spojrzała po nich z wyrazem niedowierzania i podziwu.
— I pani sądzi, że kogoś odnajdzie lub cokolwiek pozna? — szepnęła z gorzkim uśmiechem.
— Jedziemy do krewnych! — z całą pewnością siebie oświadczyła panna Felicja. — Zapewne i pani ma rodzinę?
— Mam brata.
— Ciociu! — upominał Kostuś zcicha — dajmy tej pani spać, a i ciocia niech spocznie!
Kobieta, osłoniwszy dziecko od światła, położyła się wreszcie — młody człowiek usiadł w kącie i przymknąwszy oczy, udawał sen. Gdy po długiej chwili spojrzał na nieznajomą, jeszcze nie spała.
Wielkie jej przepaściste oczy, utkwione w płomień lampy, żyły i myślały.
Cré nom! — zamamrotał Kostuś. — Te oczy mają formę i osadę południową, a wyraz, jakiegom u nikogo nie widział. Co za typ nowy a drażniący. Musiał ten mąż wściekle żałować, że taką zostawić musi na świecie!
Przymknął znowu powieki i długi czas myślał o towarzyszce, wreszcie zadrzemał pomimo arcyniewygodnej pozycji.
Obudził się z bolącym karkiem i zbitemi, zda się, członkami.
Na dworze był wczesny ranek letni. Mgły różowe od świtu przysłaniały krajobraz, do wagonu wciskał się wilgotny, rzeźwy zapach wielkich, zbożem pokrytych przestrzeni. Wyjrzawszy oknem, Kostuś spojrzał na nieznajomą.
Spała biedna, z twarzą przysłoniętą cieniem napół rozpuszczonych ciemnych warkoczy — na drugiej ławce rozprawiała przez sen panna Felicja.
Tylko dzieciak się zbudził i skulony na szalach, patrzał nieufnie na obcego.
Kostuś począł go ruchem i szeptem do siebie wołać; wabił brelokiem zegarka, wreszcie przemógł dzikość karmelkiem.