Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powoli, z palcem u buzi, wahająca się, zbliżyła się doń, wzięła łakocie i już pozostała, nie odrywając oczu od wisiadeł przy zegarku.
— Co to? Co to? — pytała, przebierając ciekawie.
Pochylił się do czarnej główki i odpowiadał z uśmiechem.
Nagle podniosła oczy — do matczynych podobne i rzekła, kładąc mu łapkę na kolanach:
— Tola tutaj siądzie.
Przymierze było zawarte.
Wziął ją na ręce, usadowił wygodnie i rozpoczęła się rozmowa przyjacielska.
Dzieciak wyjrzał oknem i nazywał przesuwające się przedmioty po swojemu — tym osobliwym volapükiem małych ludzi.
Bawiło to niezmiernie Kostusia, który dzieci nigdy nie widywał i nie znał.
Potem zaczął sam indagację.
— Tola kocha mamę?
— Kocha.
— A tatę?
— Tata u Bozi. Tatę maszyna zabiła.
— A mnie kochasz?
— Kocham.
— No — to daj buzi!
Objęła go rączkami za szyję i pocałowała. Potem spojrzała na matkę i żałośnie szepnęła:
— Tola chce ham! A mama śpi!
— Niech śpi. Poczekaj — ja cię nakarmię.
Dobył koszyk panny Felicji i zamyślił się.
— Czy dać dziecku paszteta z winem, czy bułki z pomarańczą?
Tola zdecydowała sama, wskazując paluszkiem owoc czerwony.
Rozpoczęło się śniadanie, przerywane gawędką i śmiechem.
Skończywszy jeść, dzieciak się zastanowił, potem przeżegnał się zupełnie prawidłowo i rzekłszy: „Dia Bozi!“ wgramolił się napowrót na kolana nowego przyjaciela.